Znajdzie się wiele powodów, dla których współcześni moderniści nienawidzą Kościoła. Szczególnie katolickiego. Jest przestarzały, staroświecki, zacofany, nie potrafi reagować na zmieniające się czasy, utrwala patriarchalny model rodziny, będący przecież przeżytkiem. To wszystko dałoby się jeszcze jakoś odsunąć na bok, gdyby nie jedna cecha, której wybaczyć nie sposób - nauka Kościoła i szerzona przez niego moralność nie podlegają zasadom rynkowym. Nie zależą od podaży i popytu, trendów w modzie, grup docelowych czy skutecznych technik marketingowych. To instytucja, która głosi, że wbrew wszystkiemu najważniejsze są wartości. Przez to staje się przeszkodą do stworzenia nowego człowieka.
W czasie wojen religijnych w Europie - oczywiście nie w Rzeczpospolitej, która pozostała wolna od tego szaleństwa - protestanci i katolicy wyrzynali się wzajemnie w imię jedynie słusznych prawd wiary. Choć w rzeczywistości chodziło raczej o władzę, to jednak to krwawe doświadczenie wywarło ogromny wpływ na świadomość chrześcijan. Gdy wreszcie wycieńczeni odłożyli miecze i wrócili do dyskusji, doszli do wniosku, że w sumie więcej ich łączy niż dzieli, a fakt uznawania lub nie niepokalanego poczęcia Najświętszej Panienki nie powinien być powodem do podrzynania gardeł. Co innego, gdy trafiał się człowiek, który w ogóle zakwestionował istnienie Boga. Takiego trzeba nawrócić lub posłać na stos, w czym zresztą szczególnie gorliwi byli protestanci. Chrześcijańskie królestwo miało przecież obowiązek dbania o zbawienie podległych mu dusz.
Wraz z nadejściem oświecenia państwo wycofało się z tego obowiązku, uznając, iż jego zadaniem jest tylko zapewnienie możliwie najlepszego bytu doczesnego, a droga do Nieba to już kwestia indywidualnego wyboru każdego obywatela. "Za najbardziej doniosłą konsekwencję sekularyzacji świata nowożytnego z powodzeniem można uznać to, że wraz z religią usunięto z życia publicznego lęk przed piekłem" - pisała Hannah Arendt w "Między czasem minionym a przyszłym".
Sumienie przestało być sprawą polityczną, lecz wcale nie zniknęło z życia publicznego. Oddzielenie wiary od polityki, a może bardziej rozróżnienie celów wiary i celów polityki, nie oznaczało przecież automatycznego wyzbycia się chrześcijańskiej moralności czy niesionych przez tę wiarę wartości. Wręcz przeciwnie, nauka Kościoła nadal pozostawała podstawą rozstrzygania o tym, co jest dobre, a co złe. Państwo zaś, choć przestało zajmować się duszą, nadal opierało prawo na wierze chrześcijańskiej jako "jedynym prawdziwym fundamencie moralności" - jak pisał John Adams, jeden z Ojców Założycieli Stanów Zjednoczonych.
To właśnie dzięki przywiązaniu do wiary Zachód na wiele stuleci mógł zdominować świat nie tylko politycznie, ale także w sferze idei. Dzięki wierze w Boga w postaci Jezusa Chrystusa mogły powstać: liberalizm, pojęcie wolności jednostki, prawa człowieka, swobody obywatelskie czy równość wobec prawa. Choć dla nas fakt posiadania wynikającej z wiary chrześcijańskiej wolnej woli jest dziś oczywisty, to dla mieszkańców Chin, Indii czy krajów islamskich już niekoniecznie.
Rozdział Kościoła od państwa nie zakładał więc wyrugowania wynikających z wiary moralności i systemu wartości, ale jedynie oddzielenia od siebie kwestii doczesnych i nadprzyrodzonych. Zresztą w Europie, czy szerzej, w całym świecie zachodnim, nie wypracowano jednego modelu takiego rozdziału. Inaczej wygląda to w krajach protestanckich, w których władze kościelne są w różny sposób zależne od świeckich. Inaczej w państwach, w których dominuje wiara katolicka. Jednak i tu istnieją wielkie różnice.
W Hiszpanii, po przegnaniu Maurów i rozpoczęciu kolonizacji Ameryki Południowej, katolicyzm pozostawał jednym z fundamentów tożsamości narodowej i misji, jaka przypadła temu narodowi. Sytuacja zmieniła się, gdy pod rządami gen. Franco Kościół był przez obywateli uznawany za element władzy. Odreagowaniem tej sytuacji stała się gwałtowna laicyzacja i walczący z chrześcijańskimi wartościami zapateryzm.
We Francji, która z jednej strony konkurowała z katolicką Hiszpanią, z drugiej z protestanckim żywiołem niemieckim, rozdział przerodził się w walczący laicyzm. Z czasem zresztą przeobraził się on we współczesną formę francuskiej religii narodowej.
Dla Polaków katolicyzm stanowił najpierw misję dziejową, gdyż Rzeczpospolita była państwem granicznym cywilizacji łacińskiej, czyli przedmurzem chrześcijaństwa. Później stał się drogą do przetrwania okresu zaborów - Polak-katolik był przeciwieństwem Niemca-protestanta i Rosjanina-prawosławnego. W okresie komunizmu kościoły stanowiły zaś jedyną sferę względnej wolności.
Za oceanem kolejni prezydenci USA, inaugurując swoje rządy, potwierdzali przywiązanie do wiary w Jezusa Chrystusa. Pierwszym, który powiedział "nie uważamy się za państwo chrześcijańskie", był Barack Obama.
Przywiązanie do wartości chrześcijańskich pozwoliło narodom Zachodu zdominować świat na wiele stuleci. Istotę tego sukcesu dość trudno uchwycić w kilku zdaniach. W największym skrócie - możemy dostrzec tu trzy elementy. Z jednej strony widać ewolucję ustrojową w kierunku poszerzania praw i wolności, które zapewniają jednostce rozwój i pozwalają realizować indywidualną drogę do szczęścia. Z drugiej, dostrzegalne są ograniczenia samowoli państwa oraz grup uprzywilejowanych wynikające z wolności innych jednostek oraz lojalności wobec wspólnoty. Z trzeciej rysuje się państwo, którego celem jest dbanie o dobro wszystkich swoich obywateli i poszerzanie ich sfery wolności oraz bezpieczeństwa. Kombinacja ta stworzyła wyjątkowe w skali kilku tysięcy lat warunki do życia zapewniające istnienie stabilnych i silnych państw, w których żyją najbardziej wolni i zamożni ludzie na świecie. Nie przez przypadek kraje Zachodu są magnesem dla milionów imigrantów, chcących właśnie w takich warunkach budować swoją przyszłość.
Osiągnięcie tego sukcesu nie byłoby możliwe bez religii. Zapewnia ona podstawę moralną do układania międzyludzkich relacji opartych na wzajemnym szacunku. Co więcej, to właśnie wiara i wynikające z niej wartości stanowiły o istnieniu wspólnoty, która była warunkiem sukcesu europejskich narodów. Jak pisał brytyjski historyk Christopher Dawson:
Innymi słowy cywilizacja istnieje, dopóki opiera się na czytelnych zasadach moralnych wynikających z religii. Gdy je zatraca, zaczyna staczać się po równi pochyłej. Wynika to choćby z badań przeprowadzonych na młodzieży wierzącej i niewierzącej przez amerykańską konserwatywną pisarkę i dziennikarkę Naomi Schaefer Riley, zaprezentowanych na łamach "Wall Street Journal": "Religia nie tylko koncentruje umysł i skłania młodych ludzi do refleksji nad zagadnieniami natury moralnej, lecz skutkuje również pozytywnymi osiągnięciami w wymiarze społecznym. Wierzący młodzi ludzie częściej zajmują się dobroczynnością, pracują jako wolontariusze i współpracują z instytucjami społecznymi... Rzadziej palą, piją i zażywają narkotyki. Później niż inni rozpoczynają życie seksualne i są mniej podatni na popadanie w depresję i otyłość. W mniejszym stopniu koncentrują się na dobrach materialnych, częściej idą na studia".
Kościół, choć osłabiony skandalami obyczajowymi i targany doktrynalnymi sporami odśrodkowymi, nadal pozostaje jedynym uczestnikiem życia społecznego, którego nauka stanowi spójną podstawę do tworzenia prawa i ustalania zasad regulujących współżycie między ludźmi. Wszelkie próby odejścia od Dekalogu i nauki płynącej z Biblii kończyły się w świecie zachodnim falami zbrodni i ograniczaniem wolności.
Rozdział Kościoła od państwa polegający na rugowaniu religii z życia publicznego jest więc nie tylko początkiem końca cywilizacji, ale także ostatecznie prowadzi do ograniczania wolności jednostki. Jej rozumienie wynika właśnie z religii chrześcijańskiej, w której Bóg pozostawia człowiekowi prawo wyboru. To zawsze było solą w oku zwolenników budowy państwa totalitarnego. Albert Speer, wysoki dygnitarz III Rzeszy, wspominał w pamiętnikach zdanie Adolfa Hitlera: "Naszym nieszczęściem jest niewłaściwa religia. Czemu nie przyjęliśmy takiej, jak Japończycy, którzy poświęcenie dla ojczyzny poczytują za dobro najwyższe? Religia mahometańska również byłaby dla nas o wiele odpowiedniejsza niż chrześcijaństwo. Dlaczego musieliśmy przyjąć akurat chrześcijaństwo wraz z jego słabością i ślamazarnością".
Próba zastąpienia religii "wartościami humanistycznymi" czy "ogólnoludzkimi" jest z góry skazana na porażkę. Nawet nie dlatego, że piewcy nowego porządku mają złe intencje. Problem jest raczej w tym, że nie są w stanie ustalić spójnego kodeksu nowych zasad, które pozostałyby wolne od możliwości ich zakwestionowania. Jeśli z zasady uznają, że nie wynikają z wiary, a są jedynie wynikiem przemyśleń ludzi, muszą pozostawać labilne. Będą zmieniać się wraz z kolejnymi pomysłami czy żądaniami członków społeczności. Przez to tracą niezbędną właściwość, czyli stabilność w wyznaczaniu granic.
Osiemnastowieczny filozof Edmund Bukre pisał:
Tworzenie prawa bez religijnej podstawy, a więc bez Kościoła, siłą rzeczy - widzimy to zresztą dookoła - nie może skupiać się na stawianiu tam namiętnościom, ale na czymś zgoła przeciwnym. Na usuwaniu przeszkód w zaspokajaniu pożądań, gdyż w modernistycznym świecie to właśnie ma być oznaką wolności.
Tyle tylko, że tak pojęty humanizm w rzeczywistości prowadzi do odczłowieczenia istoty ludzkiej, gdyż przestaje ona być siedliskiem wszystkiego, co piękne i wzniosłe, a staje się zlepkiem prymitywnych pragnień, których zaspokojenie jest sensem życia. Dążenie do doskonałości musi zniknąć, skoro istotniejsze jest podążanie za popędem. To tak, jakbyśmy się świadomie cofali do okresu sprzed powstania cywilizacji.
W takiej nowej rzeczywistości faktycznie nie ma miejsca dla Kościoła. A jeżeli już, to raczej w katakumbach. Tylko czy świat z tak rozumianym rozdziałem Kościoła od państwa będzie lepszy czy gorszy?