Reklama

Albo właściwie do samego Salvadoru, bo o podróży z lotniska do hotelu to nie ma co. Poza tym, że trzeba się przygotować na buchnięcie lepkiego gorąca, no ale tego można się spodziewać, lecąc tam w ichniejsze lato.  

Tak że Salvador. Co ciekawe, miasto bardziej zaludnione i śmiem twierdzić, że też bardziej znane niż sama stolica - Brasilia - która powstała zresztą sztucznie w środku kraju tak, żeby "każdy miał do niej blisko". To jest też interesująca historia, bo ukończone w 1960 roku miasto zostało wybudowane w złożeniu według najnowszych rozwiązań architektonicznych i urbanistycznych, tylko że... nie spełnia za bardzo swoich funkcji. Z racji tego, że poruszanie się pieszo po mieście jest utrudnione ze względu na brak chodników, strefy mieszkalne zostały wyposażone we wszystko, czego potrzeba do życia, więc mieszkańcy nawet nie muszą ich opuszczać. Jeden rabin powie tak, drugi rabin powie nie, w każdym razie ta "fantastyczna wyspa" jest światowym ewenementem. A, jeszcze co ciekawe - miasto ma kształt kondora, na którego skrzydłach znajdują się dzielnice mieszkalne, wzdłuż korpusu budynki użytkowe, a na głowie - budynki rządowe.

Reklama

Ale ja nie o Brasilii. Do Salvadoru trafiliśmy akurat w trakcie przygotowań do karnawału, więc zanim wjechaliśmy do miasta, spędziliśmy w korku ze dwie godziny, pokonując w tym czasie 20 kilometrów. Przynajmniej było dużo czasu, żeby przyjrzeć się rozstawionym wszędzie, naprawdę wszędzie, lodówkom z piwem - bo tutaj pije się głównie piwo, najlepiej zmrożone i w małych puszkach, żeby czasem nie zdążyło się zagrzać. Jadąc do latarni morskiej Barra, minęliśmy salwadorskiego Jezusa, który jednak nie może równać się ani z tym w Rio De Janeiro, ani nawet z naszym świebodzińskim.

Przy latarni barierki obwiązane były tzw. fitas, czyli wstążkami z napisem "Lembrança do Senhor do Bonfim da Bahia" ("Pamiątka z kościoła Pana Dobrej Śmierci z Bahia"). Są symbolem wspomnianego kościoła, a ich liczba w okolicach budynku naprawdę robi niesamowite wrażenie. Ze wstążkami wiąże się przesąd, według którego należy zawiązać fitas na nadgarstku na trzy supełki, z których każdy symbolizuje inne marzenie. Kiedy po pewnym czasie wstążka sama spadnie, oznacza to, że życzenia zostaną spełnione. Offtop: przy kościele Nosso Senhor do Bonfim zauważyłam, jak dziwnie jest nie rzucać cienia, kiedy słońce znajduje się dokładnie nad głową.

Miasto było też chwilę po obchodach święta Bogini Wody. Dobrze widzieć, że wpływy afrykańskie są wciąż w Brazylii widoczne i kultywowane. Jest to tym bardziej symboliczne, że Salvador w XVI wieku był głównym portem przyjmowania niewolników. Sprzedawano ich na placu Pelourinho, następnie trafiali na plantacje trzciny cukrowej, gdzie przepracowywali około pięciu lat, zanim zmarli z wycieńczenia. Niewolnictwu Brazylia zawdzięcza capoeirę - niewolnicy w czasie wolnym, czyli w nocy, nie mogli ćwiczyć, bo zbyt sprawny fizycznie niewolnik był niebezpieczny dla właściciela plantacji, więc wymyślili, że ukryją treningi, udając, że to tradycyjne, afrykańskie tańce. Dlatego też często kupowaną pamiątką z Brazylii jest afrykański instrument berimbau.

Dolne miasto Salvadoru, oprócz plaż, to miała być dzielnica usługowa przy porcie i... to trochę tak, jakby pojechać do Wenecji od strony towarowej. No niby można, tylko po co. Chyba że zobaczyć poustawiane przy ulicy stragany ze wszystkim. Kiedyś pisałam o Lwowie, że mijaliśmy tam "uliczny targ ze starymi książkami, płytami, biżuterią i amuletami, które przeniosą cię dwa lata wstecz albo cztery do przodu" i w Salvadorze było podobnie, tylko bez płynu Wigor. Ach, jest tam też targowisko Mercado Modelo z pamiątkami i jeśli ktoś wam powie, żebyście nie kupowali w mieście, bo tam będzie fajniej i taniej, to kłamie. Po zmroku dolne miasto nie poleca się.

To miejsce przedstawił wam Król Popu

Lepiej wsiąść do windy Lacerda z 1863 roku, z której codziennie korzysta 50 tysięcy osób (!), i udać się do górnej części miasta i dzielnicy Pelourinho. Dzielnicy bardzo urokliwej, według mnie najładniejszej w Salvadorze. Zresztą zobaczcie sami w teledysku Michaela Jacksona "They Don’t Care About Us". Jeśli ktoś natomiast lubi uprawiać turystykę kulinarną, to z czystym sumieniem mogę polecić restaurację UAUA i wege wersję caruru.

Według pogłosek w Salvadorze jest 365 kościołów. Wśród nich m.in. kościół świętego Franciszka. Na zewnątrz taki sobie, ale jeśli wejdzie się do środka, to od razu widać, dlaczego wygrywa przeróżne pokazy portugalskiego baroku. Jest tam najwięcej charakterystycznych niebieskich płytek - azulos - w jednym miejscu, a wnętrze kościoła zdobione jest toną, powtarzam: TONĄ, złota. Złote i nieskromne. Jeśli chodzi o kościoły, to ja bardziej gotyk niż barok, ale ten naprawdę warto zobaczyć.

Co do samego karnawału, to w ciągu dnia zastanawialiśmy się, co będzie działo się po zmroku, bo wszystkie budynki i fontanny były obstawione płytami, żeby a) nic nie zostało zniszczone, b) nikt nie wpadł do wody. Same obchody miały zacząć się o 17, więc chwilę przed otworzyliśmy piwka i rozłożyliśmy się na krawężniku. Potem jeszcze jedna runda do wodopoju, potem jeszcze jedna... o godzinie 19 nadal nic się nie wydarzyło. O 20 zaczęła mi się przypominać historia z Woodstocku ’99. O 20:50 powiedziałam, że daję im jeszcze dziesięć minut i wracam do hotelu. Zdążyli. Czy było warto? Może, żeby mówić, że byłam na największym karnawale na świecie. Ale gdybym miała robić to co roku, to wyprowadziłabym się do innego kraju.

To, że o 17 dopiero zaczęli podłączać mobilną scenę, pozostawiło trochę niesmak. To, że kolega stracił telefon - też. Z drugiej strony zaskakujące było zachowanie ludzi, którzy sami z siebie, widząc, że nie jesteśmy tutejsi, mówili, że przepraszają za opóźnienie i żeby pilnować swoich rzeczy. W Polsce raczej nieznane. Co do bezpieczeństwa, to widać na każdym kroku, że należy uważać, bo raz, że ostrzegają, a dwa, że bramy garażowe są najeżone gwoździami, płoty zwieńczone potłuczonym szkłem, a ogrodzenia hoteli wyglądają, jak jakieś hardcore’owe więzienie.

Chapada Diamantina - poszukiwanie spokoju i diamentów

Dużo bardziej podobało mi się w Parku Narodowym Chapada Diamantina, co można przetłumaczyć jako Diamentowy Płaskowyż. Diamentowy, bo to właśnie tam wydobywano najwięcej złota i diamentów w Brazylii. Pierwsze diamenty zostały odkryte na początku XIX wieku. Obecnie niby wszystko, co w ziemi, należy do państwa, ale ludzie nadal tworzą nielegalne kopalnie. Czy coś znajdują? Nie wiadomo, bo przecież nikt się nie przyzna, ale pewnie gdyby nie znajdowali, to kolejni by nie szukali.

Chapada Diamantina to zdecydowanie coś dla tych, którzy jednak stawiają naturę ponad wielkie miasta. Trekking do Poco do Diabo i wykąpanie się pod wodospadem - wspomnienie, które zostanie ze mną do końca życia. Park oferuje wiele szlaków z widokami, których w Europie trudno doświadczyć, miejsc do kąpieli i podwodnych jezior, w których zresztą też można się zanurzyć - w tym ostatnim przypadku wyłącznie w kapokach i bez dotykania ścian (sic!).

"Taka to pożyje"

Trudno opisać cały Park w skrócie, ale są jeszcze trzy miejsca, których za nic nie można pominąć. Po pierwsze - urokliwe miasteczko Lencois. Kiedyś koczowali tutaj poszukiwacze diamentów, którzy mieszkali w prowizorycznych namiotach, z dala wyglądających jak suszące się prześcieradła. Stąd też nazwa, bo w języku portugalskim "lencol" oznacza właśnie "prześcieradło". Jeśli chcecie poczuć prawdziwy klimat, to będzie to miejsce idealne. Kolorowe budynki, wąskie uliczki, caipiroska i karnawałowe tańce w deszczu. Piękny to był wieczór, nie zapomnę go nigdy.

Obowiązkowy punkt nr 2 - Gruta Lapa Doce, czyli ogromna jaskinia, której przejście (wyłącznie z przewodnikiem i latarkami) zajmuje około 40 minut. Jeśli do tej pory myliliście stalaktyty i stalagmity, to po zobaczeniu ich w takim rozmiarze, już nigdy nie będziecie mieli tego problemu. Na tym terenie odnaleziono też wiele malunków naskalnych i pozostałości stworzeń - w tym leniwców, które mierzyły nawet do sześciu metrów. Nie potrafię sobie tego wyobrazić, ale ufam przewodnikowi, że nie kłamał.

Obowiązkowe miejsce nr 3 - Morro Do Padre Inácio, czyli to, co zobaczycie na zdjęciach, wpisując w Google "Chapada Diamantina". Zrobiłam tam zdjęcie, leżąc na szczycie, i usłyszałam, że "taka to pożyje". No i co, trudno zaprzeczyć. Tak właśnie można się tam poczuć.

Nerkowiec totalny świr i inne ciekawostki

Co zaskoczyło mnie poza turystycznymi rzeczami, które trzeba zobaczyć? Na pewno ludzie, którzy są bardzo otwarci i pomocni, co jest zresztą chyba domeną krajów z takim klimatem, ale za to praktycznie nikt nie mówił po angielsku. Nawet słów typu "herbata". Mnie ratowały podstawy hiszpańskiego, translator i doświadczenie w graniu w kalambury na migi.

Nie widziałam też wielu zwierząt, oprócz uroczych małpek i krów rasy nelore, które są odporne na wszelkie warunki, oprócz bardzo zimnych, ale tych w Brazylii raczej próżno szukać. Nelore słyną też podobno z dobrego mięsa, ale jako człowiek wege mogę tylko przekazywać zasłyszane opinie. No i jeszcze termity, których gniazda są ogromne, na każdym kroku i na wszystkim, na czym jest kawałek wolnego miejsca. Swoją drogą wiedzieliście, że termity, po tym jak zjedzą wszystko, co mają wokół, wracają do gniazda, żeby tam zdechnąć?

No i dowiedziałam się też, jak rośnie nerkowiec, totalny świr wśród orzechów. Sok z nerkowca został wypity w celach badawczych, żebyście wy nie musieli, mocne 2/10. Za to mleczko kokosowe z sokiem z limonki - na upały pierwsza klasa. Ceny porównywalne do polskich. W hotelach rzadko można znaleźć warzywa do posiłków. Surfowanie jest trudne. Brazylijskie sowy wyją jak alarm samochodowy.

Nie będę wypowiadać się jako ekspert po spędzeniu w tym kraju dwóch tygodni. Na razie wiem, że na pewno chciałabym jeszcze wrócić do innych części Brazylii. Tylko może niekoniecznie na karnawał.