Reklama


Justyna Kaczmarczyk: Gdybym prowadziła klub, to nad barem powiesiłabym cytat z Kici Koci? Zgadnie pani który?

Reklama

Anita Głowińska: - Z Kici Koci? Nie mam pojęcia. 

Proszę bardzo, cytuję: "Fajne jest to, w co chcą się bawić wszyscy". 

- O! To z mojej ulubionej części, czyli "Kicia Kocia nie chce się tak bawić".

Z ponad sześćdziesięciu książeczek akurat ta o mówieniu "nie" jest pani ulubioną. Dlaczego? 

- Bo to jest ważny społeczny problem. Historia podejmuje nie tylko temat asertywności, ona jest również o tym, że w życiu nie zawsze to, co podoba się nam, musi podobać się innym. Chciałam pokazać, że wiele zachowań, które mogą skrzywdzić drugiego człowieka, wynika nie z tego, że mamy złe intencje, ale że nie zostaliśmy nauczeni otwarcia na potrzeby innych ludzi. A to tak naprawdę jest bardzo proste: są sytuacje, gdzie trzeba pytać i akceptować odpowiedź, i są sytuacje, gdzie mamy prawo powiedzieć: "nie". Przez ostatnie lata, już jako dorosła osoba, przeszłam przyspieszoną edukację dotyczącą stosunków międzyludzkich. Wcześniej wielu rzeczy nie zauważałam.

To, co zaczęło panią uwierać, czego wcześniej pani nie zauważała?

- Moje dzieciństwo pełne było: "bądź grzeczna", "nie odzywaj się". I nie myślę tu o domu rodzinnym, miałam kochających rodziców. Mówię ogólnie - w szkole, sklepie, na podwórku. I tak w pewnym sensie byłam w pozycji całkiem uprzywilejowanej, bo dobrze się uczyłam. Dzieci, które radziły sobie gorzej, bardzo często były - a i dziś się to zdarza - napiętnowane. Jednocześnie byłam pyskata. Tak przynajmniej mówili o mnie dorośli, myślę, że chłopiec usłyszałby raczej: "pewny siebie". Ale im byłam starsza, tym stawałam się bardziej nieśmiała. Po latach sobie uświadomiłam, że chodziło o obawę, co inni pomyślą. 

Bo jak to dobra uczennica i pyskata?

- Stereotypy dotyczące "dziewczyńskich" zachowań na pewno mocno wpłynęły na mój charakter. Znowu się pobrudziłaś, załóż tę wstążeczkę, żebyś ładnie wyglądała. A z drugiej strony to kwestia bardziej ogólna: dorastałam w PRL-u. Pamiętam te kolejki i że jak już się doszło do okienka w urzędzie czy do lady w sklepie, trzeba było być potulnym i przesadnie grzecznym, żeby zostać jakkolwiek obsłużonym. Do dzisiaj pamiętam, jak jako dorosła kobieta przed pójściem do sklepu, ćwiczyłam proste komunikaty. Jeżeli dostanę czerstwą bułkę albo nadgniłe jabłko, spokojnie to zakomunikuję i poproszę o wymianę. Rozumie pani? Musiałam to ćwiczyć! Ułożyć sobie w głowie. To jest coś niesamowitego, jak głęboko tkwiła we mnie ta skomasowana, peerelowska atmosfera bycia petentem i bycie dziewczyną, która "nie powinna być niegrzeczna". Czy teraz młode dziewczyny, robiąc zakupy, czują podobną presję?

Nie mam pojęcia. W sumie teraz dużo kupuje się w internecie. 

- No tak, tam działają inne mechanizmy... Niemniej z problemem odmiennych standardów dla chłopców i dziewczynek borykamy się cały czas. Wystarczy chwilę poobserwować plac zabaw w przedszkolu. Niezmiennie widzę tę samą praktykę: chłopcom pozwala się na większą swobodę, jednocześnie jednak rzadziej się ich przytula w sytuacji, kiedy tego potrzebują, bo "chłopakom nie wypada się mazać". Albo w szkołach - wciąż istnieje ciche przyzwolenie na niestosowne zachowania chłopców, nazywając je "żartami", zaś asertywną odpowiedź dziewcząt traktuje się jak przesadę, przysłowiowe: "robisz z igły widły".

Jest pani bardzo przejęta.

- Bo te wzorce zachowań unieszczęśliwiają nas wszystkich. Dlatego ważne jest dla mnie, żeby uczyć uważności i zadawania podstawowych pytań: "czy to, co robię, ci odpowiada?" oraz, by pokazywać, że w mówieniu "nie" - niezależnie czy dotyczy sytuacji w sklepie, urzędzie czy w przestrzeni prywatnej - nie chodzi o bycie nieuprzejmym czy agresywnym, tylko o zupełnie normalne, naturalne, asertywne komunikowanie się.

I tego Kicia Kocia uczy już dwulatki.

- I chłopców, i dziewczynki. Mimo radykalnej zmiany świadomości, jaką od kilku lat obserwuję, wydaje mi się, że trochę zapominamy o tym, że zmiana powinna dotyczyć wszystkich. Równość jest podstawą w budowaniu sprawiedliwego świata, ale nie tylko kobiety powinny walczyć o swoją autonomię i "bycie sobą". Panowie również mają prawo do tego, by podejmować decyzje zgodne z ich osobowością i talentem, a nie - z narzuconymi wzorcami. Bo być szczęśliwym, to żyć w środowisku szczęśliwych ludzi w ogóle.

To dlatego Pacek jest wrażliwy na piękno natury i maluje kwiaty?

- Bardzo chciałabym pokazać, że bycie chłopcem, mężczyzną nie oznacza bycia zimnym i nieczułym draniem. Szczęśliwie dużo się mówi o dziewczętach, o tym, że mają prawo być (oczywiście, jeśli tego pragną!) silne, odważne, asertywne. To wspaniale. Mam wrażenie jednak, że zapomina się o chłopcach. Potrafię sobie wyobrazić, że mogą czuć się przez to nieco zagubieni. Zamazuje się bowiem dotychczasowy obraz męskości i nie proponuje nowego. Ale ja oczywiście nie mam ambicji, by mówić mężczyznom, jak powinni żyć. Doskonale wiem, jak funkcjonuje się w ciasnym gorsecie stworzonych schematów.  To, na czym mi zależy, to pokazywanie różnych perspektyw. W książkach staram się pomagać - chcę w tym momencie wyraźnie podkreślić, że również chłopcom - w zrozumieniu własnych emocji i rozwijaniu zdolności, także tych, które tradycyjnie przypisywane są dziewczynkom. Niech chłopcy nie obawiają się rozwijać w sobie wrażliwości, czułości, opiekuńczości, zachwytu... W ogóle życzę wszystkim dzieciom, by mogły się rozwijać zgodnie z własnym rytmem. Z inteligencją i możliwościami fizycznymi. Chciałabym, aby wszyscy byli po prostu szczęśliwymi ludźmi.

Cały czas rozmawiamy o ilustrowanych książeczkach dla najmłodszych dzieci. 

- Bo mam ambicję, żeby te książki ułatwiały codzienne życie - dzieciom pojmowanie świata, a rodzicom wychowanie i zrozumienie ich pociech. Żeby pokazywały zjawiska, rzeczy, zachowania, emocje. Ale zawsze staram się też, żeby zahaczały o coś więcej.

Nie mogę nie zapytać - jak to z tymi kotami było? Bohaterami cytowanej serii są ludzie i koty, zachowujące się jak ludzie.

- Prosta historia - moja córka uwielbiała te zwierzęta. Był taki czas, że ściana nad jej łóżkiem była cała obwieszona podobiznami kotów. Stąd pomysł. Pierwszą Kicię Kocię w zasadzie narysowałyśmy razem. Miała trochę inne oczy, też wielkie, ale źrenice malutkie. Jak dla mnie wyglądała nieco strasznie, miała w sobie rys horroru, ale córka ją pokochała. Później te oczka trochę zmieniłam, ale miłość córki do Kici Koci została. 

Niektórzy mówią, że Kicia Kocia jest brzydka. Jak reaguje pani na takie krytyczne głosy?

- Kiedyś było mi przykro. W malowanie Kici Koci wkładam przecież całe swoje serce. Uświadomiłam sobie jednak, że gdyby wszystkim podobały się moje ilustracje i książki, to coś by było nie tak. Ze mną albo z ludźmi. Jesteśmy przecież różni i to bardzo dobrze. Różnorodność sprawia, że świat idzie do przodu. A po drugie - rysuję absolutnie z myślą o dzieciach. A te - oczywiście, nie wszystkie, ale zdecydowana większość - Kicię Kocię kochają. Bardzo często zdarzało mi się, że wśród rodziców, którzy krytykują moje ilustracje, pojawiały się takie opowieści: Nie mogliśmy na to patrzeć, ale nasze dziecko nie dało sobie Kici Koci wyjąć z ręki.

I tym sposobem sprzedaje pani miliony książek, żaden autor w Polsce nie sprzedaje więcej.

- Wciąż trudno mi to przyswoić. Trzeba też przyznać, że to niedługie, niewielkie książeczki.

Jak powstają kolejne części?

- Sam etap pisania nie jest bardzo długi, co innego znalezienie koncepcji... Nieraz dany temat przetrawiam tygodniami. Konsultuję się z ekspertami, czytam, sprawdzam, dokształcam się. Przy policjancie zmieniałam ilustracje, żeby był aktualny mundur. Po tych milionach sprzedanych książek poprzeczka się podnosi. Kiedyś znajomy mi zasugerował, że teraz już pewnie wpadłam w rutynę i napisanie nowej historyjki zajmuje mi chwilę. Nieprawda! Jest wręcz odwrotnie. Presja rośnie, jak nie obniżyć standardów i jednocześnie iść z duchem czasu. Na przykład tata Kici Koci - dbam o to, by był ojcem w pełni obecnym w życiu dziecka. Nie tylko, gdy idzie z córką na rower, bo to szczęśliwie raczej powszechny obrazek, że panowie są w parku z dziećmi, ale że odkurza, robi drugie śniadanie czy wybiera się z dzieckiem do dentysty. Nie chcę robić wokół tego jakiegoś "halo". Tak przecież wygląda kochająca się rodzina. W Kici Koci oboje rodzice uczestniczą i w życiu publicznym i prywatnym na równych zasadach, w zależności od tego, jakie są akurat potrzeby i możliwości. 

Jest pani bogata?

- Niezręcznie mi o tym mówić, ale nie będę się krygować - tak, jestem bogata. 

Dlaczego niezręcznie? Chyba osiągnęła to pani własną pracą?

- Właśnie... A we mnie cały czas brzmią słowa: mieć czy być? Jestem na tym wychowana. Dlatego w tym posiadaniu pieniędzy jest coś takiego... wstydliwego. To jest dla mnie dosyć trudny temat, też w kontekście tego, co się dzieje na świecie i u nas w Polsce. Jesteśmy mocno doświadczeni przez pandemię, teraz przez wojnę w Ukrainie. Wcześniej lata transformacji dla olbrzymiej liczby osób w Polsce były trudnym doświadczeniem. Muszę powiedzieć, że dla mojej rodziny również. Pamiętam okres na początku XXI wieku, kiedy z moim partnerem, potem mężem, zastanawialiśmy się, czy kupić kostkę, czy pół kostki masła. Bo tak zwyczajnie było ciężko. I wiem, jak to jest. Dzisiaj jest inaczej i chciałabym się pozbyć poczucia winy. Przecież dzielę się tym, co mam. Chciałabym umieć cieszyć się tym absolutną pełnią. Niektórym trudno jest mówić o własnych sukcesach. Myślę, że dziewczynom szczególnie.

To gdyby tu siedział pani mąż - inaczej rozmawialibyśmy o pieniądzach?

- Wydaje mi się, że tak, że byłoby mu łatwiej o tym mówić i być z tego powodu dumnym. Chłopców przecież wychowuje się "na człowieka sukcesu"... Ale - wracając do wcześniejszego wątku rozmowy - w tym jest pułapka. Jeśli chłopcom od samego początku mówimy, że są mądrzejsi i silniejsi, że są stworzeni do ról kierowniczych, że powinni być głową rodziny, że nie powinni okazywać uczuć, że powinni się  przepychać, nawet jeśli oznaczałoby to agresję i bezwzględność itd. - nie pomagamy, tylko robimy im krzywdę. Bo ilu jest takich, którym udaje się spełnienie tej wizji? Świat się zmienia. Zmieniają się warunki pracy i nasze potrzeby. Wielu młodych mężczyzn, wkraczając w życie, nagle boleśnie zderza się z tą wciąż transformującą rzeczywistością. Czują na swoich barkach presję wielkich oczekiwań, którym nie są w stanie sprostać. I tu znowu wraca mi myśl, że szczęśliwi ludzie to wszyscy szczęśliwi ludzie. Nasze przekazy kierowane do dzieci, muszą być bardzo przemyślane. Nie żyjemy przecież w próżni ani w zastygłych historycznych pejzażach. Mamy za sobą olbrzymi bagaż doświadczeń, z których powinniśmy czerpać. Jesteśmy przy tym istotami stadnymi. Aby przetrwać, należy wzajemnie o siebie dbać. Żyjąc we wspólnocie trzeba być uważnym na drugiego człowieka, ale też i na przyrodę w ogóle. Jesteśmy jej częścią. Jednocześnie - powtórzę raz jeszcze moje przekonanie - rozwijać się możemy tylko wówczas, gdy pozwoli się nam żyć zgodnie z naszymi możliwościami i talentami, a nie według oczekiwań innych i schematów, które nam się narzuca. 

To jak z leżakowaniem. 

- Z leżakowaniem.

Kicia Kocia w przedszkolu ma ochotę na drzemkę, ale część jej przyjaciół nie ma. I to jest okej.

-  No bo właściwie, dlaczego nie pozwalać dziecku - gdy ono nie ma ochoty zasnąć - żeby zamiast leżenia, siedziało i oglądało książeczkę? Rozumiem, że to moment wyciszenia, ale można to zrobić na różne sposoby. A my często mamy od linijki do linijki: teraz spanie, teraz to, teraz tamto. Można tłumaczyć, że tak jest prościej, ale wydaje mi się, że wręcz przeciwnie. Że zwyczajnie za bardzo wchodzimy w system jak w pokój z zamkniętymi oknami. Wszyscy się dusimy, ale nikt nie wpada na pomysł, by okno uchylić. Podobnie jest z konkursami od najmłodszych lat. Nie chcę powiedzieć, że konkurencja i współzawodnictwo są złe, bo nie, nie są. Ale myślę, że z tym przesadzamy. Wielokrotnie dostawałam prośby, żeby być jurorką w konkursach plastycznych i zawsze miałam pewien problem.


Jest pani ilustratorką, graficzką, absolwentką Wydziału Sztuk Pięknych. Gdzie problem?

- Kryteria. Na jakiej podstawie mam uznać, że jakieś dzieło jest lepsze a jakieś gorsze. A mamy do czynienia z kilkulatkami. Czy wspanialsza jest dokładnie pokolorowana gotowa postać, nad którą dziecko się napracowało, poświęciło mnóstwo czasu i energii, by oddać swoją miłość do ulubionego bohatera każdą, równiutko postawioną kreseczką? Czy jednokolorowy, ekspresyjny bazgroł, w którego narysowanie maluch włożył całe swoje jestestwo? Jak to porównać? W ogóle, po co porównywać? Wolałabym, aby dzieci uczyły się przede wszystkim współpracy.

Jak to się w ogóle zaczęło? Kto pokazał Kicię Kocię wydawnictwu?

- Ja, ale mąż mnie wręcz zmusił. Historyjki powstały z myślą o córce. Mąż mi je pomógł zeskanować,  wydrukować i zszyć. Potem był zafascynowany reakcją córki na te domowe książeczki. Podobnie reagowały inne dzieci. Dlatego naciskał, bym wysłała portfolio. Pierwsze próby były jednak kompletnie nieudane. Kilkanaście wydawnictw i zero zainteresowania. Totalna klapa. Uznałam więc, że jestem beznadziejna. Nawet nie przyszło mi do głowy, że może po prostu wydawnictwa akurat nie potrzebowały takiej pozycji jak Kicia Kocia albo że ktoś ma inny gust, albo może przegapił moje wiadomości. Kicia Kocia poszła do szuflady.  Po paru latach urodził się nasz syn. Książeczki zostały wyciągnięte z szafy i scenariusz dotyczący reakcji dzieci się powtórzył. Mój synek pokochał Kicię Kocię. Pokochali ją również jego przyjaciele. Mąż przekonał mnie, że warto raz jeszcze spróbować. Pełna obaw i nadziei wysłałam propozycje książeczek. Pokażę pani te pierwsze egzemplarze. Jedna z nich miała twarde strony i okienka. 

Rzeczywiście, jakie oczy! "Kicia Kocia i rodzinny obiad". Takiej nie było, prawda? 

- To pierwowzór "Kicia Kocia gotuje". O, tu siedzi Pacek. Wtedy jeszcze był bliżej nieokreślonym członkiem rodziny.

Pawiem pani, że Pacek to dla wielu rodziców powód niekończących się żartów. To spojrzenie...

- Haha! Sporo o tym słyszałam. Mam siostrę lekarkę, która przynosi czasem niesamowite "kwiatki" dotyczące Packa. Jej znajomi medycy wymyślają mu kolejne jednostki chorobowe. Przewijają się też różne skojarzenia narkotyczne, typu trawka i tak dalej. No cóż. Prawda jest taka, że inspiracją dla oczu Packa były oczy mojego męża. Po prostu taka uroda, duże gałki oczne i wyraźnie zarysowana dolna powieka.

Ale wydawnictwo było później, kiedy już synek był na świecie?

- Kicia Kocia swoje odleżała. 

Zatem, jeśli dobrze liczę, Kicia Kocia robi nam się pełnoletnia. 

- No tak! Zbliża się do osiemnastki.

To co? Kolejne części dla starszych odbiorców?

- Najnowsza część wciąż jest dedykowana dzieciom. To "Kicia Kocia w aptece" i powstała ze szczególnego powodu - żeby uhonorować moją mamę, dziś emerytowaną farmaceutkę. A czytanie książeczki o Kici Koci absolutnie polecam nawet w podstawówce. I mówię to na podstawie doświadczeń ze spotkań autorskich. O dziwo, byłam bardzo często zapraszana właśnie do szkół podstawowych, gdzie  Kicia Kocia była omawiana na lekcjach w "zerówce", pierwszej, a nawet drugiej klasie.

Dla ośmiolatków? Już słyszę, jak mówią rodzicom: "co ty mi tu dajesz, to dla maluchów jest!".

- To będą przede wszystkim słowa zasłyszane u dorosłych.  Kiedy moje dzieci były małe, sama lubiłam czytać im książki z długą, rozbudowaną fabułą. Uważałam, że moje pociechy są już tak inteligentne, że na pewno bardzo na tym skorzystają. Dopiero po jakimś czasie uświadomiłam sobie, że owszem, jeśli chodzi o język, o rytm i melodię, o obecność i bliskość rodzica, to te bardziej skomplikowane opowieści będą świetne. Ale jeśli chodzi o oswajanie z codziennością i wpływanie na zachowania, najbardziej sprawdzają się krótkie, proste komunikaty. Dlatego Kicia Kocia w szkole podstawowej jest jak najbardziej na swoim miejscu. Tym bardziej, że dzieci mogą ją czytać samodzielnie. W bibliotekach szkolnych jest jedną z częściej wypożyczanych pozycji. Na własne oczy widziałam, że Kicia Kocia ośmiolatkom nie tylko pomaga, ale się podoba. Również chłopcom! Uczestniczyłam w świetnych zajęciach, np. dotyczących kosmosu, grawitacji czy zasad bezpieczeństwa na drogach. Z Kicią Kocią nauczycielki omawiają tematy dotyczące zdrowego odżywiania, higieny czy wspólnych zabaw, które włączają wszystkich, bez względu na ich potencjalne ograniczenia, np. fizyczne. Pamiętam, jak kiedyś czytałam uczniom wspomnianą w naszej rozmowie historię "Kicia Kocia nie chce się tak bawić". Po spotkaniu podeszło do mnie kilkoro dzieci i zaczęły opowiadać o swoich doświadczeniach, podobnych do tych opisanych w książeczce. Widziałam, jakie są poruszone. Wtedy mnie to trochę przestraszyło, bo nie byłam w stanie zweryfikować, czy to prawda, czy fantazja. 

Co pani zrobiła?

- Wysłuchałam, a po spotkaniu porozmawiałam z wychowawcą i uzyskałam zapewnienie, że szkolna psycholożka się temu przyjrzy. To utwierdziło mnie w przekonaniu, że moja praca ma sens. Kicia Kocia stała się pretekstem do niezwykle ważnej rozmowy.

Anita Głowińska zmienia świat?

- Aż tak o tym nie myślałam... Dołączam do tych wszystkich, którzy chcą nieść światu zmianę na lepsze. Mój mąż, odkąd pamiętam, trochę ze mnie żartuje, a trochę wyraża tym żartem atencję, mówiąc: "bo ty byś chciała, żeby tak dobrze było". Wiem, brzmi naiwnie, ale naprawdę marzę o tym, aby świat był budowany na szacunku i miłości. W wymiarze edukacyjnym chciałabym, żeby w najmłodszych latach, w szkołach, przedszkolach, nacisk kładziony był na współpracę. By odciąć się od tego nieustannego porównywania i walki, bynajmniej nie z samym sobą o stawanie się lepszym, lecz z innymi o to, by ten drugi był gorszy. Niepowodzenia nie powinny być porażkami. Dzieci powinny się na nich uczyć, traktować jak mobilizację do szukania rozwiązań i odkrywania siebie. Pozwólmy dzieciom na pomyłki. Dlaczego wciąż żyjemy w paradygmacie wygrany - przegrany? Na dodatek ów przegrany automatycznie staje się gorszy i stygmatyzowany.  "Mazgaj", "leń", "uczeń dwójkowy" - i wszystko jasne... Dzieciom nie są potrzebne tego typu etykiety. One podcinają skrzydła, blokują: Nie podejmuję kolejnych aktywności, bo nie chcę znowu przegrać. Po co mi to uczucie przegranej, tej gorszości?  Wie pani co... Myślę o tym zmienianiu świata. Byłoby cudownie, gdyby mali czytelnicy moich książek wyrastali na wrażliwych i świadomych dorosłych.