Upalny czerwiec 1961. Coraz bliżej koniec roku szkolnego. Nauczyciele ze Szkoły Podstawowej nr 17 przy ul. Krochmalnej w Lublinie organizują dla najzdolniejszych piątoklasistów wycieczkę do oddalonego o 60 kilometrów Kazimierza Dolnego. Plan? Wspinaczka na Górę Trzech Krzyży, basztę, zwiedzanie spichlerza i kąpiel w Wiśle.
Dzień przed wyjazdem Jadwiga H. - 29-letnia wuefistka - przedstawia kierowniczce szkoły plan pobytu. Finalnie do miasteczka wyrusza około 50 dzieci z trzech równoległych klas pod opieką trzech nauczycielek (różne źródła mówią o 28 dzieciach i 2 nauczycielkach).
Nie wszyscy chętni mogą wsiąść do autokaru. Niektórych rodziców nie stać na opłacenie wyjazdu swoich pociech.
- Skomlałem miesiąc, bo miałem szlaban. Dodatkowo w domu brakowało pieniędzy. Bieda uratowała mi życie. Gdybym pojechał, do Wisły wszedłbym - z racji sportowego zacięcia - jako jeden z pierwszych, a pływać nie umiałem - przyznaje Jerzy. 71-latek przez trzy pokolenia szkoli zawodników tenisa stołowego.
W innej sytuacji znajduje się Waldemar. O 23 czerwca z nikim szczerze nie rozmawia.
- Minęło 60 lat, może czas najwyższy? - pyta.
Wycieczka przebiega zgodnie z planem. Po zwiedzaniu miasta autokar dociera na dziką plażę nieopodal kamieniołomów.
- Część chciała pływać, a niektórzy zostali na trawie. Do wody wchodziliśmy wężykiem, jeden za drugim. Byłem na początku, tuż przy Jadwidze H. Zanurzyliśmy się do kolan. Bawiliśmy, biegaliśmy. Dotarliśmy do niedużej piaszczystej wysepki, około 120 metrów od brzegu. Ktoś wetknął w nią gałęzie drzew. Później - po tragedii - powiedziano nam, że to ostrzeżenie, by dalej nie iść. W pewnym momencie - to ułamki sekund - piach zaczął osuwać nam się spod nóg. Wciągnął mnie wir i zalała woda. Zdążyłem wcześniej nabrać powietrza. Gdy wypłynąłem, zobaczyłem Basię - piękną dziewczynę. Machała rękami, krzyczała. Uderzyła mnie w ramię. Na moment zdrętwiałem i przypomniałem sobie słowa mamy. Przed wyjazdem powiedziała: "Uciekaj jak najdalej od topielca. Nie daj się złapać, bo pójdziesz z nim na dno". To zdanie uratowało mi życie. Odpływałem, patrząc, jak tonie koleżanka. Za mną mogli być inni, ale nie myślałem o tym. Tak bardzo chciałem dotrzeć na ląd.
Niespełna 12-letni Waldemar jest coraz bliżej brzegu. Gdy traci siły, pod nogami czuje piach.
- Wyszedłem na płytką wodę i spojrzałem na innych. Ci, którzy szli z nami, ale nie wpadli w wir, stali w miejscu jak sparaliżowani. Krzyczeli niemiłosiernie. Zobaczyłem też rękę wyciągniętą tuż nad taflę. Luźno pływały dmuchane koła należące do dziewczyn. Na "fosie" - usypanej chyba dla wędkarzy - stały wuefistka i Krysia. Gazety pisały, że H. ją uratowała. Nie widziałem tego, więc trudno mi ocenić. Do nich płynął - przeraźliwie wrzeszcząc - Henio. Wszystko działo się bardzo dynamicznie. Zacząłem biec do brzegu. Reszta za mną. W pewnym momencie wpadłem do kolejnego zagłębienia, ale szybko z niego wypłynąłem. Nasza wychowawczyni rozpaczała: "Gdzie moje dzieci, gdzie moje dzieci?". Wokół gwar, pisk. Trudne do opisania. Poszedłem po pomoc.
W tym czasie w Lublinie trwa zakończenie roku młodszych klas. Na uroczystościach są mama i siostra Waldemara oraz wielu rodziców 12-latków obecnych w Kazimierzu. Do szkoły dociera wiadomość o wypadku.
Tymczasem autokar z ocalonymi parkuje na rynku. Dzieci w milczeniu siedzą i obserwują otoczenie.
- Nie wiem, kto zebrał ubrania i inne rzeczy, ale wszystko mieliśmy w środku. Wokół pojazdu krążyło wielu ludzi. Oglądali nas, szeptali. Staliśmy tam kilka godzin. Kolejni rodzice odbierali swoje pociechy. Moja mama - gdy zobaczyła, że żyję - odetchnęła. Ojciec jednej z ofiar klęczał nad Wisłą, powtarzając: "Boże, zabrałeś jej duszę, oddaj mi ciało".
Jadwigę H. zatrzymują na komisariacie milicji. Według niektórych relacji kobieta próbuje skoczyć do rzeki. Powstrzymują ją mundurowi.
W nurcie Wisły tonie 13 dzieci: Małgorzata, Mirosława, Maria, Ewa, dwie Elżbiety, dwie Barbary, Lechosław, Waldemar, Zbigniew, Czesław i Adam.
Przeznaczenie oszukują: Henryk, Krystyna, dwóch Waldemarów oraz wuefistka.
- Leszek w autokarze zachowywał się fatalnie. Nauczycielki zamknęły go w pojeździe, by - za karę - nie poszedł pływać. Nie wiem, jak wyszedł.
Ciała 12-latków odnajdywane są stopniowo. Służby wyławiają wciąż trzymające się za ręce dziewczynki.
- Wszędzie ze sobą chodziły, papużki nierozłączki. Pływające dmuchane koła należały do nich. Przyjaciółki pochowano w sąsiadujących grobowcach.
Zbiorowy pogrzeb ma miejsce cztery dni po wypadku. Ofiary spoczywają na cmentarzu przy ul. Lipowej w Lublinie. Ceremonia opóźniona ze względu na odnalezienie ostatniej ofiary. Żałobnicy czekają na trzynastą trumnę.
"W uroczystościach żałobnych wzięli udział rodzice, rodziny, przedstawiciele Kuratorium, nauczyciele, młodzież szkolna oraz licznie zebrani wzdłuż trasy przemarszu konduktu pogrzebowego mieszkańcy Lublina. Na 13 samochodach wieziono 13 jednakowych trumien okrytych wieńcami i licznymi wiązankami kwiatów" - czytamy w "Kurierze Lubelskim" z 28 czerwca 1961 r.
Kilka tysięcy zebranych. Białe trumny wiozą wypożyczone z FSC żuki. Za wszystko płaci miasto.
- Podczas uroczystości lunął okropny deszcz. Mówiono, że niebo płacze za dziećmi. Wróciłem do domu zmoknięty - wspomina Waldemar.
- Nigdy nie widziałem tak nisko osadzonych, ciemnych chmur. Jakby koniec świata. Groza - dodaje Jerzy.
Co czuje młody człowiek patrzący na śmierć kolegów i koleżanek?
- Strach. Przerażenie. Unikałem ludzi. Pierwszej nocy nie mogłem zasnąć. Zamykając oczy, widziałem Basię dotykającą mojego ramienia. Koszmar. Na drugi dzień poszliśmy po świadectwa. Każdy brał je z kupki, nie zorganizowano nic oficjalnego. Zmarłe dzieci żegnano wtedy w domach. "Odwiedziłem" Leszka. Jego matka, patrząc na mnie, zaczęła krzyczeć: "Mój Lesio nie żyje, a ty żyjesz?". Szybkim krokiem szła w moją stronę. Uciekłem. Bałam się spotykać rodziców ofiar, wychodzić z domu. Nigdy nikomu o tym nie mówiłem.
Wycieczka to temat tabu. Ówczesnym władzom nie zależy na rozgłosie. Do udziału w pogrzebie nie dopuszczają części księży. Obawiają się manifestacji.
- Nie rozmawialiśmy z pedagogiem, psychologiem. Milicja, prokuratura, dyrektorka, sądy, wychowawczyni zostawili nas samych sobie. Nikogo to nie interesowało. Nikt nie przyszedł wtedy do autokaru. Chciano zatuszować sprawę. Kilka lat temu spotkałem chłopca uczęszczającego do "siedemnastki". Wspominał, że później podczas wyjazdów uczniom nie pozwalano wejść do rzeki, nawet przy brzegu. Mieli solidną obstawę, reżim.
Jak uratowani radzą sobie z traumą?
- Z biegiem czasu to wygasało. Może gdybyśmy na ten temat rozmawiali, bardziej by bolało? Chyba nie mogliśmy rozprawiać o 23 czerwca.
- Takie czasy, baliśmy się. Rodzice też milczeli. Czasem my, młodzi, gadaliśmy między sobą o zmarłych kolegach. Rok przed tragedią przyszedłem do Waldka, który zginął w Kazimierzu. Wpadłem do bagienka, gdzie było dużo wody. Nie czułem dna. Wygramoliłem się jakoś, chwytając rośliny. On stał obok, nie mógł mi pomóc - uzupełnia Jerzy.
Waldemar wspomina jedną z ofiar - chłopca.
- Chodziliśmy razem do szkoły. Codziennie kilka kilometrów. Do wody wszedł z długim kijem. Mówił, że będzie mierzyć jej głębokość, by nie wpaść.
12-latek w 1961 roku ma przed sobą całe wakacje. Wychowany nad Bystrzycą idzie na plażę nieopodal domu.
- Nie mogłem wytrzymać w czterech ścianach. Poszedłem nad rzekę popatrzeć i wróciłem. Trzeciego dzień po tragedii zanurzyłem się po kostki, tłumacząc sobie, że nie utonę. Czwartego dnia woda sięgała mi do pasa. Miałem grunt pod nogami. Popłynąłem. Wraz z pierwszym ruchem całe napięcie ze mnie zeszło. Strach minął i zacząłem normalnie funkcjonować. Nie wrócił nigdy więcej.
Mężczyzna odwiedza Kazimierz Dolny kilkukrotnie. Wspomnienia wracają, ale ich intensywność maleje.
Co z Jadwigą H.? W procesie trwającym kilka dni słyszy wyrok: 3,5 roku więzienia. Jak mówi w wywiadzie dla kobietaXL.pl dziennikarz Krzysztof Załuski, 29-latka wychodzi na wolność "bodajże po 8 miesiącach". Nie może znaleźć zajęcia. Koniec końców, do emerytury pracuje przy organizacji zajęć sportowych dla młodzieży.
"Na trzy miesiące więzienia w zawieszeniu zostaje skazana (za wysłanie dużej grupy dzieci bez należytej opieki nauczycielskiej) ówczesna szefowa SP nr 17. Pozostałe dwie opiekunki wycieczki są przeniesione do innej szkoły" - podaje "Dziennik Wschodni".
Waldemar wspomina rozprawę.
O tragedii oraz Jadwidze H. krążą miejskie legendy. Niektórzy twierdzą, że 29-latka - po wyjściu z więzienia - wpada w obłęd i trafia do szpitala psychiatrycznego. Po Lublinie ma chodzić z lalką, pytając: "Gdzie są moje dzieci?".
Zaprzecza temu Załuski. W 2017 roku rozmawia z emerytowaną wuefistką.
"Powiedziała, że ta historia naznaczyła piętnem całe jej życie, że wstaje każdego ranka i widzi ten dzień i te dzieci. Nie chodziła jednak po mieście z misiami czy lalką, nie oszalała, chociaż jej los był bardzo ciężki. Jak mantrę powtarza jedno zdanie - ‘Boże, skoro ich zabrałeś do siebie, to miałeś w tym jakiś cel i one są tam szczęśliwe’" - zdradza w wywiadzie.
Jadwiga H. - w wieku 89 lat - umiera na początku tego roku.
Koszmar w Kazimierzu Dolnym to najtragiczniejsze tego typu zdarzenie w historii powojennej Lubelszczyzny. Wielu mieszkańców do dziś wspomina opowieści przekazywane przez rodziców czy dziadków.
W sądach, prokuraturze i policji nie ma już akt z postępowania w tej sprawie.