Przypadek mieszkanki wsi Ribery, położonej w prowincji Agrigento na Sycylii, stanowi prawdziwą zagadkę dla medycyny. - To dla mnie rzecz niewytłumaczalna, brak źrenic jest równoznaczny ze ślepotą, nie rozumiem, co sprawia, że ona może cokolwiek widzieć - powiedział prof. Caramazza z Perugii po dokładnych badaniach 7-latki w 1947 roku. I mimo że na przestrzeni lat kobietę kilkanaście razy poddawano testom, nadal nie udało się znaleźć odpowiedzi. - Moje oczy nie są normalne. Naukowcy mówią, że nie powinnam nic widzieć, tymczasem widzę i piszę, zupełnie tak jak normalna osoba. Ale nie zawsze tak było - powiedziała kobieta na antenie telewizji "Rai Uno".
Zaznacza, że urodziła się całkowicie niewidoma. Z okresu wczesnego dzieciństwa nie pamięta nic poza zupełną ciemnością. Dziewczynka miała wówczas wielkie marzenie: chciała zobaczyć kiedyś morze, o którym pięknie opowiadała jej babcia. Lekarze nie pozostawiali żadnych złudzeń rodzinie, okuliści mówili: "życzenie nie ma prawa się spełnić, bo dziecko pozostanie niewidome do końca życia".
Kiedyś krewny opowiedział jej rodzicom o niezwykłym zakonniku z San Giovanni Rotondo, mającym moc uzdrawiania chorych. Niestety - odległa podróż stanowiła dla biednych rodziców poważną przeszkodę. Listy w ich imieniu zaczęła pisać do klasztoru ukochana siostra matki, zakonnica. Pewnej nocy kobiecie przyśnił się brodaty mężczyzna w habicie. Zapytał: "a więc to ten diament, za którym tak zawracasz mi głowę?" i wskazał na dziewczynkę. Następnego dnia nadeszła krótka odpowiedź od Ojca Pio:
Babcia Gemmy przekonana o nieprzypadkowych znakach zorganizowała transport, zebrała pieniądze i zabrała dziewczynkę w bardzo długą drogę, na drugą stronę kraju. Podczas podróży stała się niezwykła rzecz - niewidoma dotąd 7-latka zaczęła dostrzegać bardzo niewyraźne kontury i cienie, ale staruszka nie uwierzyła słowom dziecka.
Do San Giovanni Rotondo dotarły pociągiem 17 czerwca 1947 roku. Gemma wyspowiadała się przed Ojcem Pio, ale będąc w silnej euforii, z powodu owego zamglonego widzenia, zapomniała poprosić o błogosławieństwo oczu. - Babcia była bardzo zmartwiona, płakała. Pozostała w kościele przez cały dzień, aż i ona dotarła do konfesjonału. Poprosiła o łaskę dla mnie. "Ufaj, moja córko" - odpowiedział ojciec. "Mała dziewczynka nie powinna płakać i Ty też nie możesz się martwić, ponieważ ona widzi i Ty również już o tym wiesz" - opowiadała kobieta.
Gemma była wówczas przed pierwszą komunią. Ojciec Pio zgodził się osobiście udzielić dziewczynce sakramentu, po czym dotknął powiek 7-latki. - Klęknęłam przed nim, dotknął moich powiek zranioną częścią swojej dłoni, równocześnie robiąc znak krzyża - wspominała 82-latka. Po ceremonii "pełna nadziei" opuściła z babcią miasteczko, minęło kilka godzin podróży, kiedy "cienie stawały się coraz jaśniejsze". Odwróciła głowę do okna i zaczęła widzieć - po raz pierwszy w życiu... zobaczyła morze.
Słowa Gemmy są potwierdzone dokumentem. To prywatny list z 1947 roku, znaleziony w archiwach klasztoru San Giovanni Rotondo i napisany przez o. Agostino da San Marco in Lamis. Przekazał adresatowi: "kilka dni temu przedstawiono mi dżentelmena z Ribera, powiedział mi: moje ślepe od urodzenia dziecko widzi dzięki modlitwie Ojca Pio".
Przez następne lata Gemma prowadziła proste życie. Nie chciała sławy i unikała mediów. Publicznie opowiedziała o swoim uzdrowieniu dwukrotnie - pierwszy raz w latach 70., następnie przed kanonizacją Ojca Pio w 2002 roku. Uważa, że dzięki temu spłaciła "zadłużenie", zaciągnięte dawno temu przez 7-letnią dziewczynkę.
Przez ateistów, którzy się z nim bezpośrednio zetknęli, nazywany był po prostu dobrym człowiekiem, przez wierzących - świętym, obdarzonym niezwykłym darem od Boga. On sam stał na skromnym stanowisku i podkreślał, że "nigdy nie posiadł żadnej nieziemskiej mocy", ale równocześnie z uśmiechem mówił niekiedy: "Pan Bóg czasem pozwala mi zajrzeć do swojego zeszytu".
Kochany przez wiernych Ojciec Pio latami był prześladowany i zwalczany przez hierarchów Kościoła, m.in. za mocno niepochlebne słowa o hołubionym przez nich Mussolinim oraz zepsuciu i grzechach dostojników, a także z powodu zwykłej zazdrości. Szczególnie nienawistne ataki spotykały zakonnika ze strony o. Agostino Gemelli’ego, założyciela Katolickiego Uniwersytetu Najświętszego Serca w Mediolanie, prezbitra zakonu franciszkanów. Określał kapucyna mianem "ignoranta i samo okaleczającego się psychopaty, który wykorzystuje łatwowierność ludzi". To właśnie on doprowadził, za pomocą sfabrykowanych zarzutów i posiadanych wpływów, do wydania przez Święte Oficjum dekretu z 1922 roku, w którym wezwano do "unikania wszelkich postaw czci wobec Ojca Pio" oraz odnawianego przez kilkanaście lat zakazu odprawiania przez niego mszy i publicznych wystąpień.
Interesującym może być informacja, że Gemelli pochodził z ruchu masonów, był gorliwym faszystą, antysemitą i współtwórcą tzw. faszyzmu klerykalnego. To zupełnie nie przeszkadzało Sergio Luzzatto, lewicowemu historykowi z Uniwersytetu Turyńskiego, w wykorzystywaniu wypowiedzi i opinii o. Agostino do oczerniania Ojca Pio w książce pt. "Ojciec Pio. Cuda i polityka we Włoszech w XX wieku". Przemilczał on międzywojenne poglądy polityczne prezbitra, pisząc o nim m.in. "przyjaciel papieża Jana XXIII", "twórca słynnej polikliniki", czy "znany uczony".
Innym potężnym przeciwnikiem zakonnika stał się, po skandalu z 1956 roku, biskup Padwy Girolamo Bortignon. Zwalczał Ojca Pio od czasu, kiedy okazało się, że Giambattista Giuffre - zwany "bankierem Boga" - nabrał na klasyczną piramidę finansową instytucje Kościoła, kradnąc hierarchom miliardy, oraz oszukując diecezję padewską na 400 milionów lirów. Posłana przez biskupa delegacja zażądała finansowego wsparcia z San Giovanni Rotondo, bo znany mnich zarządzał bardzo dużymi sumami ze zbiórek na ubogich, chorych oraz budowę nowoczesnego szpitala zwanego "Domem Ulgi w Cierpieniu". Arogancko, pod pozorem ślubów posłuszeństwa, rozkazano Ojcu Pio, aby oddał pieniądze Kościołowi. - Nie mogę wam ich dać, przecież nie są moje - odpowiedział zakonnik podczas spotkania. - Ale będę posłuszny i oddam wszystko, co mam - dodał, rzucając na stół krówki oraz kilka monet wygrzebanych z kieszeni.
Rozmowa przerodziła się w potężną awanturę, bardzo ostry ton duchownego zaskoczył i oburzył delegatów. Świadkowie opowiadali po latach, że Bortignon obiecał zniszczyć zakonnika, kiedy dowiedział się, że donośnie krzyczał on: "nie zobaczycie nawet lira!". Nie rzucił słów na wiatr - Kościół, mimo kolejnych listów i następnych odwiedzin hierarchów oraz sądowej batalii z adwokatami Ojca Pio, nie dostał nic. Urażony Bortignon srodze się za to zemścił, przy pomocy przyjaciół - papieża Jana XXIII i rzymskiego wizytatora apostolskiego, ks. prałata Carlo Maccari.
Rozpoczął prywatną krucjatę przeciw mnichowi, rękoma ks. Umberto Terenzi i nielubianego w klasztorze o. Justyna (donosił na współbraci - przyp. red.), założył podsłuchy w celi kapucyna, rozmównicy i konfesjonale. Nagrania były bardzo słabej jakości, większość kardynałów Świętego Oficjum stwierdziła, że zupełnie nic nie słychać - poza spowiedziami ludzi, co następnie stało się poważnym skandalem. Nieliczni pośród szumów rozpoznali odgłosy pocałunków, pewien nieujawniony duchowny zaczął przekonywać prefekta, że rozpoznaje trzaski na kasecie. Twierdził: "to odgłosy intymnego pożycia z kobietą". - No cóż, najwyraźniej jest ojciec w materii stosunków większym specjalistą niż ja - odpowiedział mu ironicznie kardynał Ottaviani.
Rzekome "niemoralne prowadzenie" odrzucił nawet, zbierający w San Giovanni Rotondo dowody przeciw Ojcu Pio, o. Maccari. Nie mógł powstrzymać się od kpin, kiedy dotarły do niego plotki mówiące, że 73-letni, słaby, schorowany i poruszający się o kulach, kapłan ma kochankę. Aby mieć świadka do protokołu, zapytał podczas przesłuchania chorą psychicznie Elvirę Serritelli, czy to prawda. - Oczywiście, robimy to dwa razy w tygodniu - odparła kobieta i zaczęła opisywać barwne szczegóły rzekomych spotkań. Prałat zeznanie uznał za idiotyczne, odnotował na boku: "wymysły niezrównoważonej umysłowo osoby", ale odpowiedź została przez niego umieszczona w przygotowanym raporcie. Później biskup Bortignon śmiertelnie poważnymi słowami poinformował o niej samego papieża, nie pominął przy tym podkolorowania kwestii nagrań.
Rzucił na Ojca Pio również serię innych oskarżeń - zakonnik miał "podżegać do buntu, spiskować przeciwko hierarchii Kościoła, podważać ustalony porządek katolicki, pogardzać decyzjami Stolicy Apostolskiej, głosić herezję, być schizmatykiem, bałwochwalcą, fałszywym mistykiem, niemoralnym skandalistą, uparcie nieposłusznym wobec duchownych wyższych rangą, okazującym im przy tym obraźliwy brak szacunku, cechując się arogancką dumą podobnie do heretyków minionych wieków" - napisał w sporządzonej liście zarzutów. Zachował się list Olindo Nalesso, mieszkańca San Giovanni Rotondo, do następnego papieża Pawła VI, datowany na 29 stycznia 1965 roku, w którym mężczyzna napisał:
Efektem działań stało się wydanie przez Jana XXIII licznych zakazów dla zakonnika, nie mógł m.in. odprawiać mszy, spowiadać wiernych, czy chrzcić dzieci. Jednocześnie Bortignon przekonywał, że "problem" załatwi rozwiązanie zgromadzenia i rozłączenie wszystkich braci, ale nie udało mu przeforsować pomysłu. Pod koniec życia papież zorientował się, że został zmanipulowany: "Oszukali mnie! Ja nigdy nikomu nie zrobiłem krzywdy! Okłamałeś mnie! On naprawdę przyszedł od Boga!" - krzyczał na łożu śmierci, w obecności Bortignona. Również o. Maccari publicznie odwołał później wszystkie zarzuty, przeprosił za pomówienia, poprosił o przebaczenie i zmarł prosząc, aby modlić się za niego... do Ojca Pio.
Zakonnik miał nieprzyjaciół również poza Kościołem. Był atakowany m.in. przez masonerię, zaciekłym przeciwnikiem mnicha był Cesare Festa, osobisty doradca i prawnik ostatniego króla Włoch Wiktora Emmanuela III, przewodniczący loży masońskiej. Przybył do San Giovanni Rotondo w celu "zdemaskowania" Ojca Pio, którego otwarcie nazywał w prasie "oszustem" i "szarlatanem". - Jak to? Pan tu przyszedł? Przecież pan jest masonem? - zapytał zdziwiony Ojciec Pio, kiedy zobaczył adwokata w bramie kościoła. - Tak, to prawda - odpowiedział mężczyzna. Na pytanie czym zajmuje się w loży odparł bez zawahania: "zwalczeniem Kościoła".
Odbyli bardzo długą rozmowę, po której Festa popłakał się w obecności świadków. Następnie stało się to medialną sensacją, komunistyczny dziennik "Avanti" krzyczał na pierwszej stronie: "Mason w pielgrzymce do Loudres", kiedy Festa udał się tam za radą Ojca Pio. Loża zamierzała na zebraniu natychmiastowo usunąć Mistrza, ale poprosił on o możliwość uczestniczenia w spotkaniu, więc decyzję odłożono do jego powrotu. Tego dnia, w obecności wszystkich braci, dokonał on "odprzysiężenia" i ogłosił, że odchodzi z loży, aby ponownie stać się chrześcijaninem. Pozostał przy Ojcu Pio na zawsze.
Nawrócenie Festy zaskoczyło znane osoby w całych Włoszech. Profesor Ezio Saltamerenda, również mason, znany naukowiec, zadeklarowany ateista i dyrektor Instytutu Bioterapii w Genui, postanowił udać się do San Giovanni Rotondo, aby "zobaczyć, o co chodzi z tym całym Ojcem Pio". Nawrócił się po rozmowie z nim, później na spowiedź namówił przyjacielaFrancesco Messinę, najsłynniejszego włoskiego rzeźbiarza XX wieku. - To było niewiarygodne. Popatrzył na mnie i zaczął wymieniać moje najskrytsze grzechy z niesamowitą dokładnością. Tak jakby mógł czytać moją duszę - opowiadał artysta, który następnie wyrzeźbił pomnik Ojca Pio.
Podobny los spotkał znaną włoską "herod-babę Karola Marksa", zagorzałą komunistkę Italię Betti. Przedwojenna nauczycielka matematyki była przez lata członkinią Włoskiej Partii Komunistycznej i działaczką Komitetu Wyzwolenia Narodowego. Po zakończeniu II wojny światowej nabyła czerwony motocykl, obcięła włosy i ruszyła w drogę, aby przekonywać Włochów do "czerwonej ideologii". Życie Betti zmieniło się, kiedy 14 grudnia 1949 roku przyjechała do San Giovanni Rotondo. Poczuła "dziwne zagubienie" po wejściu do kościoła, podczas mszy prowadzonej przez "brodatego zakonnika". Nie była w stanie się poruszyć, przez kilka godzin klęczała z twarzą ukrytą w dłoniach i mocno płakała.
Następny dzień był przełomem w życiu Italii - spotkała się z "brodatym zakonnikiem", którym był Ojciec Pio i wyrzekła wszystkiego w co wierzyła przez całe życie. Zachowały się listy, które napisała do uczniów, przyjaciół i dawnych towarzyszy: "odzyskałam spokój. Módlcie się za mnie". Nie opuściła San Giovanni Rotondo, zmarła po kilku latach. Została uhonorowana przez miasto - do dziś można przespacerować się malowniczą uliczką Italii Betti.
Sam Ojciec Pio był człowiekiem bardzo skromnym, mówił: "jestem tylko prostym zakonnikiem, który się modli". Nie chodziło mu jednak o sztuczną i bezmyślną recytację. - Musisz mówić do Jezusa nie tylko ustami, ale także sercem. W rzeczywistości w niektórych przypadkach powinieneś rozmawiać z Nim tylko sercem - mówił na kazaniach.
Modlił się godzinami, bracia wspominają, że zastygał w bezruchu niekiedy nawet na całe dni. Wyjaśniał im:
Podkreślał, że należy "mieć cierpliwość i wytrwałość w świętym ćwiczeniu medytacji; zadowalaj się rozpoczynaniem małych kroków, aż będziesz miał nogi do biegania, a jeszcze lepiej skrzydła do latania. Bądź zadowolony z posłuszeństwa, co nigdy nie jest małą rzeczą dla duszy, która wybrała Boga. I nie rezygnuj z bycia małą pszczołą w ulu, bo później stanie się ona dużym owadem zdolnym do robienia miodu."
Naukowcy zajmujący się parapsychologią i zjawiskiem OOBE (doświadczenie poza ciałem) przyjmują za możliwe, że dzięki długiej i głębokiej medytacji zakonnik mógł doświadczać niesamowitego zjawiska - bilokacji, czyli przebywania w kilku miejscach równocześnie. Istnieje konkretne zeznanie Ojca Pio opisujące zjawisko, złożone pod przysięgą przed inkwizytorem Świętego Oficjum w 1921 roku. "Zdarzyło mi się być w obecności tej, czy innej osoby, w tym czy innym miejscu. Nie wiem, czy to mój umysł został tam przetransportowany, czy też to, co zobaczyłem było jakąś reprezentacją miejsca lub osoby. Nie wiem, czy byłem tam ze swoim ciałem, czy bez niego. Pamiętam, że pewnej nocy znalazłem się przy łóżku chorej kobiety, Marii Massy. A byłem na pewno w klasztorze. Myślę, że się wtedy głęboko modliłem" - możemy przeczytać w oficjalnym dokumencie podpisanym przez biskupa Raffaele Rossiego.
Hierarcha - jako jedyny dostojnik Kościoła - rzetelnie i bezstronnie zbadał doniesienia o Ojcu Pio na zlecenie samego papieża i podkreślał zarówno "kult szalonych dewotek i niesłusznie przypisywanych, śmiesznych cudów", jak i "niewytłumaczalne pochodzenie stygmatów i niektórych zjawisk". Na raporcie Rossiego oparł książkę Sergio Luzzatto, przypisujący stygmaty mnicha kwasowi karbolowemu. Z perfidnym rozmysłem pominął niezwykle ważną część sprawozdania: "Ojciec Pio zażądał kwasu karbolowego do dezynfekcji strzykawek potrzebnych do zastrzyków, a weratrydyny do żartu. Sam doświadczył efektów tego proszku zmieszanego w niedostrzegalnej dawce z tytoniem ofiarowanym mu przez brata. Nie wiedząc nic o nim, nawet nie zastanawiając się, czym jest weratrydyna (i dlatego poprosił o cztery gramy), poprosił tego samego zakonnika o powtórzenie żartu i śmiał się kosztem niektórych Braci! To wszystko" - zaznaczył biskup.
Rossi konkludował na temat stygmatów: "Podsumowując, moim zdaniem można dziś z pewnością potwierdzić, że stygmaty, o których mowa, nie są dziełem diabła, ani rażącym oszustwem czy sztuczką przebiegłej osoby. Dodam, że nie wydają mi się chorobliwym wytworem sugestii. Są to stygmaty. Mamy przed sobą fakt" - zakończył raport, który Watykan z nieznanych przyczyn utajnił na dziesiątki lat.
Ojciec Pio miał duże poczucie humoru. - Służcie Panu ze śmiechem - powtarzał. Nie prowadził umartwiających mszy, nie lubił księży "odklepujących" wyuczone formułki. Twierdził, że Kościół powinien zrozumieć, że msze są dla ratowania dusz ludzi i nie powinny być bezsensowną "paplaniną", lecz żywym doświadczeniem Boga.
Nie był "smutnym świętym z obrazka". Zakonnicy przypominają sobie, że kiedyś do Kościoła przybiegł mężczyzna, krzycząc o bombie lotniczej, która spadła na blok, zniszczyła wszystkie piętra i nie wybuchła, choć zatrzymała się dopiero w piwnicy, gdzie mieszkańcy modlili się przy zdjęciu Ojca Pio. - No proszę, chyba też powinniśmy sobie załatwić zdjęcie tego całego Ojca Pio - rzucił przechodząc obok. - Ulubione zajęcie Ojca? - zapytano go kiedyś. - Bardzo lubię zabierać dusze diabłu - odparł zadowolony.
Inną sytuację wspomina dr Guglielmo Sanguinetti. Zakonnik był chory, nie przyjmował żadnych pokarmów od sześciu dni, a przybrał na wadze kilka kilogramów. - Jak może ojciec nie tracić na wadze, kiedy pości? - zapytał lekarz. - Asymilacja - odpowiedział mu mnich. - Ale tu nie ma nic do asymilacji, skoro Ojciec nic nie je! - upierał się doktor. - Przecież każdego ranka przyjmuję Komunię Świętą - uśmiechnął się ojciec Pio. - Nie przekona mnie ojciec! Musi ojciec gdzieś chować jedzenie i w ten sposób mnie oszukuje - stwierdził Sanguinetti. - Nic nie jem, czego pan jest świadkiem. Musimy jednak mieć na uwadze przypowieść o siewcy. Ziarno padło na dobrą ziemię i wydało plon stokrotny. Jak pan widzi, moja ziemia jest dobra i przyniosła obfite plony - powiedział.
Nie stronił od uśmiechu nawet krótko przed śmiercią. Mówił przy tym: "po odejściu zrobię więcej, moja prawdziwa misja zacznie się po śmierci". Umierając odnowił śluby zakonne i poprosił brata o haftowaną chusteczkę. - Podaruj mi tę chusteczkę, pomacham wam nią na do widzenia - rzekł. - Na do widzenia? A gdzie się ojciec wybiera? - odparł zaskoczony zakonnik. - Idę w świat, żeby trochę namieszać - odparł. Kilkanaście minut później powiedział: "widzę dwie matki", szepnął "Maryja" i zmarł o godzinie 2:30, dnia 22 września 1968 roku. Stygmaty zupełnie zagoiły się kilka dni wcześniej, na skórze dłoni nie pozostał po nich - ku zaskoczeniu przeciwników - żaden ślad, ani uszkodzenie.