Robert Johnson, Brian Jones, Jimi Hendrix, Janis Joplin, Jim Morrison, Kurt Cobain i właśnie ona, Amy Winehouse. To najbardziej znana siódemka z nieformalnego z "Klubu 27" (ang. Forever 27 Club), choć jest w nim o wiele tłoczniej.
Wszyscy byli wybitnie utalentowanymi muzykami u szczytu sławy i mieli po 27 lat. Wszyscy także zginęli w tragicznych okolicznościach, nierzadko nigdy niewyjaśnionych (Robert Johnson miał ponoć zostać otruty przez męża swojej kochanki, a Brian Jones utopiony we własnym basenie przez pracownika modernizującego jego rezydencję. Żadnej z tych teorii jednak nie udowodniono).
Najnowsze wydanie Tygodnika co sobotę w Twojej skrzynce. Zapisz się do newslettera >>
Termin "Klub 27" pojawił się na przełomie lat 60. i 70., po śmierci czwórki niezwykle wpływowych muzyków grających rocka i bluesa: Briana Jonesa (zmarł w 1969 r.), Jimiego Hendrixa i Janis Joplin (oboje w 1970 r.) oraz Jima Morrisona (1971 r.). W 1994 roku, a więc ponad dwie dekady później, teorię o istnieniu rzekomego "Klubu 27" podkręciła na nowo śmierć Kurta Cobaina.
Według Charlesa R. Crossa, autora jego biografii i krytyka muzycznego, teorii istnienia rzekomego klubu najbardziej przysłużyły się zachwycone nią media. Dodatkowo matka Cobaina, w głośnym wywiadzie dla "The Daily World" powiedziała: "Już go nie ma. Dołączył do tego głupiego klubu. Mówiłam mu, żeby do niego nie dołączał". To doprowadziło do powstania absurdalnej teorii, w myśl której Kurt Cobain miał celowo zabić się w wieku 27 lat, właśnie po to, by dołączyć do ekskluzywnego "klubu".
Gdy 23 lipca 2011 roku, 17 lat po śmierci Cobaina, zmarła 27-letnia Amy Winehouse, najjaśniejsza z muzycznych gwiazd pierwszej dekady nowego wieku, po raz kolejny uwagę mediów przyciągnął "Klub 27". Trzy lata wcześniej sama Amy wyznała w wywiadzie, że boi się, iż ją także śmierć dopadnie w tym wieku.
A jednak, podobnie jak jej poprzednicy, żyła tak, jakby się o nią wręcz prosiła.
Odkąd w wieku lat 10 lat na urodzinach koleżanki zaśpiewała "Happy Birthday", wszyscy w jej otoczeniu wiedzieli, że nie jest zwykłą dziewczynką. A ona wiedziała, że śpiewanie to jej życie.
Amy Winehouse przyszła na świat 14 września 1983 roku w brytyjskiej rodzinie pochodzenia żydowskiego, w Londynie. Jej ojciec, Mitch, był taksówkarzem, a matka, Janis, farmaceutką. Dorastała w domu pełnym jazzu, wśród jej wujków znaleźć można profesjonalnych jazzmanów. Kiedy przeskrobała coś w szkole, gdy szła na rozmowę z dyrektorem, ojciec radził jej, by śpiewała "Fly Me To The Moon" (ang. Zawieź mnie na Księżyc) Franka Sinatry. Często dzięki temu unikała kary i już zawsze naprawdę chciała tam polecieć.
Jej rodzice rozeszli się, kiedy miała 9 lat. Zamieszkała z matką, a w weekendy jeździła do Mitcha i jego nowej dziewczyny. Ale to jej babcia, Cynthia, kiedyś piosenkarka i przyjaciółka saksofonisty Ronniego Scotta zasugerowała, iż powinna kształcić się w kierunku artystycznym. Tak też się stało. Amy od najmłodszych lat uczyła się śpiewać, tańczyć, grać na fortepianie, a także stepować. Uczęszczała między innymi do słynnej BRIT School w Croydon.
Tak naprawdę muzyczną karierę rozpoczęła już w wieku dziesięciu lat, zakładając z przyjaciółką hiphopową grupę Sweet’n’Sour. W wieku 14 lat dostała swoją pierwszą gitarę, a własną muzykę komponować zaczęła rok później. W 2002 roku jej przyjaciel - wokalista soulowy, wysłał jej nagrane demo do jednej z wytwórni. Wtedy związała się z 19 Management, firmą należącą do Simona Fullera, twórcy "Idola" i menedżera wielu gwiazd. Po nagraniu kilkunastu jazzowych standardów i występach w londyńskich klubach, niespotykany, charyzmatyczny głos Amy wywołał ogromne poruszenie w branży.
Wówczas miała już podpisany wstępny kontrakt z wytwórnią EMI, jednak do walki o nią stanęła również Island Records, ostatecznie wygrywając.
Zawsze była indywidualistką i buntowniczką. Wszystkie jej lęki miały swój początek w smutnym dzieciństwie i w okresie dorastania. Bezradna matka, pozostawiona sama z dwójką dzieci, nie pomagała jej się z nimi uporać. Już jako 15-latka chorowała na bulimię, która z czasem wyniszczyła jej organizm. Nastoletnia Amy wyznała mamie, że znalazła cud-dietę, dzięki której będzie już zawsze szczupła. - Mogę jeść, co tylko zechcę, a potem idę do toalety i to wszystko wymiotuję - opowiadała radośnie. - Nie miałam pojęcia, że to choroba, myślałam, że samo przejdzie - przyznawała zdumiewająco naiwna matka.
Amy potwornie tęskniła za ojcem. "Dosłownie całowała ziemię, po której stąpał, a on przypomniał sobie o niej dopiero wtedy, gdy zaczęła być sławna" - opowiadają przyjaciele. Cała w tatuażach, na lewym przedramieniu miała ten najważniejszy, z napisem: "Dziewczynka tatusia". Gdy parę lat później, po uszy pogrążona w nałogu, sławna i nieszczęśliwa, uciekała przed stadem paparazzich, ojciec odnalazł ją i przyjechał, kręcić... reality show, w którym miała udawać szczęśliwą. Jeszcze później, gdy wysyłana przez lekarzy na odwyk nie była w stanie utrzymać się na nogach, zmusił ją do wyjazdu w trasę. Nie widział potrzeby posłania córki na odwyk, wręcz był jego przeciwnikiem.
Wszystko to wiemy dzięki głośnemu, nagrodzonemu Oscarem, znakomitemu dokumentowi Asifa Kapadii, zatytułowanemu po prostu "Amy". Reżyser dotarł w nim również do amatorskich, nieznanych nikomu filmów z udziałem artystki, kręconych przez znajomych i członków rodziny.
W 2003 r., tuż po 20. urodzinach Amy, ukazał się jej debiutancki krążek "Frank". Inspirowane jazzem kompozycje zostały ciepło przyjęte przez branżę, ale prawdziwą sławę przyniósł artystce wydany trzy lata później "Back to Black". Płyta, mieszająca soul i czarne jazzowe brzmienia ze współczesnym popem, wygrała pięć nagród Grammy, a samej autorce przyniosła nagrodę BRIT Awards dla najlepszej wokalistki.
- Jej młode ciało miało bardzo starą duszę, czego dowodzą niebywałe dojrzałe, pełne melancholii, poetyckie teksty - mówił szef Island Record, który próbował namówić ją na zmianę stylu, choćby na krótko. Ale Amy nie szła na kompromisy - nie dawała się też przekonać do zmiany wyglądu - makijażu, fryzury, porzuciła lekcje dykcji, bo chciała być sobą ze wszystkimi niedoskonałościami. Była naturalna, prawdziwa, nie umiała udawać. Cierpiała, gdy do czegoś ją zmuszano. Być może, gdyby związała się z mężczyzną, który dałby jej poczucie bezpieczeństwa i naprawdę o nią zatroszczył, jej życie potoczyłoby się inaczej. Ale zakochała się w rasowym straceńcu - Blake'u Fiedlerze, który wprowadził ją w świat twardych narkotyków, a ona by za nim nadążać, nie potrafiła powiedzieć "nie".
Tytuł jej debiutanckiego singla - "Frank", miał nawiązywać do Franka Sinatry, ale w angielskim oznacza też słowo "szczery". Amy nigdy nie wymyślała ckliwych historyjek, śpiewała wyłącznie o tym, co jej doskwierało i co czyniło ją szczęśliwą. Nick Shymansky, jej odkrywca, menedżer i przyjaciel, podkreśla, że pierwszy raz spotkał kogoś, kto w profesjonalnym uprawianiu muzyki nie widział okazji do zdobycia dużych pieniędzy. - Chcę tylko śpiewać, kocham to - mówiła, gotowa na każde warunki.
Album okazał się wielkim sukcesem, a Amy z dnia na dzień została gwiazdą. Była autentycznie zdziwiona swoją sławą. Znawcy muzyki jazzowej porównywali jej głos do Niny Simone. Amy została nominowana do BRIT Awards, jej debiutancki album zyskał w Anglii status platynowego, ona sama zaś wygrała nagrodę dla najlepszego twórcy tekstów za utwór "Stronger Than Me".
Cieszyła się jak dziecko, że ludziom podoba się jej muzyka. Na setkach zdjęć i filmów widzimy ją z nieodłącznym notesem w dłoni, w którym nieustannie zapisywała słowa do kolejnych piosenek.
Nie chciała być sławna, pragnęła tylko śpiewać. - Umarłabym, gdyby wszyscy zaczęli interesować się moim życiem, chyba bym oszalała - mówiła jeszcze jako nastolatka, gdy zaczęto jej wróżyć światową karierę. Jakby przepowiedziała sobie swój los, choć wtedy nie mogła podejrzewać, że sława ją zniszczy. Przez całe, krótkie życie, co pokazuje dokument, miała przed nią uciekać. Z czasem - w używki.
- Jestem tylko Żydówką z północnego Londynu, która stała się nagle znana - mówiła w wywiadach. - Nie była Justinem Bieberem, ani jednym z tych disneyowskich dzieciaków. Była szczera i autentyczna - dodawał jej producent.
Przyjaciele przyznają: największym nieszczęściem w jej życiu, było poznanie Blake'a Fiedlera, w którym zakochała się opętańczo. Ten związek od początku był skomplikowany i trudny (gdy się poznali on miał dziewczynę, którą w końcu porzucił), a narkotyki uczyniły go ciągłym balansowaniem na granicy życia i śmierci. Amy pisała w jednej z piosenek:
I brała. Sama przyznawała, że najlepsze ze swoich utworów skomponowała będąc "pod wpływem". Ta świadomość także była jej przekleństwem.
Wspólne narkotykowe odloty, kończące się utratą świadomości nierzadko w miejscach publicznych, stały się jego nieodłączną częścią, co chętnie utrwali na zdjęciach paparazzi. Nim poślubiła Blake'a, zdążyła nagrać swoją najważniejszą płytę, która miała ją wynieść na sam szczyt.
W singlu "Rehab" z drugiego, nagrodzonego pięcioma Grammy albumu "Back To Black", który uczynił ją megagwiazdą - poznajemy prawdziwe oblicze nałogu, z którym Amy walczyć nie chciała i nie potrafiła. "Próbowali mnie zmusić, abym poszła na odwyk, ale powiedziałam nie, nie, nie... Tak, jestem w amoku, ale kiedy się otrząsnę, będziesz to wiedział, wiedział, wiedział" - śpiewa w nim z porażającą szczerością.
Jedna z najbardziej poruszających scen filmu Kapadii dotyczy właśnie ceremonii wręczenia nagród Grammy. Pokazywana podczas relacji na żywo w 2008 roku, prezentuje piękną, radosną Amy, świeżo po kolejnym odwyku (Universal Music zmusił ją do niego, grożąc zerwaniem kontraktu). Wiadomość o zdobyciu rekordowej liczby nagród artystka przyjmuje z niedowierzaniem, a dziecięce zdziwienie widoczne w jej ogromnych oczach, kamery rejestrują dłużej, niż cokolwiek w tej transmisji.
Robiła wrażenie najszczęśliwszej na świecie, przyjmując nagrodę od swojego idola Tony'ego Benetta, z którym potem, na jego prośbę, nagra wspólną piosenkę. Ale słowa wokalistki, już z nagrodą w ręku, wyszeptane do ucha ukochanego, budzą przerażenie. - Bez dragów jest tu cholernie nudno - mówi Amy, a Blake zagarnia ją ramieniem i odchodzą, by ową nudę przerwać i przeżyć "odlot".
Najnowsze wydanie Tygodnika co sobotę w Twojej skrzynce. Zapisz się do newslettera >>
Część znajomych Winehouse, którzy wystąpili przed kamerami w dokumencie, nie była w stanie obejrzeć tej części filmu, która pokazuje upadek, staczanie się artystki. Na własne życzenie. Wielu z nich czuło się współwinnymi jej śmierci, bo przecież o tym, że nie radziła sobie z nałogiem, wiedzieli wszyscy.
Dokument Kapadii winą za śmierć Amy Winehouse obdziela równo wszystkich, nikogo nie oszczędzając - Blake'a, który wciągnął ją w nałóg, zachłannego ojca, nieporadną matkę, która nie dostrzegła początku dramatu córki w nasilającej się bulimii, a wreszcie bezlitosne media, które ekscytowały się równie mocno jej sukcesami, co późniejszym dramatem.
Media, które najpierw traktowały ją jak boginię, jednocześnie osaczając i śledząc każdy ruch, by z czasem zacząć traktować niczym zwierzynę łowną. Media, które karmiły się jej upadkiem, bo zdjęcia zaćpanej Amy napędzały im sprzedaż. I nie dotyczyło to wyłącznie tabloidów. Nawet w czołówkach wiadomości "szacownych" stacji, jak choćby BBC, znajdziemy relacje z kolejnych etapów upadku wokalistki i wieszczenie końca jej kariery.
Własna wina Amy w tym labiryncie zaniedbania jest jednak, zdaniem Kapadii, równie duża. Winehouse w końcu rozwiodła się z toksycznym mężem i miała potem u boku mężczyznę, który nie odstępował jej na krok, pilnując, by pozostała czysta. Tyle tylko, że było już za późno. Nadwrażliwa, żądna ekstremalnych przeżyć, nie potrafiła już bez nich żyć. Na swój ostatni odwyk trafiła dopiero, gdy nie była w stanie występować - ledwo stała na nogach, nie mówiąc już o śpiewaniu. Przez moment wydawało się nawet, że wreszcie wychodzi na prostą, że ma szansę na uporanie się z nałogiem.
Amy Winehouse zmarła 23 lipca 2011 roku po wypiciu ogromnej ilości alkoholu (miała go ponad 4 promile we krwi), który po dłuższym okresie abstynencji, w wyniszczonym bulimią organizmie, doprowadził do wstrząsu wywołanego zatruciem. 14 września obchodziłaby swoje 28. urodziny.
Zabrakło więc tylko dwóch miesięcy.
Niemal dokładnie rok po śmierci Amy, chcąc zweryfikować informacje o zwiększonej śmiertelności muzyków w wieku 27 lat, "British Medical Journal" (uznane, naukowe czasopismo medyczne), zbadał historię życia aż 1046 artystów. Pod lupę trafili muzycy, których choćby jeden album znalazł się na pierwszym miejscu brytyjskich list przebojów w latach 1956-2007.
Spośród tych artystów zmarło nagle, w większości tragiczną śmiercią, aż 71. Wyliczono jednak, że choć muzycy jako 20- i 30-latkowie umierają prawie trzy razy częściej niż ich rówieśnicy o innych profesjach, śmierć w wieku 27 lat nie wyróżnia się statystycznie spośród innych.
"BMJ" twierdzi także, że w ostatnich dekadach muzycy mają szansę na dłuższe życie dzięki lepszym lekom i metodom leczenia, nawet jeśli zdarza im się przedawkować narkotyki czy alkohol. Przykładem tego, mają być ich zdaniem, dwaj 78-letni muzycy The Rolling Stone - Mick Jagger i Keith Richards, którzy mimo nadużywania przeróżnych substancji, głównie twardych narkotyków, cieszą się znakomitym zdrowiem. Ten pierwszy niedawno został nawet po raz kolejny ojcem, sceniczną energią przebija zaś młodszych o kilka dekad kolegów.
Poza tym, współcześni artyści bardziej dbają o swoje zdrowie niż ci z lat 70. ubiegłego wieku, przez co wypadki ich nagłej śmierci są rzadsze. Jak podsumowuje brytyjskie pismo, badania nie potwierdzają więc istnienia rzekomego "Klubu 27". "To dość powszechny, efektowny mit" - konkludują autorzy badań.
Czy aby na pewno?