Kino stroni od zwyczajności. Z lubością sięga po bohaterów nieprzystających do świata, nieuleczalnie chorych, naznaczonych szaleństwem. "Odmieńcy" - niemal zawsze nieprzeciętnie utalentowani, nierzadko geniusze pełną gębą, to również ulubieńcy Amerykańskiej Akademii Filmowej.
Najważniejsze nagrody filmowe na świecie (już 15 marca poznamy tegorocznych nominowanych), zwykle idą pod prąd optymistycznej wizji świata kojarzonej z amerykańskim kinem. Faworyzują postacie naznaczone cierpieniem, innością, brakiem akceptacji otoczenia. Do długiej ich listy dołącza właśnie bohater znakomitego debiutu Dariusa Mardera "Sound of Metal" - niepokorny perkusista Ruben, w porywającej kreacji magnetycznego piosenkarza i aktora Riza Ahmeda.
Sama fabuła jest niezwykle prosta. Poznajemy parę zakochanych w sobie muzyków. On jest świetnym perkusistą, ona rockową wokalistką. Właśnie zaliczają trasę koncertową, marzą też o wydaniu debiutanckiej płyty. Gdy cel jest na wyciągnięcie ręki, chłopak z dnia na dzień zaczyna tracić słuch. Jego życie rozpada się na kawałki. A my śledzimy kolejne etapy jego oswajania nowej rzeczywistości - począwszy od wielkiej rozpaczy i zwątpienia, aż do zaakceptowania siebie w nowym wydaniu.
Marder sięga głęboko, do wnętrza bohatera. I choć zrobił film o stracie, w równym stopniu opowiada on o odkrywaniu nowego, nieznanego dotąd świata, który wcale nie jest gorszy, tylko inny. Nie znajdziemy tu łatwego happy endu, o który byłoby nietrudno. Kto spodziewa się patetycznej opowieści o życiu w świecie bez dźwięków, będzie zaskoczony. Przeciwnie, reżyser w awangardowy sposób udźwiękowił swój film, odtwarzając proces, przez który przechodzi jego bohater.
Ale nie byłaby ta opowieść tak prawdziwa i przejmująca, gdyby nie charyzmatyczny Riz Ahmed, którego pamiętamy choćby ze świetnej roli w "Wolnym strzelcu" u boku Jake’a Gyllenhaala, czy z tej ostatniej w "Mogul Mowgli". Jednak dopiero teraz ten wszechstronnie uzdolniony artysta, (jest też cenionym raperem), mógł rozwinąć skrzydła jako aktor. A to nie była łatwa rola i można było przeszarżować. Tymczasem Ahmed gra w wielkim wyciszeniu i to ascetyzm tej kreacji nie pozwala ani na moment na oderwanie się od ekranu.
Jest pewne, że nominację do Oscara dla najlepszego aktora ma w kieszeni, a szanse na wygraną całkiem realne.
"Życie jest jak pudełko czekoladek, nigdy nie wiesz, co ci się trafi" - powtarzają już czwartą dekadę kinomani, a film Roberta Zemeckisa z 1994 roku, w ogóle się nie starzeje.
"Forrest Gump" jest adaptacją głośnej powieści Winstona Grooma, pod tym samym tytułem. Urodzony w latach 50. w Alabamie bohater, nie dość, że ma niedowład nóg, to jeszcze jego IQ wynosi zaledwie 75. Forrest ma jednak wielkie serce i jest dobrym człowiekiem. Poznajemy go, gdy opowiada historię swojego życia przypadkowym ludziom na przystanku autobusowym. Mówi o dzieciństwie, o niskim ilorazie inteligencji, zaburzeniach w rozwoju i o kochającej, niezwykłej matce, która zaszczepiła w nim kodeks postępowania. Przez całe życie pozostaje mu wierny. Opowiada też o Jenny - jedynej miłości swojego życia. "Może jestem głupi, ale wiem co to miłość" - mówi słuchającej go kobiecie. Nigdy nie zrezygnuje z walki o miłość i doczeka się spełnienia.
Życie Gumpa pełne jest niezwykłych zbiegów okoliczności. Los sprawia, że staje się mimowolnym uczestnikiem przełomowych wydarzeń, które zapisały się na kartach historii Stanów Zjednoczonych. Bierze udział w wojnie w Wietnamie i zostaje bohaterem, spotyka prezydenta Johna Kennedy’ego, podróżuje po całym świecie i trafia na pierwsze strony gazet. Chłopak z niedowładem nóg nie tylko staje się mistrzem maratonów, ale i wybitnym futbolistą. Z pomocą przyjaciela z Wietnamu rozkręca też biznes, i to tak skutecznie, że zostaje milionerem, choć zupełnie nie zależy mu na pieniądzach. Sukcesy i bogactwo zupełnie go nie zmieniają, pozostaje uosobieniem prawości i niewinności, którą Ameryka dawno utraciła.
"Forrest Gump" edukował, wzruszał i zachwycał, pokazywał, że tak naprawdę nie jest ważne, jak mądrzy jesteśmy, tylko jak wielkie mamy serca i czy potrafimy prawdziwie kochać. Z Hanksa natomiast uczynił ikonę amerykańskiego kina, wyznaczając kierunek jego dalszej kariery - stał się specjalistą od ról charyzmatycznych, szlachetnych postaci, których dokonania kojarzone są z wydarzeniami przełomowymi dla Ameryki. Dziś trudno uwierzyć, że początkowo Zemeckis rolę Gumpa proponował Johnowi Travolcie, który (na szczęście!) odmówił, nie chcąc grać "dziwadła". Hanks natomiast, gdy tylko przeczytał scenariusz, od razu się nim zachwycił.
Obraz nagrodzono sześcioma Oscarami - w tym dla najlepszego filmu i dla Toma Hanksa.
Nakręcona pięć lat wcześniej od filmu Zemeckisa "Moja lewa stopa", była debiutem Jima Sheridana, opartym na autobiograficznej książce Christy Browna. To kompletnie różne od krzepiącej, pogodnej opowieści Zemeckisa kino, z cierpiącym, kalekim bohaterem. Nie jest tajemnicą, że takich właśnie bohaterów Akademia Filmowa kocha najbardziej.
Christy Brown na skutek porażenia mózgowego w dzieciństwie mógł poruszać jedynie lewą stopą. Urodzony jako... 17 z 22 dzieci, w bardzo biednej irlandzkiej rodzinie, zdawał się być skazany na niebyt. Matka jednak wyczuwała w kalekim chłopcu pokłady talentu.
Opowieść zaczyna się w pierwszych latach życia bohatera. Pewnego dnia leżący chłopiec pisze stopą (za pomocą kredy) słowo "matka". Gdy fabuła przenosi nas do lat młodzieńczych, a na ekranie pojawia się Daniel Day-Lewis, (wedle wszystkich sondaży ostatniej dekady najwybitniejszy aktor wszech czasów), zaczyna się prawdziwa uczta. Christy, mimo kalectwa, przeżywa typowe rozterki młodości: zakochuje się nieszczęśliwie, cierpi, walczy o siebie. Rehabilitacja poprawia jego zdolność mówienia, odkrywa też u siebie talent artystyczny: lewą, sprawną stopą maluje niezwykłe obrazy.
Day-Lewis na potrzeby roli stał się Brownem, jak potem będzie stawał się każdym ze swoich bohaterów. Wierzył, że jest nim naprawdę, dlatego siedział na wózku nie tylko podczas zdjęć, ale 24 godziny na dobę. W momencie rozpoczęcia zdjęć poczuł się naprawdę kaleką. - Zadzwoniłam do niego po zdjęciach, a on odebrał telefon i mówi: "Tutaj Christy Brown" bełkotliwym, jak na planie, głosem. To było szaleństwo dla nas. Ale nie dla Daniela - wspominała córka reżysera
Ale na tym nie koniec, bo Daniel, jak Brown, naprawdę nauczył się malować stopą! Ćwiczył miesiącami, ale dopiął swego. Tyle że robił to prawą stopą, filmowano więc jej lustrzane odbicie. Na planie kazał się nosić na rękach, by "nie wychodzić z roli". Potrzebował potem trzech kolejnych lat, by odreagować postać, w którą się wcielił.
Obraz przyniósł mu pierwszego z trzech Oscarów za role pierwszoplanowe, jakie ma na koncie. Z dnia na dzień stał się gwiazdą, o którą zaczęły zabiegać wszystkie hollywoodzkie wytwórnie.
Nieuleczalnie chory geniusz to wręcz wymarzony temat dla fabryki snów, która coraz częściej kręci filmy "pod Oscara", z bohaterami jakich najbardziej kocha Akademia.
Historię życia i dokonania zmarłego przed trzy laty genialnego naukowca - astrofizyka Stephena Hawkinga, (w tej roli Eddie Redmayne) cierpiącego na stwardnienie zanikowe boczne, znamy wszyscy. W filmowej biografii wybitnego Brytyjczyka nie ma jednak miejsca na teorię względności czy czarne dziury. I całe szczęście, bo pewnie byłoby to dzieło hermetyczne. Obraz został zainspirowany powieścią Jane Hawking i skupia się na życiu rodzinnym Stephena, żony, dzieci i przyjaciela domu, który odgrywa tu niebagatelną rolę.
Reżyser filmu James Marsh zastosował zabieg, po jaki sięga wielu filmowców, tworzących kino biograficzne - uczynił Jane (Felicity Jones) równorzędną bohaterką filmu, równie ważną, co genialny mąż. Sprytnie, zwłaszcza, że jest ona kołem napędowym wszystkich jego działań. Reżyser pokazuje pierwsze symptomy choroby, jej rozwój, rodzące się uczucie do Jane, lata wspólnego życia, a wreszcie rozpad małżeństwa. Jones ma mniej efektowną rolę niż Redmayne, ale jest znakomita.
Oswojenie fizycznej niepełnosprawności i przeniesienie jej na ekran tak, by nie budziła uczucia zażenowania, nie jest łatwe. Redmayne zrobił to w sposób naturalny, sam Hawking gratulował mu kreacji. W tym dobrym, ale nazbyt ugrzecznionym filmie o geniuszu, Marsh wykonał jedną rzecz doskonale - pokazał okrutną chorobę w sposób nie wywołujący sensacji. Dzieci Hawkinga szaleją na elektrycznym wózku taty po salonie, niczym na atrakcyjnym pojeździe przeznaczonym do zabawy. Gdy Stephen się dławi podczas posiłku, Jane uderza go w plecy odruchowo, bez przejęcia, nie przerywając rozmowy telefonicznej. Kawałek jedzenia mógł udusić Stephena. Ale dla niej to "normalka".
Film powstał w 2014 roku, jeszcze za życia fizyka, może dlatego pewne wątki zostały wygładzone. Mógł być dziełem wybitnym, życiorys Hawkinga, dawał taką szansę, (jak choćby "Motyl czy skafander" Schnabla). Na szczęście aktorzy unieśli temat. Redmayne za rolę odebrał Oscara, szkoda, że nie doceniono też Jones.
Nakręcony w 2001 roku "Piękny umysł" Rona Howarda to opowieść o kolejnym geniuszu trawionym przez chorobę, różna jednak od obrazu o Hawkingu. Fabularnie - dużo lepsza. Paradoks filmu Howarda polega na tym, że historia, która wywołuje prawdziwe emocje, jest... niemal całkowicie zafałszowana. Cztery Oscary dla "Pięknego umysłu"- w tym ten najważniejszy - dla najlepszego filmu, wywołały oburzenie wśród amerykańskich krytyków, a także naukowców, choć ci pierwsi docenili reżyserską robotę i świetną rolę Russella Crowe’a. Sami twórcy zarzutami się nie przejęli.
Historia Johna Forbesa Nasha Jr. (Crowe), genialnego matematyka, który w latach 50. XX w. stworzył teorię równowagi w grach niekooperacyjnych, stosowaną w ekonomii, dzięki której (40 lat później) został laureatem Nagrody Nobla, w wersji Howarda naprawdę wzrusza. To opowieść o nieśmiałym i cichym wychowanku Uniwersytetu w Princeton. Tam właśnie zaczyna się akcja filmu w latach 40. XX wieku.
Poznajemy John Nasha, który nie uczęszcza na zajęcia, (bo nauka z książek ogranicza), nie ma przyjaciół i w ogóle unika ludzi. Interesuje go opracowanie własnej teorii, która zapewni mu miejsce w historii. Po studiach jest już na tyle znany, że dostaje pracę w Pentagonie. Tam prowadzi też zajęcia ze studentami. Jest wśród nich piękna Alicia (Jennifer Connelly nagrodzona Oscarem).
Charakter zakonspirowanej pracy naukowca sprawia, że Nash czuje się nieustannie śledzony, a z czasem popada w obsesję. Lęk udziela się też żonie, a wizyta u lekarza przynosi druzgoczącą diagnozę: schizofrenia paranoidalna. Nash uwięziony w świecie urojeń, nie odróżnia ich od rzeczywistości. Howard pokazuje, co dzieje się w umyśle geniusza i robi to w przejmujący sposób, a Russell Crowe jest świetny. Ale film to również historia bezgranicznej miłości, która jest w stanie przetrwać największe tragedie. Oczywiście z happy endem. Miłości po grób, czystej i pięknej. I tu zaczynają się podwójne schody - wszystko wypadło na ekranie pięknie, tyle że nie jest prawdą.
Prawdziwy Nash wśród kolegów był znany z zamiłowania do okrutnego poniżania ludzi. Zanim poślubił Alicię, z którą miał syna, spłodził swoje pierwsze dziecko, i porzucił jego matkę i dziecko w ubóstwie. Nawiązał wiele relacji seksualnych z mężczyznami i stracił pracę w Pentagonie, po tym, jak został aresztowany za próbę wymuszania seksu na mężczyźnie. Kiedy jego choroba stała się groźna dla otoczenia, a zachowanie nie do zniesienia, Alicia rozwiodła się z nim. (Ponownie pobrali się, gdy lekarze zdołali opanować ataki choroby).
Żadna z tych rzeczy nie znalazła się w filmie. "Wszystko, co osłabiłoby naszą sympatię do bohatera, zapoznając nas z perypetiami prawdziwego życia pana Nasha, zostało z filmu usunięte, pozostawiając nam zakłamany portret nieśmiałego, kochanego geniusza" - oburzał się krytyk "New Jork Timesa".
Dziś Oscary dla "Pięknego umysłu" uważane są za jedną z największych pomyłek w historii Akademii, mimo że efekty pracy aktorów i reżysera robią wrażenie.
Jeśli ktoś chciał ponarzekać na brak podobnych filmów na rodzimym podwórku, czas wyprowadzić go z błędu i przypomnieć najwybitniejszą historię "naszego" odmieńca - "Mojego Nikifora" Krzysztofa Krauzego - opowieść o odtrąconym artyście, który dzięki wsparciu innego malarza, stał się znany na całym świecie.
Opowieść Krauzego skupia się na ostatnich dziesięciu latach życia Nikifora - Łemka, malarza prymitywisty, samouka, człowieka cierpiącego na zaburzenia słuchu i mowy, odludka i samotnika. Większość życia mieszkał w Krynicy. Malował akwarelą, wykorzystując każdy kawałek papieru czy tektury. Najchętniej autoportrety, widoki krynickich willi i cerkwi, okoliczne stacyjki. Dziś jego prace zdobią prestiżowe muzea, a on zaliczany jest do piątki najwybitniejszych "naiwnych świata". Całe swoje życie przeżył jednak w nędzy.
Akcja filmu rozpoczyna się w 1960 roku, w Krynicy. W uzdrowisku pracuje Marian Włosiński, zajmujący się jego oprawą graficzną, niespełniony absolwent ASP. Gdy do jego pracowni zagląda bełkoczący, miejscowy malarz, na początku i traktuje go z wyższością. Z czasem narodzi się między nimi więź. Włosiński widzi w Nikiforze to, czego jemu samemu zawsze brakowało. Kiedy wyjdzie na jaw choroba malarza, gruźlica - wówczas śmiertelna, a Włosińskiemu przyjdzie wybierać pomiędzy rodziną a Nikiforem, poświęci wszystko dla niego. Prócz talentu fascynuje go w Łemku to, jak niewiele potrzebuje, by czuć się szczęśliwym.
Film Krauzego to niezwykła lekcja pokory wobec życia. Współczucie, a może i poczucie misji związanej z ochroną talentu Nikifora, burzą całe życie Włosińskiego, powodują rozpad jego rodziny, a nawet rezygnację z własnych ambicji. Krzysztof Krauze mówił:
Wielką rolę stworzyła w filmie Krystyna Feldman, kreująca postać Nikifora.
Za ten film, zupełnie niedoceniony i niezrozumiany w Polsce, Krauze odebrał wraz żoną Joanną Kos-Krauze Kryształowy Glob na festiwalu w Karlowych Warach i mnóstwo prestiżowych nagród na całym świecie.
X Muza naprawdę kocha odmieńców. Amerykańska Akademia Filmowa jeszcze bardziej. Czy doceni znakomity "Sound of Metal" dowiemy się 15 marca.