Reklama

- Na początku kilka osób mówiło mi, że warto byłoby zmienić nazwę na taką, która nie kojarzy się ze śmiercią - mówi Kasia Boni, która prowadzi Warsztaty Umierania. -  Jasne, mogłabym nazwać je "warsztaty z refleksji nad życiem", bo taka refleksja przecież się pojawia. Ale mogłyby trafić na nie osoby zupełnie niegotowe na pracę ze stratą. Teraz mam poczucie, że na warsztaty przychodzą osoby, które wiedzą, na czym one polegają i które w jakiś sposób czują się na nie gotowe.

Kasia o warsztatach dowiedziała się w 2014 roku, podczas kolejnej już podróży do Japonii. W gazecie przeczytała, że organizują je buddyjscy mnisi. - Ogromnie mnie to zainteresowało, zwłaszcza, że zbiegło się w czasie z moim głębszym rozumieniem tego, co stało się w Japonii w marcu 2011 roku - mówi.

Reklama

11 marca 2011 roku, w północno-wschodniej części Japonii, doszło do trzęsienia ziemi, które spowodowało powstanie wielkiej fali tsunami i uszkodzenie elektrowni atomowej w Fukushimie. W wyniku trzęsienia zginęło 16,5 tysiąca osób, a 2,5 tys. do dziś uważa się za zaginione. Choć rząd Japonii zapewniał opinię publiczną, że szybko upora się ze skutkami katastrofy, rzeczywistość okazała się zupełnie inna.

- Dzięki przyjaciołom i znajomym zaczęłam dostrzegać, że historie sukcesu, tak chętnie powtarzane przez miejscowych polityków, często były fikcją - opowiada Kasia. - Owszem, udało się szybko posprzątać, ale wyłącznie drogi. Gruzy nadal leżały tam, gdzie dawniej stały domy. Ludzie, których przeniesiono do "domów tymczasowych" i którym rząd miał zapewnić nowe mieszkania, nadal żyli w kontenerach, mimo że ich producenci dawali na nie tylko dwa lata gwarancji. W moich rozmowach coraz częściej zaczął także przewijać się wątek żałoby.

Łzy, ulga i radość

Kasia spotkała się z Tetsuyą Urakamim, prowadzącym warsztaty i mnichami, którzy byli ich uczestnikami, co opisała w jednym ze swoich reportaży. Jednak podczas zbierania materiałów do książki, która ukazała się później pod tytułem "Ganbare. Warsztaty umierania", postanowiła sama wziąć w nich udział.

- Na warsztaty weszłam może nie z dozą arogancji, ale z reporterskim dystansem - mówi. My, reporterzy, często słuchamy o doświadczeniach innych ludzi. To relacje z pierwszej ręki, ale nie nasze doświadczenia. Tylko od naszej wrażliwości zależy, jak je zrozumiemy i opiszemy. Pomyślałam wtedy, że chcę mieć własne przeżycia, takie, którymi mogę napełnić mój reportaż.

Każdy z uczestników usiadł przy osobnym stoliku, twarzą do ściany, co miało zapewnić intymność. Warsztaty prowadzone były po japońsku, dlatego na stoliku Kasi leżała kartka, na której po angielsku zapisano skróconą wersję opowieści.

- Nawet ta okrojona wersja historii o nieuleczalnej chorobie i stopniowym żegnaniu wszystkiego, co drogie, na mnie wpłynęła - wspomina. - Kiedy warsztaty się zaczynały na pewno nie sądziłam, że skończę je zapłakana, ale pełna wdzięczności, ulgi i radości, że to jeszcze nie koniec.

Na pytanie, co najbardziej ją zaskoczyło podczas warsztatów, Kasia odpowiada krótko: "Mogę śmiało powiedzieć, że wszystko, co się tam wydarzyło".

Co zaskoczyło mnie? Jak wyglądają warsztaty, w których biorę udział?

Zrozumieć umieranie

Warsztaty nie są pomysłem mnichów. Nauczyli się sposobu ich prowadzenia od japońskiej pielęgniarki, pracującej w hospicjum. Ona - od amerykańskiej koleżanki po fachu.

- To tam wymyślono warsztaty umierania dla ludzi pracujących z osobami nieuleczalnie chorymi - tłumaczy Kasia. - Chodziło o to, żeby wolontariusze lepiej rozumieli, z czym mierzą się ich podopieczni.

Kto jako pierwszy przeprowadził warsztaty? Nie wiadomo. - Już wiele razy próbowałam znaleźć źródło warsztatów w Stanach, niestety bezskutecznie - mówi Kasia, która jako pierwsza zaczęła je prowadzić w Polsce. Poprosili ją o to jej przyjaciele.

- Na początku czułam się niepewnie - mówi. -  Wiedziałam jednak, że to nie jest poza moimi możliwościami, bo już wcześniej pracowałam jako trenerka rozwojowa. Pierwsze warsztaty odbywały się u mnie w domu. Nie wszyscy uczestnicy się znali, ale ja znałam ich wszystkich, i tak tworzył się naturalny krąg. To oni, opowiadając, że warsztaty są czymś wartościowym, co pozwala im zmienić życie choć trochę na takie, które zawsze chcieli prowadzić, przekonali mnie, że warto to robić.

Kolejne warsztaty odbyły się w Miedziance, Wrocławiu, Opolu. Potem Kasia wyjechała do Indii. Przez rok mieszkała w Auroville, założonym pod koniec lat 60. eksperymentalnym mieście, w którym obecnie żyje 45 tys. osób z 50 krajów świata. Otrzymała tam propozycję przeprowadzenia warsztatów, zastrzegła jednak, że może wziąć w nich udział nie więcej, niż 30 osób. Przyszło ponad 50.

- Nie chciałam nikogo wypraszać, być może atmosfera tego miejsca sprawiła, że i ja pozwoliłam sobie na eksperyment - opowiada. - Zaczęliśmy warsztaty, ale nie zadbałam wystarczająco o wstęp. Nie powiedziałam dokładnie, co będzie się działo, nie uprzedziłam, jakie emocje mogą się pojawić. Po kilku minutach od rozpoczęcia, jedna osoba wstała i w milczeniu wyszła. Najpierw zrobiło mi się przykro, że zrobiłam coś, przez co poczuła się niekomfortowo. Ale później zrozumiałam, że być może nie była gotowa na konfrontację z emocjami, które zaczęły się w niej pojawiać. Od tamtej pory zawsze na początku uprzedzam o tym uczestników.

Pożegnanie z tym, co bliskie i znane

Z powodu pandemii warsztaty, które wcześniej odbywały się na żywo, zostały przeniesione do sieci. Uczestnicy spotykają się w sieci. Jak mówi Kasia, nowa formuła jest równie skuteczna. Choć to, co wydarzy się na warsztatach, zależy przede wszystkim od uczestników.

- Wielu z nich opowiadało mi potem, że szybko zorientowali się, jak będzie wyglądał proces i postanowili, że nie dadzą się porwać emocjom - potwierdza Kasia. -  Myśleli, że ułożą sobie swoją hierarchię wartości, być może nad czymś się zastanowią. Ale w końcu dali się wciągnąć opowieści. Mózg działa wtedy trochę tak, że nie odróżnia prawdy od fikcji. Teraz, w dobie pandemii, uczestnicy siedzą w domach, w bezpiecznej przestrzeni, bo zawsze proszę, by o nią wcześniej zadbali. A jednak części z nich udaje się naprawdę poczuć, że już nigdy więcej nie wykąpią się w morzu, nie zobaczą wschodu słońca w górach, nie spotkają bliskiej osoby, nie pocałują na dobranoc dziecka.

Jak mówi Kasia, przebieg warsztatów nie jest sekretem. Zaczynają się od krótkiego wprowadzenia, podczas którego opowiada o ich historii i tłumaczy, jak zadbać o siebie, kiedy pojawią się  trudne emocje. A może być ich wiele: bunt, smutek, żal, przygnębienie, poczucie straty. Potem uczestnicy zamykają oczy, a Kasia zaczyna opowiadać historię, którą wymyśliła na potrzeby warsztatów. - To opowieść o śmiertelnej chorobie, powolnym odchodzeniu, żegnaniu się z tym, co znane, z bliskimi - mówi. 


Co podobna historia, opowiedziana przez buddyjskiego mnicha, zmieniła w życiu Kasi?

- Nie mogę powiedzieć, że nagle całe moje życie zmieniło się o 180 stopni - zaznacza. - Ale czasem jest tak, że idziemy utartą ścieżką, coś nas uwiera, ale nie wiemy, co. Te warsztaty zmieniły moje myślenie najwyżej o kilka stopni, ale to wystarczyło, żeby kilka ważnych elementów wskoczyło na właściwe miejsce, żebym mogła coś głębiej zrozumieć. To nie znaczy, że dzisiaj czuję się tak samo, jak w 2015 roku, kiedy pierwszy raz przechodziłam przez warsztaty. Przecież zmiana dokonuje się w nas nieustannie. Łatwo zapominamy o naszych doświadczeniach, momentach oświecenia. Nawet, jeśli na jakimś etapie życia były ważne. Dlatego, co jakiś czas powtarzam warsztaty.

Po wysłuchaniu opowieści uczestnicy dzielą się na niewielkie grupy i rozmawiają o tym, czego doświadczyli. Jedną z zasad warsztatów jest to, że historie te pozostają w grupie i nie można o nich opowiadać na zewnątrz. Kasia zachęca jednak do tego, by chętni podzielili się swoimi opiniami anonimowo, a ich fragmenty można znaleźć na jej stronie internetowej.

Na pytanie o najważniejszą osobę, przeżycie lub rzecz, które zostały odrzucone na samym końcu warsztatów, uczestnicy odpowiadali tak:

"(najważniejsza jest) Pola. Bo uczy mnie radości z każdej chwili życia, wymykając się śmierci. Każdy dzień to mówienie - "jeszcze nie teraz". Bo miałam wielką niezgodę na jej odchodzenie, chorobę. Bo miała tylko 1,5 roku, kiedy zdiagnozowano u niej guza mózgu. Bo wtedy zawalił się świat, pękło serce. Czuję z nią szczególną więź, mam wrażenie, że jest tu po to, żeby nas czegoś nauczyć" - Emilia, 40 lat.

"(najważniejszy jest) brat. To najbliższa dla mnie osoba. Łączą nas więzy krwi, ale przede wszystkim miłość i świetne porozumienie. Życie nauczyło mnie, że miłość odchodzi i przychodzi, a brat zostaje zawsze przy mnie. Chciałabym, żeby to on został ze mną do końca. Ufam mu całkowicie. Partnera chroniłabym przed okropnymi obrazami związanymi ze śmiercią i odchodzeniem, chciałabym mu oszczędzić cierpienia" - Agnieszka, 43 lata.

"(najważniejsza jest) mama. Czemu? Dlatego, że mama to miłość bezwarunkowa. Pozwoliło mi to uświadomić sobie, że tak jest, mimo jej zwykłych ludzkich wad, doszła do poziomu miłości bezwarunkowej w stosunku do swoich dzieci. Bardzo cennym jest mieć drogowskaz mówiący czym jest miłość bezwarunkowa. Szczególnie, gdy szuka się i na nowo definiuje samego siebie" - Paweł, 35 lat.



Każdy moment jest dobry

Kiedy warto wziąć udział w warsztatach? Kasia przekonuje, że nie trzeba czekać na przełomowe momenty, ślub, narodziny dziecka czy zakończenie związku. Każdy moment jest dobry, żeby zastanowić się, co jest dla nas naprawdę ważne.

- Warto brać w nich udział na przykład wtedy, kiedy nosisz się z zamiarem podjęcia jakiejś decyzji, ale ciągle się wahasz - mówi. - W procesie może się okazać, że jako pierwsza odrzucasz rzecz, którą do tej pory bałaś się zostawić. Że to nie jest już dla ciebie problem. Może też być odwrotnie - puszczasz tę rzecz jako jedną z ostatnich, co może znaczyć, że nie jesteś jeszcze gotowa na zmiany.

Zdarza się, że podczas warsztatów okazuje się, że to, co do tej pory uważaliśmy za ważne, już nam nie służy. Są osoby, dla których już ta wiedza może okazać się cenna. I bardzo trudna.

- Czasem nie wiadomo, co zrobić z takim odkryciem, że coś mi już nie służy - potwierdza Kasia. - Nie można już anulować tego, czego się o sobie dowiedzieliśmy. Jasne, możemy to ignorować i próbować żyć jak dawniej, ale może być tak, że ta nowa wiedza o nas samych nie da nam spokoju. Jeśli okaże się, na przykład, że wśród najważniejszych osób nie ma naszego partnera, można to potraktować jako ważny sygnał. Oczywiście nie trzeba od razu przeprowadzać rewolucji, ale można się temu przyjrzeć i pomyśleć, dlaczego tak się dzieje. Takie mierzenie się z rzeczywistością i oddzielanie prawdy od naszych projekcji bez wątpienia nie jest łatwe.

Czego jeszcze doświadczyły osoby, które były na warsztatach?

"Świadomości tego, że wszystko przemija. Śmierć jest częścią życia, łatwiej to przyjąć, kiedy zaczynamy oswajać się z tą myślą. Jesteśmy tu tylko na chwilę, zostaniemy w tych, co zostaną po nas. Tu i teraz dajemy tyle, ile możemy" -  Emilia, 40 lat.

"Bardzo kojące były dla mnie cisza i spokój, jakie zapanował we mnie w tej sekundzie, w której usłyszałam, że umarłam. Zniknęło całe napięcie i bańka pełna ogromnych emocji wywołanych przez żegnanie się z kolejnymi kartkami, prysła. Ta cisza dała mi doświadczenie tego, że kiedy już będzie trzeba odejść, to po śmierci jest ulga" - Joanna, 32 lata.

"Uczucia ulgi - że to tylko ćwiczenie. I, że nic nie straciłam, a wręcz przeciwnie - zdałam sobie sprawę z tego, jak bogate jest moje życie" - Kasia 38 lat.