Reklama

Jest wielu aktorów, którzy odważyli się stanąć po drugiej stronie kamery (a nawet po obu jednocześnie), jednak to Eastwood i Gibson zapisali się w najnowszej historii kina tak dobitnie, że dzierżą palmę pierwszeństwa.

Człowiek renesansu

Jest prawdziwym człowiekiem renesansu, choć świat zna go głównie jako charyzmatycznego aktora. Viggo Mortensen - niezapomniany Aragorn z "Władcy Pierścieni" i szalony hippis nienawidzący kapitalizmu, wychowujący sześcioro dzieci z dala od cywilizacji w "Captain Fantastic", to jednak artysta wszechstronny.

Reklama

Oprócz aktorstwa zajmuje się fotografią, poezją i malarstwem. Z sukcesem wystawia prace malarskie w galeriach, wydaje kolejne tomiki wierszy, no i prowadzi cieszące się renomą, niezależne wydawnictwo Perceval Press, publikujące twórczość mało znanych autorów. Do tego wszystkiego mówi sześcioma językami (nim zajął się aktorstwem skończył iberystykę i politologię) i od lat mieszka w Hiszpanii. Takim CV chyba nie może pochwalić się wielu hollywoodzkich gwiazdorów. A teraz dopisujemy do niego jeszcze reżyserię.

Mortensen, trzykrotnie nominowany do Oscara za kreacje aktorskie - za główną rolę we wspomnianym "Captain Fantastic", za rolę we "Wschodnich obietnicach" Cronenberga i wreszcie za oscarowy "Green Book", gdzie wcielił się w rasistowskiego cwaniaczka, który przechodzi przemianę u boku czarnoskórego pianisty - dawno powinien go dostać. 

Impulsem do debiutu reżyserskiego, w którym zagrał też dużą rolę, było odejście rodziców, którymi przed śmiercią się opiekował.

Pisząc scenariusz do "Jeszcze jest czas" sięgnął po chętnie eksploatowany przez kino wątek: próbę pojednania ojca i syna, których dzieli nie tylko przeszłość, ale i skrajnie odmienne spojrzenie na świat. Nagrodzony już na festiwalu filmowym w San Sebastian debiut, mówi jednak bardziej o jej niemożności niż o upragnionym porozumieniu.

Choć zaczyna się sielankową restrospekcją z dzieciństwa, to gorzkie kino. Pierwsze skrzypce gra w nim obsadzony w roli sadystycznego ojca Lance Henriksen, zwykle grający drugoplanowe role, który tworzy tu kreację życia. Jako konserwatywny farmer, który przenosi się do Los Angeles, by zamieszkać z synem i jego rodziną, budzi wręcz strach. Grany przez Viggo syn jest homoseksualistą. Poślubił mężczyznę, adoptował dziecko i jest szczęśliwy. Ojciec rasista i homofob, nie chce tego zaakceptować. Nienawidzi całego świata, całkowicie pozbawiony empatii, choć wymagający pomocy, bo cierpiący na demencję. Będący jego przeciwieństwem syn - łagodny, pełen akceptacji dla świata, próbuje przeciwstawić się maczyzmowi rodzica, bez większych efektów.

Mortensen nie sięga po kojący happy end, nie idzie na skróty. "Jeszcze jest czas" to przejmujące kino, którego największym atutem są wielkie aktorskie kreacje Henriksena i Mortensena (nominacja do Europejskiej Nagrody Filmowej). 

Czy mamy do czynienia z narodzinami kolejnego artysty, który regularnie zamierza pojawiać się po obu stronach kamery? Na razie Mortensen milczy, bo "nie chce zapeszyć".

Clint Eastwood jak wino

Kiedy myślimy "aktor, który okazał się świetnym reżyserem", pierwszym nazwiskiem, które przychodzi do głowy jest Clint Eastwood. Tym, którzy wskazują na Woody’ego Allena przypomnijmy, że on od początku był przede wszystkim reżyserem i scenarzystą, aktorem na końcu.

Eastwood to dla filmowej branży człowiek instytucja, jednoosobowe przedsiębiorstwo filmowe i żywa legenda. Swoją przygodę z aktorstwem rozpoczął w latach 50., ale dla kina odkrył go twórca "Dawno temu w Ameryce", wielki Sergio Leone w latach 60., obsadzając w słynnych spaghetti westernach jako Bezimiennego Rewolwerowca. To od nich zaczęła się wielka kariera Clinta i kształtowanie image’u twardziela. Późniejsze filmy go ugruntowały - nade wszystko seria tytułów o Brudnym Harrym, jaką nakręcił z Donem Siegelem.

Harry Callahan - twardziel, wierny wartościom jakie ucywilizowały Amerykę, stał się jej antidotum na obyczajowe rozpasanie i bezsilność, choć daleki był od doskonałości. Potrafił strzelić w plecy ściganemu, dlatego nazywano go "Dirty Harry" ("brudny" i "parszywy"). Z Harrym Eastwood pożegnał się dopiero w końcu lat 80., ale już wcześniej, znudzony monotonią oferowanych ról, sam podjął się reżyserii.

Zadebiutował w 1971 roku filmem "Zagraj mi to, Misty", opowieścią o radiowym didżeju i prześladującej go niezrównoważonej fance, z którą nawiązał romans. Od początku pojawiał się po obu stronach kamery, zwykle w głównej roli. Bardziej znany drugi film Clinta - reżysera "Mściciel" nawiązywał do jego wizerunku samotnego rewolwerowca. Podobnie jak western "Wyjęty spod prawa Josey Wales", z czasów wojny secesyjnej - ulubiony film Orsona Wellesa. 

Eastwood od początku próbował wszystkich gatunków, obok westernów robił kino sensacyjne, obyczajowe, a nawet melodramat i film muzyczny "Droga do Nashville". To "szlifowanie gatunków" wymierne sukcesy dało w końcu lat 80. Nakręcona w 1988 roku biografia jazzmana Charliego Parkera pt. "Bird" przyniosła mu Złoty Glob za reżyserię i Złotą Palmę dla grającego Parkera Foresta Whitakera. Gigantyczny sukces przyszedł jednak, gdy sięgnął po najbliższy mu gatunek i nakręcił "Bez przebaczenia" - obraz nazywany ostatnim z klasycznych westernów.


Tak naprawdę był to jednak antywestern, odzierający Dziki Zachód z legendy, łamiący reguły gatunku. Nie ma tu czarno-białych postaci, ani wyraźnej granicy między dobrem a złem. Historia emerytowanego rewolwerowca Munny’ego, którego odmienił związek z kobietą, jest z pozoru banalna. Po śmierci żony, żyjący z dziećmi na farmie Munny, przyjmuje zlecenie na zabicie mężczyzn, którzy okaleczyli prostytutkę. Do pomocy rekrutuje starego kumpla i młodzika. Ale nic nie jest takie jak dawniej. On nie chce zabijać, bo się zmienił. Młodzik odkrywa, że Dziki Zachód, nie przypomina tego, o którym słyszał. Walczący o sprawiedliwość strzelają sobie w plecy i: "Wszyscy zasługują na śmierć".

Tercet Eastwood - Gen Hackman (Oscar za rolę) i Morgan Freeman wspiął się na aktorskie wyżyny. Mroczny, posępny nastrój filmu niewiele ma wspólnego z opowieściami o kowbojach z happy endem. Tu zło rodzi wyłącznie zło, bez przebaczenia nikt nie wydostanie się z piekielnego kręgu. Obraz nagrodzony czterema Oskarami (w tym dwoma dla Eastwooda - za najlepszy film i reżyserię), dla wielu stanowi jego szczytowe osiągnięcie. Równać się z nim może jedynie zrealizowany dekadę później dramat "Za wszelką cenę", również uhonorowany dwoma Oscarami dla Eastwooda.

Na pierwszy rzut oka "Za wszelką cenę" to dramat sportowy - opowieść o 30-letniej Maggie (Swank), która marzy, by zostać mistrzynią boksu. Chce ćwiczyć pod okiem trenera Dunna, (Eastwood), choć on nie trenuje kobiet. W końcu jednak ulega pod wpływem swojego pomocnika - byłego boksera, (Freeman).

Teraz życie Maggie to mordercze treningi, które szybko przynoszą efekty. Pokonując kolejne zawodniczki, Maggie czeka na swoją szansę. I nadchodzi moment, gdy Frank wystawia ją do walki o największe trofea. Wygrywa walkę za walką  i gdy wydaje się, że jest nie do zatrzymania, trafia na walczącą nie fair zawodniczkę. Dochodzi do tragedii. Po drodze obraz zmienia się w skomplikowane kino psychologiczne o trudnej przyjaźni.

Wszyscy znamy ten film. W finale Eastwood - libertarianin, który "wolność osobistą uznaje za najwyższą wartość", łamie wszelkie bariery, także te moralne. W żadnym innym filmie nie widać tak wyraźnie talentu Clinta reżysera: zmysłu obserwacji, daru konstruowania fascynujących postaci i prowadzenia aktorów.

Nakręcił aż 43 filmy, z których przynajmniej kilka ma status kultowych. Najbardziej zadziwił, robiąc w oparciu o średnią powieść, wspaniały melodramat "Co się wydarzyło w Madison County", historię miłości, która spełnić się nie może. Wraz z partnerującą mu Meryl Streep zapewniał, że "taką pewność ma się tylko raz w życiu" i wyciskał łzy. W wywiadach powtarzał: "Ten romantyczny kawałek jest naprawdę trudny. Nie mogę się doczekać powrotu do strzelania i zabijania".

Najwięcej strzelał bohater "Snajpera", w opartej na faktach historii Chrisa Kyle'a, najskuteczniejszego w dziejach amerykańskiego snajpera, który w Iraku zastrzelił 160 "wrogów". W tym cywili. Dla jednych był bohaterem, dla innych zabójcą. Uczestniczył w czterech misjach, a gdy wrócił, był psychicznie zniszczony. Film wywołał burzliwą dyskusję. Sam reżyser oświadczył: "chciałem wyłącznie pokazać, co wojna robi z człowiekiem".

To, że Clint reżyser przebił Clinta aktora, widać po liczbie statuetek dla pierwszego wcielenia (4), podczas gdy za role aktorskie nie otrzymał dotąd żadnej ( choć powinien, choćby za rolę trenera w "Za wszelką cenę"). Na szczęście kręci już 44. film i znów gra główną rolę. 

Mel Gibson, czyli wysyp kontrowersji

Kariera Mela Gibsona (urodzonego w USA) zaczęła się w Australii, do której wyemigrował z rodzicami w 1968 roku. Tam stawiał pierwsze kroki jako aktor i tam rolą w "Mad Maxie" (1979) zdobył popularność. Kolejny film opowiadający o przygodach w postapokaliptycznym świecie "Mad Max 2 - Wojownik szos" oglądał już cały świat, a trzecią część dystopijnej opowieści George Miller i Gibson realizowali już za pieniądze z Hollywood. Nikt wtedy nie podejrzewał, że seksowny gwiazdor kina sensacji (wkrótce pojawił się w kultowej serii "Zabójcza broń") zostanie najbardziej kontrowersyjnym twórcą w Hollywood.

"Mad Max" i "Zabójcza broń", która doczekała się aż czterech części, sprawiły, że Gibson był postrzegany głównie jako odtwórca ról twardych facetów. By zagrać coś kompletnie innego, musiał jak Eastwood sam podjąć się reżyserowania. Po rozgrzewce, jaką był debiutancki "Człowiek bez twarzy" - adresowana do młodych widzów opowieść o przyjaźni dwóch odmieńców, przyszła pora na wielkie widowisko "Braveheart". Początkowo rolę Williama Wallace'a niemal odrzucił, bo uważał, że jest za stary. Chciał jedynie film reżyserować. Pozwolono mu pod warunkiem, że jednak ją zagra.

Nakręcona w 1995 r. opowieść o XIII-wiecznym szkockim bohaterze narodowym Wallace'a, który po zabójstwie żony zwołuje rodaków do walki ze znienawidzoną brytyjską monarchią, przeszła najśmielsze oczekiwania Mela. Zdobyła pięć Oscarów - w tym dla najlepszego filmu i za reżyserię. Mimo to Gibson wciąż czuł się bardziej aktorem niż reżyserem i grał mnóstwo. Dopiero w 2004 roku wrócił jako reżyser, kręcąc najważniejszy ze swoich filmów "Pasję", w której skupił się na ostatnich 12 godzinach z życia Chrystusa.

Film rozpoczyna modlitwa w Ogrodzie Oliwnym już po Ostatniej Wieczerzy. Oglądamy zdradę Judasza i Jezus trafia przed sąd Piłata. Dalsze sceny - droga na Golgotę, aż po ukrzyżowanie i zmartwychwstanie to zdarzenia, których symbolikę znamy. Ale przesunięcie akcentów, może już budzić wątpliwości. Choćby pokazanie Piłata jako postaci budzącej naszą życzliwość, choć wedle historyków posyłał on Żydów na krzyż, bez oporów, czy fakt, że są oni w filmie fizycznie odpychający, zdaniem Nowojorskiej Ligii przeciw Zniesławieniom dowodzi antysemityzmu reżysera. 

Jeszcze większe opory budzi dawka przemocy, pokazana w filmie. Gibson podkreślał, że jego zdaniem chrześcijanie zapomnieli, czym była Męka Pańska, a cierpienie Jezusa zostało strywializowane. Film miał pokazać jego ogrom. I tu pojawia się pytanie: czy nie jest to zarazem przykład fascynacji reżysera przemocą? "Pasja" przedstawia bowiem męczeńską drogę na Golgotę tak drastycznie, że musi dzielić widzów. Obraz był gigantycznym sukcesem kasowym i zarobił 620 mln dolarów. Od strony warsztatowej to kino znakomite, z idealnie dobranymi aktorami.

Ale kolejny film w reżyserii Gibsona "Apocalypto" potwierdził tezę o jego fascynacji przemocą. Opowieść o królestwie Majów chylącym się ku upadkowi, którego władcy próbują pozyskać przychylność bogów, szykując ofiary z ludzi, jeszcze bardziej niż "Pasja" epatuje okrucieństwem. Sceny składania na ołtarzu ofiar są tak naturalistyczne, że z przerażeniem odwracamy wzrok od ekranu. O ile w "Pasji" sceny przemocy po części tłumaczą historyczne przekazy, o tyle tutaj film mógł się bez nich obyć. Znów powstały dwa obozy - obrońców i przeciwników dzieła, którego rzemiosło można było jedynie chwalić.

Ale nie to było powodem największych kontrowersji wokół aktora, lecz prywatne życie "bogobojnego katolika", który nagle porzucił żonę z siedmiorgiem dzieci, zaczął urządzać publiczne awantury, a wreszcie "zasłynął" pobiciem nowej partnerki. Hollywood odwróciło się od niego. Nikt nie chciał z nim pracować.

Do łask powrócił dopiero po dekadzie, rewelacyjną "Przełęczą ocalonych" - prawdziwą historią Desmonda T. Dossa, sanitariusza wojskowego, który podczas II wojny światowej, z uwagi na wiarę, odmówił noszenia broni. Mimo to podczas bitwy o Okinawę uratował życie 75 osobom.

Dziś, jak wiemy, Gibson pracuje nad kontynuacją "Pasji", opowiadającą historię już po zmartwychwstaniu Jezusa, a w zanadrzu ma dwa kolejne projekty, które chce reżyserować.

Przeciętny aktor, utalentowany reżyser

Ben Affleck od najmłodszych lat interesował się aktorstwem i już 1992 roku zagrał w "Więzach przyjaźni" Roberta Mandella. Dopiero spotkanie z Kevinem Smithem, w 1993 r., było przełomem w jego karierze. "Szczury supermarketu", a później w "W pogoni za Amy" i kontrowersyjna "Dogma" tego twórcy, uczyniły z Afflecka cenionego aktora kina niezależnego. Odszedł od niego dla widowiskowych przebojów jak "Armageddon" Baya czy "Pearl Harbor" Mana. Niestety, nieudanych.

Choć dziś najbardziej kojarzy się z postacią "Batmana" w "Lidze sprawiedliwości," ma na koncie kilka przyzwoitych ról, jak ta w "Zaginionej dziewczynie" Davida Finchera. Historia młodego małżeństwa przechodzącego kryzys, w trakcie którego, kobieta znika bez śladu, a mąż staje się podejrzanym, podniosła jego notowania, ale przyćmiła go znakomita Rosamund Pike. Zabłysnął na moment w "Hollywoodland", ale dopiero, gdy zajął się scenopisarstwem i reżyserią jeden sukces zaczął gonić kolejny.

Pierwszego Oscara otrzymał za scenariusz do "Buntownika z wyboru" Gusa Van Santa, napisany wspólnie z Mattem Damonem, już w 1997 roku. I choć jako aktor okazał się przeciętnie utalentowany, w przeciwieństwie do obdarzonego wielkim talentem brata Casseya, jako reżyser sprawdza się.

Zadebiutował filmem "Gdzie jesteś, Amando". Ta historia o poszukiwaniach zaginionej dziewczynki, w rzeczywistości opowiada o detektywie, którego katolicki światopogląd zostaje wystawiony na próbę. Każdy krok w śledztwie to cios dla jego przekonań. Pozbycie się pedofila to sukces, ale Dekalog mówi: "Nie zabijaj". Kradzież i szantaż także piętnuje jako grzech, ale ich efekty przynoszą postęp w śledztwie. Detektyw dochowa wierności swoim ideałom. I zapłaci wysoką cenę. Film przyjęto dobrymi recenzjami. Prawdziwy sukces przyszedł jednak wraz z "Operacją Argo".

Nagrodzony najważniejszym Oscarem dla najlepszego filmu obraz "Operacja Argo". oparty jest na prawdziwych wydarzeniach. Affleck wykorzystał wspomnienia agenta CIA Tony'ego Mendeza, który w 1980 roku ewakuował z Teheranu sześciu rodaków zbiegłych z ambasady USA, opanowanej przez bojówkarzy Chomeiniego. Może nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie kamuflaż całej akcji. Mendez wpadł bowiem na niezwykły pomysł, by pojawić się w Iranie pod przykrywką szukania plenerów do fikcyjnej produkcji klasy B - filmu science fiction "Argo". W zakończoną sukcesem akcję zaangażowano więc ludzi z Hollywood.

Film okazał się wielkim i nieoczekiwanym zwycięzcą Oscarów w 2014 roku, choć krytycy pisali, że Hollywood nagrodziło wtedy samych siebie. Choć Affleck nie odebrał statuetki za reżyserię, otrzymał ją jako jeden z producentów w głównej kategorii wraz z innym gwiazdorem George’em Clooneyem (on również zasługuje na osobny rozdział poświęcony reżyserskim dokonaniom, choć powtarza, że wciąż czuje się przede wszystkim aktorem).

Sukces filmu Afflecka w jego reżyserii sprawił, że nareszcie zaczął otrzymywać też dobre role. Jak ta w "Drodze powrotnej", gdzie po trosze zagrał samego siebie - człowieka, którego życie prywatne rozpadło się z powodu alkoholu. W filmie staje przed kolejną szansą, którą wykorzysta. W życiu także pokonał demony. I choć ostatni film w jego reżyserii "Nocne życie" zawiódł (Affleck uwierzył, że jego ulubiony autor pisze tylko dobre powieści, które łatwo przenieść na ekran) zapewnia, że kolejny - adaptacja powieści Agaty Christie "Witness od the Prosecution", będzie wydarzeniem.

Debiut w walce o Oscara

Nie tylko panowie gładko przechodzą od aktorstwa do reżyserii. Warto wymienić najnowszy, rewelacyjny, reżyserski debiut, 35-letniej brytyjskiej aktorki Emerald Fennell, którą widzowie serialu "The Crown" pamiętają z roli Camilli Parker Bowles, obecnie księżnej Walii.

Nominowana właśnie do Oscara za reżyserię, jej "Obiecująca. Młoda. Kobieta" to po mistrzowsku skomponowany dramat kryminalny, a po trosze czarna komedia z rewelacyjną (także nominowaną do Oscara) Carey Mulligan, która wciela się tu w tytułową kobietę, żyjącą obsesyjną żądzą zemsty. Podporządkowuje jej całe swoje życie. Szokujący finał tej historii winduje dzieło debiutantki wysoko wśród reżyserskich objawień 2020 roku.

Zważywszy na fakt, że pani Fennel pracuje już nad drugim, reżyserskim projektem, a sił za kamerą chce spróbować także hiszpańska gwiazda Salma Hayek (sprawdziła się już jako producentka "Fridy"), panowie nie muszą się martwić o brak w tej dziedzinie konkurencji ze strony pań.