Reklama

O tym, że Ryan Murphy ma obsesję na punkcie seryjnych morderców, wiadomo od dawna. O tym, że mają ją także miliony widzów na całym świecie uwielbiających jego produkcje - również.

Po gigantycznym sukcesie emitowanego od 2011 roku "American Horror Story" (10 bitych sezonów!), twórca udowodnił, że niczym ryba w wodzie czuje się również  w gatunku zwanym potocznie "true crime story" - opowiadającym historie kryminalne oparte na faktach. Po głośnym "American Crime: Sprawa O.J. Simpsona", w którym pokazał, jak przynależność rasowa sprawcy, a w tym przypadku także źle rozumiana polityczna poprawność, wpływają na werdykt ławy przysięgłych. Później powstało znakomite "Zabójstwo Versace", gdzie wabiąc widza tytułową obietnicą opowieści o zabójstwie słynnego projektanta, w rzeczywistości twórcy dokonali precyzyjnej, psychologicznej wiwisekcji umysłu seryjnego mordercy.

Reklama

Najnowszą produkcję z tego cyklu, przez wiele tygodni brylującą w czołówce najchętniej oglądanych hitów Netflixa : "Dahmer - Potwór: Historia Jeffreya Dahmera", zrealizowaną przez Murphy’ego do spółki z Ianem Brennanem, w ciągu trzech tygodni od premiery, oglądano łącznie przez 701,37 mln godzin. To dało jej drugie miejsce na liście najbardziej angażujących seriali anglojęzycznych w historii platformy. Jednocześnie zaraz po premierze serialu rozpętała się burza, jakiej nie spodziewali się twórcy. Dyskusja nad tym, czy na pewno należy bombardować widzów wciąż nowymi filmami o seryjnych mordercach, a jeśli już, czy robić to właśnie tak, jak w tym serialu, wybuchłą z niespotykaną siłą. Oliwy do ognia z pewnością dolały też reakcje rodzin ofiar.

Najpierw na Twitterze pojawił się wpis Erica Perry’ego, kuzyna zamordowanego przez Dahmera w kwietniu 1991 roku Errola Lindseya, który dosadnie wyraził niezadowolenie bliskich z powodu serialu.

"Nie mówię nikomu, co ma oglądać, ale jeśli faktycznie jesteś ciekaw losów ofiar (Dahmera - dop. red.) moja rodzina jest wkurzona tym serialem - napisał i dodał: "Odtwarzanie traumy mojej kuzynki, mającej emocjonalne załamanie, w sądzie, gdy stała twarzą w twarz z człowiekiem, który torturował i zamordował jej brata, jest barbarzyństwem". Twórcy serialu rzeczywiście niemal 1:1 pokazali scenę z sali sądowej, podczas której Rita była tak wzburzona na widok mordercy brata, że chciała go zaatakować. - "To jest retraumatyzowanie w kółko i w kółko, i po co? - nie bez racji zauważał Perry. I pytał: "Ile jeszcze filmów fabularnych i dokumentów o zbrodniarzu potrzebujemy?".

Ostatnie pytanie było szczególnie uzasadnione, bo okazało się, że gdy tylko opadła fala szalonego zainteresowania serialem Murphy’ego o Dahmerze, na platformę trafił także trzyczęściowy dokument pt. "Rozmowy z mordercą: Taśmy Jeffreya Dahmera". Jakby mało było drastycznych detali o zbrodniach psychopatycznego szaleńca w dziesięcioodcinkowym serialu. Spora część komentatorów i zwykłych widzów uznała, że to jednak zbyt wiele.

Koronnym argumentem sugerującym z kolei nadużycie w przypadku serialu, był fakt, że nikt z ekipy "Dahmera..." nie skontaktował się z rodzinami ofiar mordercy, i nie uprzedził, że pracują nad filmem o nim. O tym, że czeka ich  niemal dziesięciogodzinna opowieść o masakrach, jakie przeszli ich bliscy, nim zginęli, dowiedzieli się jak wszyscy - tuż przed emisją.

Wkrótce dyskusja o moralnej dwuznaczności przedsięwzięcia, (skądinąd od strony reżysersko-aktorskiej świetnego), opanowała nie tylko branżowe media.

I trwa cały czas.

Pierwszy był Kuba Rozpruwacz

Fascynacja seryjnymi przestępcami nie jest oczywiście niczym nowym.

Pierwszy seryjny morderca w kulturze masowej pojawił się pod koniec XIX wieku i był nim tzw. Kuba Rozpruwacz, (z ang. Jack Ripper). Efektowny pseudonim nadany domniemanemu seryjnemu mordercy działającemu w okolicach Whitechapel, w Londynie w 1888 roku, wymyślił....on sam. Kimkolwiek był. Po raz pierwszy określenie "Kuba Rozpruwacz" pojawiło się w listach napisanych przez osobę podającą się za niego i opublikowanych w tym czasie.

Ofiarami ataków przypisywanych Kubie Rozpruwaczowi zwykle padały prostytutki z ubogich dzielnic, mordowane przez podcięcie gardła. Niektórym ofiarom zabójca usuwał też narządy wewnętrzne. To stało się podstawą przypuszczeń, jakoby morderca miał wiedzę anatomiczną czy chirurgiczną. Teoria, że sprawcą wszystkich zabójstw był jeden człowiek, szybko zdobyła popularność. Wtedy też Scotland Yard oraz prasa zaczęły otrzymywać listy od osoby podającej się za mordercę. Z powodu jego brutalności zaczęto je powszechnie uważać za dzieło pojedynczego zabójcy. Liczne artykuły prasowe sprawiły, że Kubą Rozpruwacze stał się najbardziej popularnym seryjnym mordercą w kulturze masowej XX wieku.

Współcześnie do utrwalania mitu Kuby Rozpruwacza przyczyniły się choćby takie produkcje jak "Kuba Rozpruwacz" (1976) z przerażającym Klausem Kinskim w głównej roli, potem znakomity, opatrzony takim samym tytułem film z Michaelem Caine’em i Jane Seymour (1988), czy wreszcie "Z piekła rodem"(2001) z Johnnym Deppem w roli inspektora policji.

Jakby tego było mało, w 1970 roku Colin Wilson ukuł nawet termin "ripperologia" (od Jacka Rippera) dla określenia... naukowych badań poświęconych jego "działalności". W Londynie nadal gadżety z jego (domniemaną) podobizną, można kupić na każdym kroku, a wycieczki "szlakiem Kuby Rozpruwacza" to jedna z atrakcji miasta. W ten sposób seryjny zbrodniarz zyskał status popkulturowego celebryty, o jego ofiarach natomiast, przez dekady, mówiło się z pogardą: "Ladacznice, zasłużyły na taki los!".

Kuba Rozpruwacz doczekał się ponad 20 filmów, w których był bohaterem tytułowym - zrealizowanych między 1922 a 2016 rokiem, nie mówiąc o setkach, w których przewijał się na dalszym planie. Ilości książek o nim, komiksów, a nawet wystaw, w których zrobiono z niego romantycznego czyściciela miasta z "mętów", nikt nie jest w stanie zliczyć.

Ted Bundy - nekrofil kochany przez miliony

 Ted Bundy, który objawił się Ameryce w latach 70. minionego wieku, z czasem przyćmił sławą Kubę Rozpruwacza. Miał tę przewagę nad nim, że po schwytaniu go, upubliczniono jego wizerunek, podczas gdy Kuby Rozpruwacza nikt, nigdy nie widział. Na nieszczęście - Bundy był niezwykle przystojny. Choć mordował i gwałcił bez cienia skrupułów - obcinał głowy ofiarom, roztrzaskiwał czaszki łomem, uprawiał nekrofilię, podczas głośnego procesu kobiety przychodziły mu kibicować, nawet gdy uznano go za winnego.

 Bundy nie pasował do stereotypu zabójcy. Czarujący, z promiennym uśmiechem, ktoś taki przecież nie mógł mordować niewinnych dziewcząt! Na jego proces w sprawie ponad 30 zabójstw przyjeżdżały później dziewczyny z całej Ameryki, zafascynowane nim.

- On tego nie mógł zrobić. Jesteście pewni, że macie właściwego faceta? - pytały policjantów.

Podobnie jak mamy taśmy Dahmera, także na Netflixie, który jak widać, kocha seryjnych morderców, można obejrzeć i "Taśmy Teda Bundy'ego". Pojawiły się na platformie jako swego rodzaju "wprowadzenie" do najnowszego z dziesiątek filmów poświęconych Bundy’emu : "Podły, okrutny, zły" w reżyserii Joego Berlingera. To także on jest reżyserem wspomnianego dokumentu.

 W zrealizowanym w 2019 roku filmie, wbrew tytułowi pokazał Bundy’ego jako kochającego męża i ojca, o twarzy ulubieńca pań, Zaka Efrona. Choć film jest kroniką zbrodni Bundy'ego, oglądaną z perspektywy jego długoletniej dziewczyny, Liz Kendall, (nie wierzyła w prawdę o nim do końca), bynajmniej nie oglądamy potwora, jakim był. Gdyby ktoś miał pretensje do reżysera, że pokazał go w ten sposób, powinien zajrzeć do wspomnień o nim - nie było nikogo, kto postrzegałby go inaczej. Reżyser ubrał opowieść o mordercy w ramy filmu biograficznego, by w finale otrzeć się o dramat sądowy.

  Niestety, filmowa opowieść romantyzuje seryjnego zabójcę, nie tylko za sprawą kojarzonego z niewinnymi komediami Efrona , ale i zawadiackiego, lekkiego tonu, jakim operuje Berlinger. Choć rezygnuje z pokazywania aktów zbrodni, w sposobie opowiadania o nich przywodzi na myśl bardziej łotrzykowskie opowieści,(z obowiązkowym wątkiem miłosnym), niż budzący grozę dramat o seryjnym zabójcy. W efekcie widz zaczyna Bundy’emu kibicować, czasem podświadomie, a stąd tylko krok do budowania romantycznej legendy. Zwłaszcza że mnóstwo jego fanek, nigdy nie uwierzyło, że był sprawcą zabójstw.

Świadomy tego, że ma obrończynie wśród kobiet (dostawał od nich w więzieniu kilkaset listów dziennie z matrymonialnymi ofertami), jedną z nich, będącą świadkiem obrony, Carole Ann Bone, wkrótce poślubił. Dostali zgodę na spotkania intymne w celi, a w 1982 roku urodziła się im córka. Patrzymy, jak bandyta manipuluje nią. Wcześniej to samo czynił to z Liz.

Zdaniem socjologów mit Teda Bundy'ego przetrwał w dużej mierze właśnie za sprawą popkultury, a zwłaszcza kina i tego, w jaki sposób go portretuje. Długa lista, poświęconych mu produkcji, i fakt, że w głównej roli niezmiennie obsadzano popularnych i lubianych amantów, (obok Efrona, m.in. Marka Harmona, Chada Michaela Murraya czy Luke'a Kirby'ego), z całą pewnością przyczyniły się do podtrzymywania mitu Teda Bundy’ego - uwodzicielskiego, "złego chłopca". Film z Zakiem Efronem, zbyt beztroski i wręcz luzacki ma w tym całkiem spory udział.

W przypadku najnowszego filmu o Jeffreyu Dahmerze, wokół którego rozpętała się burza, rzecz jest jeszcze bardziej skomplikowana.

Kanibal z Milwauke - kogo czci ten film?

Jest zimowa noc 1988 roku. Na wpół nagi, przerażony i otumaniony przez narkotyk, czternastoletni Afroamerykanin biegnie ulicą Milwaukee. Właśnie wybiegł z mieszkania pewnego mężczyzny. Potrzebuje pomocy. Dochodzi druga, więc trudno o towarzystwo, jednak zauważa go czarnoskóra kobieta, która dzwoni po policję. Gdy ta dociera na miejsce, jest już przy nich wysoki, młody mężczyzna, który wyjaśnia sytuację.

- To mój kochanek, wypił za dużo i sprawia problemy - mówi funkcjonariuszom. Policjanci odprowadzają ich obu do mieszkania, z którego chłopak uciekł. Znajdują jego ubrania, a także jego pornograficzne zdjęcia, które nie budzą jednak ich zastrzeżeń. "Ot, gejowskie sprawy" - mówi starszy. Wieku czternastolatka, także nie sprawdzają, bo młody mężczyzna zapewnia ich, że ma 19 lat, (choć widać, że jest dużo młodszy). No i najważniejsze - młody mężczyzna jest biały, jego "kochanek" to Latynos. Ignorując prośby i spostrzeżenia kobiety, zostawiają rzekomych "kochanków" samych. Niemal zaraz po ich odejściu, mężczyzna zabija swoją zdobycz. Kończy to, czego nie udało mu się zrobić wcześniej, po czym masakruje jego zwłoki.

 To jedna z kluczowych scen filmu. Skupia w sobie wszystko to, co najważniejsze w serialu "Dahmer - Potwór: Historia Jeffreya Dahmera. Widzimy, że ofiary, (Dahmer upodobał sobie wyłącznie czarnoskórych i Latynosów), poza jedną wszystkie pochodzące z mniejszości, są dla policji i władz zupełnie przezroczyste. Jakby nie istniały. Biały Dahmer, choć zawsze pijany, uzależniony od alkoholu, w mieszkaniu cuchnącym śmiercią, krwią i rozkładem, dla policji jest bardziej wiarygodny niż Afroamerykanie, Latynosi czy Azjaci, których zwabia do siebie i morduje. Niewidzialna jest też spostrzegawcza, czarnoskóra sąsiadka mordercy, (rewelacyjna Niecy Nash jako Glenda Cleveland), gdy nieustannie wydzwania na posterunek, informując o dziwnych odgłosach, (zadawanych ciosów?) dochodzących z mieszkania Dahmera i zapachu rozkładu. Traktowana jest jak wariatka, policjanci śmieją się z niej, po odłożeniu słuchawki. Czy gdyby była biała, posłuchano by jej sugestii, i udałoby się ocalić jedną, dwie, a może więcej ofiar Dahmera? Tych, których ciała rozczłonkowane, wepchnięte do beczek, pojemników, etc. rozkładały się w mieszkaniu?

Systemowy rasizm udało się pokazać na tyle przekonująco, że policja Milwauke, zgłosiła nawet protesty pod adresem twórców, rzekomo szargających ich dobre imię. To niemało. Ale jeśli wierzyć twórcom, produkcji przyświecał szlachetny cel: nie było nim uczłowieczenie Dahmera, lecz pokazanie perspektyw ofiar, pojedynczych ludzkich dramatów. Tyle tylko, że tak się nie dzieje, i trudno dziwić się rodzinom, że ledwie zarysowane, ściśnięte wątki, by "odhaczyć" ich możliwie najwięcej, budzą smutek ich rozczarowanie. Zamiast tego godzinami ciągnie się analiza psychologiczna dziecięcych, potem młodzieńczych rozczarowań przyszłego kanibala, z zupełnie zbędnymi detalami. Owszem, to tytułowy bohater, ale proporcje powinny być odwrócone. Bo w tej sytuacji rodzi się pytanie: czyją naprawdę pamięć czci ten serial, który miał oddać hołd ofiarom?

Jeffrey Dahmer, jeden z najbardziej przerażających seryjnych zabójców i kanibali w historii, doczekał się już wielu filmowych opowieści. Między innymi udanej "Mój przyjaciel Dahmer", pokazującej jak krok po kroku rodziła się i dojrzewała w nim potrzeba zbrodni. I co ją napędzało. Skoro teraz jego zbrodniom poświęcono aż 10-odcinkowy serial, nie było ponownie konieczne, wałkowanie tych samych wątków. W dodatku twórcy wybierają z jego życia wydarzenia, które mają pokazać, że nie miał szczęśliwego dzieciństwa, (choć oboje rodzice go kochali). Gdyby traumy wszystkich, pozbawionych beztroskiej młodości, mających "pod górkę",(bo rozwód rodziców, wredni koledzy w szkole itd.), miały potem ewoluować w seryjne mordy czy kanibalizm, niewielu "normalnych" ludzi chodziłoby po świecie.

Tak naprawdę Murphy i Brennan robią wyjątek tylko dla głuchoniemego, czarnoskóra modela, którego historię życia opowiada nam reżyser w jednym z odcinków. Być może dlatego, że przez jego kalectwo jest najbardziej poruszająca, a jej wyjątkowo drastyczny, (nawet jak na Dahmera) finał, wypada efektownie na ekranie. Oglądając serial, trudno pozbyć się tego uczucia. Pozostałe ofiary pojawiają się tylko po to, byśmy mogli zobaczyć, jak giną, ewentualnie dowiedzieli się, (i zobaczyli!), że kanibal postanowił niektóre z ich organów skonsumować.

Jak opowiadać o seryjnych mordercach?

Jest w serialu poruszająca scena, która pokazuje cierpienie, jakiemu poddawani są bliscy zamordowanych mężczyzn, gdy w ich ręce trafi komiks, w którym Dahmer staje się ironicznym bohaterem komiksu. Scena rozdzierająca serce i zarazem stanowiąca klucz do pokazania bólu tych, którzy płaczą po ofiarach. Gdyby było ich więcej, serial spełniłby obietnicę twórców.

Tymczasem po obejrzeniu 10 odcinków "Dahmera..." znamy przede wszystkim szczegółową historię życia mordercy - począwszy od wczesnego dzieciństwa włącznie z wiedzą o tym, co stało się z jego organami po śmierci. To nie żart - scena na końcu pokazuje nam "los" jego mózgu. Do czego potrzebna nam ta wiedza?

W efekcie na forach poświęconych serialowi można przeczytać dyskusje, zaskoczonych (i zawstydzonych) widzów. Wielu z nich nie rozumie, dlaczego... współczują potworowi? Odpowiedź brzmi: bo wbrew zapowiedziom twórcy go uczłowieczyli, a nawet udało im się sprawić, że podczas tych 10 odcinków, w jakiś sposób (choć niechętnie), zdążyliśmy się do niego "przywiązać".

 Zdecydował o tym, (prócz poświęconego mu czasu ekranowego), wspomniany dobór zdarzeń z jego życia. W pewnym momencie twórcy sugerują nawet, że Dahmer mordował.. z samotności, aby ofiara została z nim na zawsze, bo dobrowolnie nikt się na to nie zdobył.

   Zaskakujące jest także to, że po rolach we wcześniejszych produkcjach Ryana Murphy’ego, w których wcielał się już w psychopatów, Evan Peters zgodził się zagrać Dahmera. Stworzył hipnotyzującą kreację. Dodajmy, że te właśnie role w kolejnych sezonach "American Horror Story", doprowadziły go do załamania nerwowego i porzucenia ostatniego sezonu. Potrzebował aż dwóch lat na dojście do siebie.

Pozostaje mieć nadzieję, że tym razem cena sukcesu nie okaże się tak wysoka. Trudno jednak pozbyć się uczucia, że świadomie czy nie, Ryan Murphy zapewnił postaci Jeffreya Dahmera trwałe miejsce w popkulturze. Czy tego właśnie chciał? Śmiem twierdzić, że właśnie tak.