Reklama

Dawny kierownik jednego z oddziałów każdego dnia odruchowo wracał do fabryki, mimo że ona już nie istniała. Opustoszałe budynki chyliły się ku upadkowi, a uporządkowany kiedyś teren pogrążał się w chaosie. Nic nie było już takie jak kiedyś. Bo kiedyś to on zawiadywał oddziałem, a w zamian za to zakład układał mu życie. Typowa dla tych czasów transakcja wiązana. Takiego świata się nauczył i tylko w takim umiał żyć. To wydawało się oczywiste. Nie wiadomo, ile w tym przyzwyczajeniu było nostalgii, ale funkcjonował tak przez całe życie i niespecjalnie potrafił już to zmienić. Coś każdego ranka pchało go w stronę zakładu.

Gdy zakład upadł, nie pozostało nic innego, jak tylko dołączyć do grasujących watah. Teren pracy ten sam, tylko zasady inne. A właściwie to ich brak. Spędzanie czasu w świecie złomiarzy jest dość ryzykowne. Brak tu przejrzystych zasad, a podstawowym celem jest odurzanie się. Wcześniej nie lubił specjalnie alkoholu, ale teraz skupiał się na piciu i patrzeniu, jak Celuloza się rozpada.

Reklama

Jego ciało znaleziono na dachu budynku, w którym przepracował pół życia.

Co tam robił? Może chciał po prostu "spier***ić do nieba". Tak kiedyś pisał Andrzej Stasiuk o swoim bohaterze, który w beznadziejnej sytuacji wchodził na dach. Dalej uciec się już nie da.

Do setnych urodzin zabrakło kilku lat. Do samej śmierci Celuloza robiła wrażenie niezniszczalnej. Przekonanie o jej wieczności zgasło wraz z przemianami. Kilka lat wolności wystarczyło, by zostały po niej zgliszcza, nawiedzane przez duchy byłych pracowników. Część osób pracowała tam tak długo, że nie pamiętała życia przed fabryką i nie potrafiła się odnaleźć bez niej. Jeden z pracowników siarkowni przychodził codziennie w ruiny, by poczuć zapach, który towarzyszył mu przez całe życie. Tylko charakterystyczny odór siarki potrafił go uspokoić. Wkraczał na teren upadłego zakładu i przyglądał się degeneracji miejsca, które było jego drugim domem. Powroty na teren fabryki były dość powszechne. Nawyki nabywane przez kilkadziesiąt lat robią swoje. Zresztą co mieli ze sobą zrobić ludzie, skoro koniec fabryki wywrócił ich życie do góry nogami? Oczywiście, zmienić pracę i wziąć kredyt. Stary świat upadł, a nowy miał do zaproponowania tylko to. No i było jeszcze zbieranie złomu.

Im dłuższa relacja pasożytnicza, tym układ stabilniejszy. W tym przypadku żywiciel nie mógł się bronić, a pasożyta nikt nie chciał zatrzymać. Zresztą po co? Ogromne kominy, opuszczone hale, resztki stacji kolejowej, a nawet dwa jeziora. Było na czym żerować. Złomiarze mieli kilkanaście lat mrówczej pracy na zrównanie tego wszystkiego z ziemią. Nie do końca się udało, bo resztki budynków wciąż stoją. Trochę szkoda, że nie można tego wszystkiego skasować, jak pliku z bazy pamięci. Usunąć jednym kliknięciem stuletniej historii zakładu, który dawał wyżywienie połowie miasta. Tak, żeby olbrzym przestał istnieć. Nie męczył już swoim masywnym trupem, rozkładającym się u brzegów Wisły. Żeby chociaż wpisać go na listę "stu miejsc, których nie warto oglądać". Skasować z mapy Google i wywalić z nawigacji. Niech ludzie omijają tę ruinę z daleka. Może stanie się wtedy niewidzialna, wchłonie ją rzeka albo zapadnie się sama w sobie. Jedynym sprzymierzeńcem jest czas. On pochłania Celulozę, ale robi to spokojnie. Za spokojnie. Jakby delektował się kolejnymi niszczejącymi halami. Powoli przeżuwał walące się budynki. Z daleka resztki fabryki wciąż wyglądają dostojnie. W ich cieniu nadal toczy się życie. Były wypadki, ale były też części rozkradane bardzo profesjonalnie. Poradzono sobie z trzema wielkimi na kilka pięter zbiornikami kwaśnej stali czy masywną wytwórnią parową. Często trudno było się nawet zorientować, czy rozbiórki dokonuje wynajęta firma, czy zbieraczom poszerzył się zestaw obowiązków. Najlepsi byli wyposażeni w specjalistyczny sprzęt i dobrze wiedzieli nie tylko, czego szukają, ale i jak do tego dotrzeć. W końcu tam pracowali. Nawet gdy kradziono kompletne trafostacje, robota przebiegała błyskawicznie. Wszystko dlatego, że zbierali ci, którzy ją tam kiedyś stawiali.

Dawną etatową pracę w zakładzie zastąpiło złomiarstwo. W szczytowym momencie tereny Celulozy penetrowało około dwustu zbieraczy. Pewne hierarchie się jednak zachowały, bo zdarzało się, że grupami pracowników często dowodzili ich dawni szefowie. Dla części tych ludzi zgliszcza zakładu były też domem. Zimnym i niewdzięcznym, ale jedynym, który był w stanie zaspokoić podstawowe potrzeby. Budynki zapewniały dach nad głową, a za pełen wózek żelastwa można było kupić trzy wina. Sprawę załatwiało się dość łatwo, bo naprzeciw rozpadającej się fabryki stanął skup złomu. Pracował w nim zresztą syn jednego z pracowników, który był fachowcem od krojenia stali. Jego ojciec wraz kolegami z zakładu dostarczali mu sprzęt. Historię zakładu systematycznie i w ponadpokoleniowej zgodzie cięto na kawałki. Skup złomu wraz z ruinami i sklepem tworzyły trójkąt, który potrafił zaspokoić wszystkie potrzeby. Niektórzy pracownicy miesiącami funkcjonowali, poruszając się tylko między tymi trzema punktami.

Bo Celuloza upadła, ale nie zostawiła swoich ludzi w potrzebie. Miasto żyło swoim życiem, a zbieracze po cichu ogołacali ruiny. Jednak łatwy do przechwycenia złom szybko się skończył, a potrzeby pozostały. Trzeba było szukać dalej, bo zakład miał coraz mniej do oddania. Wyglądało to, jakby zaczął się zapadać sam w sobie. Z trzech kominów pozostał jeden. W dodatku skrócony o połowę. Już wtedy robota zbieraczy przypominała podcinanie gałęzi, na której się siedzi. Bo jak inaczej nazwać rozłupywanie słupów podtrzymujących dach hali? Brzmi jak samobójstwo, ale to mogła być gra warta świeczki. W każdych ze słupów mógł przecież znaleźć się pręt zbrojeniowy. Skarb, który pozwalał na dostatnie życie przez kilka dobrych dni. Ostrzeżeń było sporo. A to ściana runęła obok grupy mężczyzn, a to kawałek sufitu się oberwał i spadł na zbieraczy. Nic jednak nie powstrzyma wygłodniałego pasożyta. Im mniej elementów pozostawało do ogołocenia, tym gra stawała się bardziej ryzykowna, a podcinanie elementów konstrukcyjnych ma sens tylko do pewnego momentu. Do tego, w którym wszystko nie spada na głowę. Tak jak wtedy, gdy złomiarze nieświadomie zburzyli część hali starej Celulozy. Pod gruzami znaleziono dwóch mężczyzn. Jeden umarł potem w szpitalu, a drugi do końca życia pozostał inwalidą.

O wydarzeniu poinformowały nawet ogólnopolskie media. Miasto musiało przyznać, że ruiny fabryki jednak istnieją. Jedyne, co pozostaje w takiej sytuacji, to odciąć chorą tkankę. Celulozę odgrodzono od świata. Z dnia na dzień stała się zakazanym miejscem. Nikt nie trafiał tam przypadkowo. Nawet bezdomni starali się trzymać od niego z daleka. Za to policja zrobiła sobie tam małą katownię. Takie odcięte miejsce, gdzie samemu i według własnego uznania można wymierzyć sprawiedliwość. Tak było przynajmniej do momentu, gdy sąd nie skazał kilku z nich za to, że w ruinach dręczyli szesnastolatka. Chłopak był przypadkowy, bo przy zgarnianiu z ulicy pomylili go z kimś innym.

Teren fabryki został ogrodzony. Złomiarski potencjał Celulozy był wciąż za duży, by tak po prostu o nim zapomnieć. Zbieracze stopniowo wracali. Na teren fabryki przedostawali się nocą. To też nie zawsze było proste. Najczęściej na miejsce wpuszczał ich zaprzyjaźniony dozorca. Jednym z nich był Daniel. Z nim zawsze można się było dogadać. Zwykle brał dziesięć złotych albo kilka piw. Trzydziestoletni wysoki blondyn z Inowrocławia był kimś. Miły, ale niebezpieczny. Mówiło się, że należał kiedyś do lokalnej mafii i potrafił przywalić. Daniel miał na Celulozie własną stróżówkę. Pracował dla firmy, która zajmowała się wyburzaniem betonowych ścian zakładu. Nocą ktoś musiał pilnować sprzętu. Daniel idealnie się do tego nadawał. Lał się alkohol, złomiarze wchodzili, gdzie im się podobało, a interes się kręcił. Tak było przynajmniej do momentu, gdy jednemu z nich Daniel nie odciął głowy maczetą. Wszyscy wiedzieli, że w nerwach tracił panowanie nad sobą. Że aż tak? Podobno chciał się popisać. Gdy na miejsce przybyła policja, on jeszcze masakrował ciało. Nie był pewien, czy głowa całkowicie się oderwała.

Ruiny Celulozy mają na sobie sporo krwi. Nim jednak fabryka stała się wyrzutem sumienia, przez wiele lat była najbardziej pożądanym miejscem całego miasta. Powstała na przełomie wieków. Wraz z końcem XIX zaczęła się jej budowa, a na początku XX wieku pracowało w niej już kilkaset osób. Włocławianie mówili na nią "Ameryka", choć jej żydowscy twórcy nie pochodzili z USA, tylko z Niemiec. Bracia Cassiserowie wybrali Włocławek, bo miasto miało połączenie kolejowe, łatwo było znaleźć lokalizację blisko rzeki, a drewno i pracownicy byli tani. Co prawda znajdowało się w zaborze rosyjskim, ale tylko kilka kilometrów od niemieckiego. Cassiserowie znali się na rzeczy, bo oprócz dużej firmy w Berlinie mieli też fabrykę celulozy w Bratysławie. Pierwsza w Królestwie Polskim fabryka celulozy suflitowej rozwijała się w zawrotnym tempie. Do pracy ściągali mieszkańcy całego regionu. Szybko rozeszła się wieść o dobrze płatnej pracy i przywilejach, o których pracownicy innych zakładów mogli tylko pomarzyć. Przed wojną pozycja Celulozy była tak mocna, że Włocławek dostał nawet w prezencie od fabryki kanalizację miejską. W czasie wojny fabrykę przejęli Niemcy, którzy produkowali też papier. Drewno szybko się skończyło, a w fabryce kilka razy wstrzymywano produkcję. Drugie fabryki życie nadeszło wraz z końcem wojny. Nowy system kochał Celulozę i potrafił ją rozpieszczać. Na dzień dobry stworzono tam Technikum Papiernicze, nowy warsztat i odlewnię. Zakładom nadano imię Juliana Marchlewskiego, a wkrótce Igor Newerly napisał książkę opowiadającą historię chłopaka, który w poszukiwaniu szczęścia zatrudnia się w fabryce i zostaje marksistą. Powieść była typowym produkcyjniakiem epoki stalinowskiej, ale doczekała się wielu wznowień, a nawet ekranizacji.

"To się tylko tak mówi: »maszyna«, ale to przecież cały łańcuch maszyn! Kolos! Automaty przez całą halę, jeden przy drugim trzeba doglądać. Masa tam płynie jak woda w młynie, w dzień i w nocy - bez przerwy. W jednym końcu hali widzisz taki potok, jakąś mannę kaszkę, a na końcu hali masz celulozę. Gotowe arkusze na walcach, niby biała tektura". Tak Newerly opisywał produkcję w Celulozie, która była wtedy pożądanym miejscem i rozwijała się w zawrotnym tempie. Wkrótce zaczęła przypominać miasto w mieście. Broszura dla nowo przyjętych do pracy stawiała sprawę jasno: "Podejmując pracę w naszym Zakładzie, przyczynisz się do powiększenia »rodziny papierników«". To ostatnie sformułowanie nie było wcale przesadzone. Fabryka, jak każdy szanujący się wtedy socjalistyczny zakład, miała już na swoim terenie własną przychodnię, gabinet dentystyczny, a nawet Dom Kultury z salą widowiskową na sześćset miejsc. Spółdzielnia Mieszkaniowa Celuloza dbała o to, by rozwiązywać problemy mieszkaniowe wśród pracowników, a ci mogli potem spędzić wczasy w zakładowym ośrodku wypoczynkowym w Wymyślinie. Celuloza miała nawet własną elektrociepłownię, która w jedną z ciężkich zim wspomagała ogrzewanie miasta. O tym, co dzieje się w zakładzie, donosiła specjalna gazeta "Echo Celulozy". We wspomnieniach z lat sześćdziesiątych można znaleźć nawet wzmianki, że ci, którzy tam pracowali, byli postrzegani jako znaczące osoby w mieście.

Ta potęga zaczęła się kruszyć pod koniec lat siedemdziesiątych. Wtedy Celuloza nie płaciła już wcale najlepiej w mieście. Inwestycje w zakład się skończyły. O tym, co działo się wewnątrz, trudno było jednak usłyszeć na zewnątrz. Media rytualnie chwaliły potęgę zakładu, a jego wielkość wydawała się być dana raz na zawsze, mimo że już wtedy znajdował się na równi pochyłej. Pracownicy cieszyli się pomniejszymi sukcesami: udawało się tworzyć produkty wysokiej jakości. Pod koniec lat osiemdziesiątych celulozę kupowało nawet Sony do produkcji membran głośników. W ten sposób fabryka dotrwała do nowych czasów, w których czekało ją brutalne zderzenie z wolnorynkową rzeczywistością. Historia tego, co stało się z zakładem, to terapia szokowa w praktyce.

Na przemiany nikt się w zakładzie nie przygotowywał. Dyrekcja umiała rozdzielać pracę, a nie dostosowywać olbrzymie podmioty do zasad funkcjonowania w warunkach wolnorynkowych. Przed rokiem 1990 w Polsce funkcjonował system centralnego rozdzielnictwa. Ci, którzy chcieli kupić papier, musieli zgłosić zapotrzebowanie i czekać na swój przydział. W praktyce oznaczało to, że "schodziła" każda jego ilość. Równie dobrze szedł papier do pisania, jak i druku. Ci, którzy mieli do niego dostęp, gromadzili, ile mogli, bo wiedzieli, że zawsze znajdą na niego zbyt. Rola zakładów papierniczych przed 1990 rokiem sprowadzała się do prób zaspokojenia potrzeb odbiorców, co nigdy całkowicie się nie udawało. Pierwszego stycznia 1990 roku centralne rozdzielnictwo zostało zlikwidowane. Duzi odbiorcy papieru mieli go w tym momencie tyle, że zastanawiali się już tylko nad tym, jak się go pozbyć. Celuloza gwałtownie ograniczyła produkcję i wzięła się za poszukiwanie nowych rynków zbytu. To drugie na szerszą skalę było praktycznie niemożliwe. Zakład nie pasował do nowych czasów, tym bardziej nie mógł konkurować na Zachodzie. W dodatku nawet w krajowej rywalizacji wypadał blado. Sto pięćdziesiąt kilometrów od Włocławka w Kwidzynie całkiem sprawnie funkcjonowała potężna konkurencja, a kulawy rynek uzupełniały zakłady papiernicze w Świeciu.

A to nie był wcale ostatni problem Celulozy. Podstawowym stała się ekologia, bo wraz z upadkiem starego systemu ktoś w końcu zaczął się nią interesować. Bohater powieści "Trója ze sprawowania" Wiesława Rogowskiego, której akcja toczy się we Włocławku lat sześćdziesiątych, idąc na spacer w stronę Wisły, wyczuwa smród zakładu i stwierdza: "Celuloza zatruwa miasto, nie chciałbym mieszkać blisko niej". To było dość powszechne przekonanie w tamtym czasie. Nawet bez przeprowadzania drobiazgowych badań każdy wiedział, jak bardzo fabryka degraduje otoczenie. Wystarczyło użyć zmysłu powonienia. Włocławski zakład uchodził za olbrzymiego truciciela środowiska i przez całe lata nikt nic z tym nie zrobił. Normy ekologiczne były czymś średnio zobowiązującym. Gdy na początku lat dziewięćdziesiątych tworzono listę osiemdziesięciu największych dewastatorów ekologii w Polsce, Celuloza miała na niej bardzo mocną pozycję. Odpady z produkcji po prostu wlewało się do Wisły. W 1960 roku zakład dostał pozwolenie na korzystanie z ujęcia wiślanego i odprowadzania ścieków do rzeki pod warunkiem, że w ciągu siedmiu lat postawi oczyszczalnię. Nie udało się jej zbudować przez trzy dekady. Rzeka śmierdziała, mieszkańcy się jej bali, a życie toczyło się dalej. Pozycja zakładu była tak dobra, że to on dyktował warunki. To było zresztą typowe dla tego, jak myślało się w tamtych czasach. Wielki zakład ma działać, a reszta świata miała się podporządkować jego funkcjonowaniu. Jeśli świat nie potrafi się dostosować, to tym gorzej dla niego. Rządy w nowej Polsce szybko upomniały się o środowisko. Pozwolenie na trucie Wisły wygasło, a dyrekcja zakładu musiała zainteresować się ekologią. Wtedy rozpoczęto inwestycję w oczyszczalnię ścieków. Ze Szwecji przypłynęły nawet cztery warniki, ale nic z nimi nie udało się już zrobić. Kary za trucie środowiska za mocno rujnowały budżet, by zakład było stać na wybudowanie oczyszczalni. Jedna za drugą pojawiały się kolejne sankcje. Dyrekcja próbowała negocjować. Bezskutecznie.

I tak zadłużenie rosło w sposób lawinowy. Z dnia na dzień okazało się, że Celuloza jest nierentownym olbrzymem. Skala problemów przytłaczała ekipę, która zarządzała zakładem. Przed 1989 rokiem nikt w Polsce nie słyszał o bankructwach wielkich fabryk, ale już chwilę później stały się one czymś powszechnym. Zakładu nie było stać nie tylko na inwestycje, ale i na pensje dla pracowników. Szybko rozpoczęły się pierwsze zwolnienia. Na początku drogą miało być zamykanie tych części zakładu, które przynosiły największe straty. W tym przypadku celulozowni. Starego parku maszyn nie dało się już zmodernizować. Cały środek ciężkości przedsiębiorstwa miał być przerzucony na papiernię. Dokonano nawet kosmetycznej zmiany nazwy i Celuloza stała się po prostu Zakładem Papierniczym. Zamknięto przedszkole i stołówkę. Próbowano sprzedać ośrodek w Wymyślinie. Przy okazji zwolniono dwieście osób, ale była nadzieja, że pracy nie stracą następni. Zmiana przyniosła pewną ulgę. W połowie roku 1990 pojawiła się nawet niewielka nadzieja na przetrwanie. Pod koniec tego roku odezwali się urzędnicy z ministerstwa przekształceń. Proponowano prywatyzację, ale rozważano też to, by zakład stał się spółką skarbu państwa. Dyrekcja dawnej Celulozy zaczęła przygotowywać się do przekształceń i dostarczać niezbędną dokumentację do Warszawy. Ministerstwo wnikliwie ją przeanalizowało i zaproponowało likwidację przedsiębiorstwa. Z tym wyrokiem nie pogodziła się ani dyrekcja, ani miasto. W styczniu 1991 roku "Wiadomości Włocławskie" napisały, że Celuloza przekonała się, co w praktyce oznacza mechanizm rynkowy. Przekonała się, ale nie poddała. To był tylko kolejny odcinek walki.



Zadziwiające, że tak długo może trwać agonia. Dogorywanie Celulozy ciągnęło się latami i miało różne fazy. Przede wszystkim nie chciało poddać się miasto, mimo że duch czasów był przeciw. Kolejne listy słane do Warszawy nic nie dawały. Sama dyrekcja szukała jakiegoś zachodniego podmiotu, który byłby w stanie podnieść zakład. Było nawet kilku zainteresowanych. Najbardziej Włosi. Fachowcy z Zachodu przyjechali i zaczęli szacować faktyczną wartość fabryki. Po dwóch tygodniach jeden z Włochów powiedział do pracowników: "Niech Bóg ma was w swojej opiece" i wrócił do domu. Celuloza walczyła. Miasto cały czas nie odpuszczało, ale w Warszawie nikogo nie interesował los firmy. Takich fabryk były dziesiątki. Mieszkańcy musieli sobie po prostu poradzić z transformacją i tyle.

W tamtym czasie we Włocławku i okolicznych gminach bez pracy pozostawało ponad dwadzieścia procent mieszkańców. Lokalne gazety szacowały, że większość z nich straciła już prawo do zasiłku. W mieście działał nawet Komitet Obrony Bezrobotnych i inne stowarzyszenia, w których ludzie byli równie bezradni, co osobno. Bo główny problem pozostawał bez zmian, a był nim rozpaczliwy brak pracy.

Celuloza miała zdolność podnoszenia się z grobu. Trochę jak zły charakter w amerykańskim filmie z kaset wideo, który mimo że został przed chwilą zastrzelony, wstaje, by dalej walczyć. Kolejne próby pozbawienia go życia stanowią przecież sens fabuły. Ostatecznie i on musi jednak w końcu upaść i umrzeć. Na ostatniej prostej Celulozę podzielono na cztery przedsiębiorstwa. Taka nerwowa próba reanimacji. Zmiana miała być sposobem na pozbycie się starych zobowiązań. Najwięcej długów przypadło zakładowi obróbki drewna, który z góry skazany był na likwidację. Przez moment pojawiło się nawet światełko w tunelu. Jedna z części, Tolpap, poradziła sobie ze spłatą zobowiązań i zaczęła funkcjonować w nowych wolnorynkowych warunkach. Część Celulozy zawitała do świata żywych. To był jednak tylko znak dla tych, którzy mieli z nią swoje dawne porachunki. Wierzyciele dawnej Celulozy domagali się solidarnej spłaty długów od spółki. Kolejne przekształcenia i tworzenie nowych podmiotów odwlekały tylko, to, co było nieuchronne. Ale takiego kolosa, jakim była Celuloza, trudno od razu powalić. "Wciąż się broni" - pisała "Gazeta Kujawska" 30 maja 1994 roku. Kilka dni później smród Celulozy ustał, a do Wisły przestała się lać brudna piana - zakład przestał istnieć.

Epilogiem Celulozy okazała się zabawy w dyskotece. Bo oprócz kilku prywatnych firm i stosunkowo niewielkiej przestrzeni do wynajęcia po zakładzie nie zostało wiele. Jednak wystarczająco, by na koniec dać młodym ludziom pierwszy klub z prawdziwego zdarzenia. Część Celulozy jest ważnym punktem weekendowych wypraw, choć imprezowicze raczej nie znają historii miejsca, w którym się bawią. Najpopularniejszym obiektem, który pozostał po stuletnim zakładzie, okazała się hala widowiskowa, z przejęciem której miasto nie poradziło sobie przez całe lata dziewięćdziesiąte. Niegdyś wchodziło do niej sześćset osób, a jej akustyka dorównywała obiektom sakralnym. Na początku lat dziewięćdziesiątych organizowano tam koncerty takich zespołów, jak na przykład De Mono, ale mieszkańcy czekali na coś innego. Na dużą dyskotekę. Taką, która ma mocną pozycję nie tylko w mieście, ale w całym regionie. Tak powstało Bravo, a potem Milion. Przez ponad dziesięć lat mieszkańcy Włocławka i cała okolica ściągali na imprezy. W weekendy magnesem był "Laser show" albo zabawa w pianie. W tygodniu najlepiej sprawdzały się hasła w stylu "Środa - dzień loda". Wiejska poetyka zadomowiła się w mieście. Porządku pilnowała armia rosłych ochroniarzy. Często trzeba było doprowadzić do porządku jakiegoś klienta. Kilka takich pobić skończyło się w sądzie. Do bójek jednak z reguły podchodziło się ze spokojem, w końcu część osób właśnie po to przychodziła na imprezę. Głośno było tylko wtedy, gdy ktoś umarł. Tak, jak piłkarz z Brześcia Kujawskiego, którego pobito przed klubem. Popularny w regionie chłopak uderzył głową w krawężnik. Po kilku dniach umarł w szpitalu. Ostatecznie, wraz z wybudowaniem autostrady, duża impreza przeniosła się za miasto.


Fragment książki Piotra Witwickiego "Znikająca Polska", która ukaże się 16 listopada 2021 r. nakładem wydawnictwa Zysk i S-ka.