Na początek kilka faktów. Farmaceuta to osoba po 5-letnich studiach ukończonych na uczelni wyższej oraz odbyciu obowiązkowego, półrocznego i bezpłatnego stażu zawodowego w aptece. Pracując tam, stoi za pierwszym stołem, nie ladą. Obsługuje pacjentów, nie klientów. Na wydawaniu leków jednak się nie kończy. Do jego obowiązków należą ponadto m.in. kontrola temperatur, w których są przechowywane, powtórne sprawdzanie poprawności ich wydania, codzienna kontrola serii i dat ważności, a także rozliczanie refundacji z NFZ. Farmaceuta sporządza też leki recepturowe. Nie możemy zapomnieć o codziennym monitorowaniu komunikatów Wojewódzkiego Inspektora Farmaceutycznego w przypadku wstrzymania lub wycofania produktu leczniczego bądź jego konkretnej serii ze względu na bezpieczeństwo pacjenta - w trakcie pracy moich rozmówców miało miejsce kilkadziesiąt takich sytuacji.
- Czasem traktują nas jak sprzedawców, zapominając, że jesteśmy specjalistami. Część nie ma pojęcia o istnieniu zawodu farmaceuty lub zwyczajnie go nie szanuje. Nieprzyjemne sytuacje mają miejsce najczęściej w aptekach wysokoobrotowych, zwykle w dużych miastach, m.in. dlatego świadomie wybrałem pracę w małej miejscowości - wyjaśnia Rudolf.
To niewielkie miasto oddalone o kilkadziesiąt kilometrów od jego domu.
- Mam mniej pacjentów, dzięki czemu mogę nawiązać z nimi lepszy kontakt i skupić się na fachowej pomocy. Jest tu 12 aptek, a na stałe w bliskim otoczeniu mieszka może dwóch farmaceutów, w tym jeden na emeryturze. Ktoś zatem musi do pracy dojeżdżać. Żeby to robił, trzeba mu lepiej zapłacić, szczególnie w województwach, gdzie nie ma kierunku farmacji na uniwersytecie. Niekiedy znajomi po fachu stawiają pracę w aptece niżej niż np. w korporacji. Pewnie wynika to z ich zawodowych doświadczeń w Krakowie, Warszawie czy Wrocławiu. Ja tak nie uważam. Wbrew obiegowej opinii, zajęcie to potrafi rozwijać człowieka. Niekiedy bywa nawet satysfakcjonujące - do tego potrzebne są jednak odpowiednie warunki pracy i zatrudnienia.
W kilkunastotysięcznych miejscowościach farmaceuci mają więcej czasu, a pacjenta "nie goni kolejka".
Standardem jest pokazywanie farmaceucie ran czy innych zmian na skórze.
- Jeśli coś widzę, mogę szybciej ocenić, co zaproponować. Jedna z pań pokazała mi wysypkę na piersiach. W przypadku leków dermatologicznych mamy ograniczone pole działania - większość na receptę. Tu, gdzie pracuję, trudno o specjalistę w tej dziedzinie, więc - znów - wcielamy się niejako w rolę lekarza.
Nieraz aptekę odwiedzają ludzie samotni, niemający nikogo.
- Na święta przyszedł pan, stały pacjent. Wyszliśmy przed budynek i pokazał swój balkon ozdobiony światełkami. "Ty masz dobry gust. Czy w prawym dolnym rogu dodać jeszcze tę gwiazdę?" - zapytał mnie. 90-latka przeżyła wojnę, obóz. Mieszka w pojedynkę. Świetne poczucie humoru, sprawna intelektualnie, choć prawie nic nie widzi. Opowiada nam o życiu, wspomnieniach. Przyniosła skserowane notatki obozowego pamiętnika.
W podziękowaniu za radę czy sprowadzenie deficytowego leku z hurtowni, Rudolf dostaje sporadycznie drobne upominki.
- To niezwykle miłe gesty. Pacjenci przynoszą wędzoną w domu kiełbasę, soki, dżemy, nalewki. Nie sposób się nie uśmiechnąć, wiedząc, że mogliśmy komuś pomóc.
Pomoc ta ma też inny wymiar.
- Kilka razy wezwałem karetkę do astmatyków bądź ludzi ze schorzeniami serca, którzy nie zdążyli wykupić leków na czas. Mieliśmy parę przypadków hipoglikemii. Farmaceuta może wyłapać coś, co przeoczy lekarz. Koleżanka była uczulona na penicyliny. Po usuwaniu ósemki dostała antybiotyk z tej grupy. Wyskoczyła jej wysypka. Stomatolog, mimo wiedzy, pewnie odruchowo, wypisał taką receptę. Uratowałem też... szczeniaka. Weterynarz polecił kupić właścicielowi łagodny preparat na kaszel. Pacjent pamiętał o syropie sosnowym. Nie wiedział jednak o zawartej w nim kodeinie. Mogłaby ona zabić kilogramowego psa. Wystarczy zadać kilka pytań i problem rozwiązany - opowiada.
Wspomina również mniej przyjemne sytuacje.
- Raz prawie pobiłem się z pijanym pacjentem. Początek pandemii, więc w środku mogła przebywać tylko jedna osoba. Mężczyzna zaczął obrażać starszą panią stojącą przed nim. Upomniałem go, zaczęliśmy na siebie krzyczeć. Nie było miło. W końcu wyszedł i już do nas nie wrócił. Z reguły realizuję recepty powoli, zachowując spokój. Dużo opakowań leków wygląda niemal identycznie - łatwo o pomyłkę, szczególnie w pośpiechu. Choć na bieżąco weryfikujemy poprawność wydania w systemie, wolimy unikać - nieraz - wielokilometrowej podróży do miejsca zamieszkania pacjenta. Niektórzy popędzają mnie, ale rzadko - w przeciwieństwie do tego, co spotyka koleżanki - ktokolwiek podnosi głos. Nie wiem, czy to kwestia dobrego wychowania, czy dwumetrowego wzrostu. Czasem odpowiadam, że apteka to nie piekarnia - to zresztą popularne wśród naszej grupy zawodowej hasło.
Mój rozmówca dostał nawet... propozycję seksualną.
- Do tej pory - na szczęście - tylko jedną. Zaproszenie na herbatę po pracy od pani w wieku mojej mamy. "O, pan taki ładny, ile pan ma lat? A jakiś rabat dla mnie? Odwdzięczę się. Mieszkam sama tu i tu" - usłyszałem.
Bardzo powszechnym wśród pacjentów - wbrew pozorom nie tylko seniorów - jest przekręcanie nazw leków.
- Choć nie powinno to być przedmiotem żartów, "bo nie mają oni obowiązku wiedzieć", niekiedy jednak zmuszony jestem do wyjścia na zaplecze w obawie o posądzenie o nieprofesjonalizm oraz o to, że od tłumionego śmiechu pęknie mi śledziona. Słyszymy o liściu sedesu, soli filozoficznej czy exhumisanie. Nieraz musimy radzić sobie z zagadkami typu: ,"saszetki na wypoczęcie", "bum bum", "sezamki przeciwbólowe" czy "ta maść, co reklamują w telewizji". Niektórzy nie mówią "dzień dobry". Wchodzą, rzucają nazwę leku, płacą i wychodzą. Mężczyzna chciał kupić preparat na komary. Podszedł do okienka i powiedział: "Mugga". Dopytałem, bo nie skojarzyłem od razu. On powtórzył: "Mugga". Nie zdziwiłbym się, gdyby w języku któregoś z plemion Amazonii słowo to oznaczało ,"polowanie" lub ,"ofiara". Po upewnieniu się, że nie zostanę rytualnie uśmiercony, podjąłem próbę nawiązania dalszego kontaktu. Do porozumienia doszliśmy dopiero po kilku minutach - niestety, pacjent był zmuszony do użycia polszczyzny.
Czy istnieje zatem apteczny savoir-vivre?
- Elementarne zasady szacunku do drugiego człowieka w zupełności wystarczą. Znamy dobrze nasze prawa i obowiązki. Nie mamy na przykład powinności służalczej posłuszności wobec roszczeniowego pacjenta. Nieuzasadnione grożenie sądem, np. w przypadku realizacji przeterminowanej recepty, nie jest w stanie wywrzeć na nas wpływu - może, co najwyżej, uprzykrzyć naszą pracę. Z kolei w przypadku jakichkolwiek wątpliwości - pytajcie, rozmawiajcie. Magistrzy farmacji ukończyli 5,5 roku naprawdę trudnych studiów. O ile się nie mylę, to trzeci pod względem obłożenia godzinowego kierunek w Polsce. Ilość materiału w niczym nie ustępuje innym kierunkom medycznym, a jego przyswojenie wymagało od nas wielu poświęceń. Wiemy zatem dużo i chętnie o tym opowiemy. Żyjemy w czasach, w których nie sposób być specjalistą w każdej dziedzinie i, o ile laicy raczej nie próbują zajmować się na własną rękę mechaniką kwantową, tak w przypadku zdrowia mają często sporo do powiedzenia. Nieraz napotkałem na naprawdę kuriozalne metody samoleczenia u pacjentów. Lepiej zatem nie szukać w sieci medycznych porad z własnej inicjatywy - puentuje Rudolf.
Monika pracowała w aptece osiem miesięcy. Tyle zajęło jej ukończenie obowiązkowego stażu. Łączyła go z zatrudnieniem w firmie farmaceutycznej. Tamtego czasu - ze względu na zachowania szefowej - nie wspomina zbyt dobrze.
- To była modna i droga dzielnica Warszawy. Pierwszego dnia pokazano mi rozkład leków. Zapytałam o to, jaką witaminę C polecać pacjentowi, bo widzę wiele jej rodzajów. Koleżanka odparła: "Mieszkają tu bogaci ludzie, więc trzeba sprzedawać najdroższą. Ktoś z drogimi okularami ma pieniądze". Kierowniczka tłumaczyła to hasłem: "Apteka musi zarobić na siebie". Jeśli przychodził Ukrainiec lub Białorusin, proponowaliśmy im najtańszy produkt - wspomina.
Apteka miała wysoką - 43 proc. - marżę. Lek kosztujący w hurtowni 17 zł sprzedawano za ponad 40 zł.
A co w przypadku leków mających krótki termin ważności?
- Zdejmowaliśmy je z półek i wkładaliśmy do oddzielnego pudełka. Jeśli pacjent pytał o dany syrop czy tabletki, braliśmy je właśnie stamtąd. Gdy nie zeszły oraz były już przeterminowane, kierowniczka zliczała je i potrącała z pensji pracownika. Dziewczyny uciekały z tego powodu po trzech miesiącach. Mnie to nie dotyczyło, bo na stażu pracujemy za darmo. Co jeszcze? Musieliśmy polecać, np. witaminy na włosy i paznokcie - znów - tuż przed datą przydatności. Nie robiłam tego. Kłóciło się to z przysięgą, którą składałam. Zazwyczaj ludzie tego nie sprawdzają i istniało duże prawdopodobieństwo stosowania danego preparatu po terminie.
W ciągu ośmiu miesięcy cały zespół wymienił się dwa razy. Według Moniki wpływ na to miał mobbing. Kobieta zgłaszała nieprawidłowości uczelni. Jednak do tej pory apteka ta widnieje na liście współpracujących z uniwersytetem.
Moja rozmówczyni pracuje obecnie w firmie farmaceutycznej. Podkreśla jednak, że brakuje jej interakcji z pacjentami.
- Pamiętam dużo miłych, ale też zabawnych momentów. Kojarzyli nas, mówili to słynne "dzień dobry, pani magister", dziękowali za poradę, choć nie wracali do nas często z uwagi na wysokie ceny. Mój pierwszy pacjent? Przystojny, młody chłopak. Poprosił o "Maxigrę". Na studiach poznajemy substancje czynne, a nie nazwy handlowe leków. Stałam zestresowana, bo nie wiedziałam, o co mu chodzi. Wpisałam w wyszukiwarkę i zobaczyłam opakowanie. Wyskoczyła viagra. Uśmiechnęłam się pod nosem. On to zobaczył. Płacąc kartą, spuścił wzrok. Swoją drogą, młodzi mężczyźni często przychodzili po środki na zaburzenia erekcji.
Niektórzy natomiast mylili aptekę ze... sklepem zoologicznym i telezakupami.
Jakie leki kupujemy najczęściej?
- Na cukrzycę, nadciśnienie, choroby układu krążenia, depresję i nadczynność lub niedoczynność tarczycy. Schodzą też antykoncepcja, antybiotyki i tabletki "dzień po".
Ustawa o zawodzie farmaceuty weszła w życie 16 kwietnia tego roku. Doprecyzowano w niej m.in. zakres obowiązków wykonujących tę profesję. Wprowadzono wyczekiwaną od lat opiekę farmaceutyczną obejmującą konsultacje farmaceutyczne, instruktarz obsługi sprzętu, np. pulsoksymetru czy glukometru, analizę stosowanych leków i suplementów oraz interakcji między nimi czy wykonywanie badań diagnostycznych.
- Opieka farmaceutyczna w Polsce nie jest rozwinięta. Mamy mocno ograniczone pole działania, co - na szczęście - się zmienia, choć wciąż pozostaje wiele niewiadomych. W USA działa to dobrze. Lekarz konsultuje leczenie z farmaceutą. W naszym kraju możemy odciążyć medyków - zmierzyć ciśnienie, poziom cukru z krwi. Potrafimy to robić, mamy kwalifikacje. Mam nadzieję, że bliższa współpraca na tej linii to przyszłość czekająca farmaceutów - kończy Monika.