Reklama

Znawcy tematu mawiają, że miarą wielkości festiwali filmowych są odkrycia, a tych zabrakło na 49. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. Nie pamiętam od wielu lat festiwalu, na którym konkursowe filmy tak bardzo dzieliłyby publiczność i krytyków. Poza faktem, że wszyscy doceniliśmy wielkość obrazu Magnusa von Horna, nie zgadzaliśmy się z sobą niemal w niczym. Ani my - dziennikarze filmowi obecni w Gdyni, ani ludzie z branży, ani nawet festiwalowa publiczność.

Rozumiem decyzję Jury Konkursu Głównego, które Złotymi Lwami nagrodziło nakręconą przed rokiem "Zieloną granicę". To był czytelny komunikat wysłany do reszty filmowców: "Warto być bezkompromisowym jak Agnieszka Holland". Nie ma chyba nikogo, kto nie pamięta, w jakiej atmosferze uhonorowany wcześniej Nagrodą Specjalną Jury w Wenecji obraz polskiej reżyserki wchodził do naszych kin. O samym filmie w ciągu minionego roku napisano chyba wszystko. Chcę wierzyć, na co wskazywał sukces frekwencyjny produkcji, że kinomani znają go doskonale.

Reklama

Nie sposób zapomnieć, jak o tym nakręconym z autentycznej potrzeby i chęci niesienia pomocy potrzebującym filmie Zbigniew Ziobro pisał na Twitterze (dziś X): "W III Rzeszy Niemcy produkowali propagandowe filmy pokazujące Polaków jako bandytów. Dziś mają od tego Agnieszkę Holland". To głęboko krzywdząca i niesprawiedliwa opinia. Holland nie nakręciła ani antypolskiego, ani też zmanipulowanego obrazu. Każda scena miała swój odnośnik w dokumentacji zrobionej przed rozpoczęciem zdjęć. Można się czepiać nadmiernie publicystycznego tonu, który czynił obraz mniej wyrafinowanym, bardziej zbliżonym do dokumentu. Ale w żadnym wypadku nie można mu zarzucić nieprawdy czy braku uczciwości. 

Tyle tylko, że rozumiejąc decyzję jury, nie da się nie zauważyć, że w bieżącym roku... nikt w Gdyni o "Zielonej granicy" nie mówił. Ona była z nami (dosłownie!), choć zabrakło w jej konkursie w 2023 roku. Można wręcz powiedzieć, że stała się wtedy najważniejszym filmem gdyńskiej imprezy, mimo że nieobecnym. W tym roku rozmawialiśmy o innych nowych filmach. I to jest ta druga strona medalu. Powtarzam - rozumiem wybór jury - jednak niedocenienie tak ważnego, skrzywdzonego wcześniej filmu, byłoby chowaniem głowy w piasek. Warto dodać, że "Zielona granica" zdobyła również Nagrodę Publiczności, co przypieczętowało wybór jury.

Nie zmienia to faktu, że najlepszym obrazem 49. edycji gdyńskiej imprezy była bezdyskusyjnie "Dziewczyna z igłą" Magnusa von Horna - duńsko-polsko-szwedzka produkcja. Dopracowana w każdym szczególe, wgniatająca w fotel, taka, o której zwykliśmy mówić "kompletna". Czemu ze Srebrnymi nie Złotymi Lwami? Być może jury obawiało się, że niektórym nie spodoba się, iż duński kandydat do Oscara odbiera główną nagrodę najważniejszego polskiego festiwalu. Bo nasz udział w nim jest mniejszościowy, choć znaczący.

Ale tak funkcjonuje dziś na świecie kinematografia. Przekracza granice. Czas byśmy zaczęli się do tego przyzwyczajać. Biorąc pod uwagę wszystkie wspomniane okoliczności, werdykt jury wypada uznać za salomonowy.

Horror spod znaku baśni Grimm

O filmie wielokrotnie nagradzanego w Gdyni, mieszkającego od lat w Polsce Szweda - Magnusa von Horna, najwięcej mówi to, że ubiegał się o Złotą Palmę w Konkursie Głównym w Cannes. I został świetnie przyjęty. Obraz wyrastał poziomem, precyzją realizacji i wyrazistością przesłania ponad resztę tytułów obecnych w gdyńskim konkursie. Moim zdaniem to jedyny w pełni spełniony film tegorocznego festiwalu. Prócz pięciu nagród w konkursie, otrzymał również drugie tyle pozaregulaminowych. W tym Nagrodę dziennikarzy.

Swoją opowieść 41-letni reżyser oparł na prawdziwych wydarzeniach - na sprawie duńskiej seryjnej zabójczyni noworodków, Dagmar Overbye, skazanej na karę śmierci (zamienioną na dożywocie) w 1921 roku. Był to jeden z najgłośniejszych procesów w historii Danii - zmienił nawet ustawodawstwo dotyczące opieki nad dziećmi.

Nakręcony w czerni i bieli, utrzymany w tonie paraliżującego niepokoju obraz, przenosi nas do Kopenhagi lat 20. XX wieku. Reżyser w prawdziwą opowieść o morderczyni wplata fikcyjną historię młodej szwaczki Karoline i jej niechcianej ciąży, owocu romansu z pracodawcą. Grana przez Vic Carmen Sonne dziewczyna trafia do Dagmar wierząc, że po urodzeniu, ta będzie pośredniczką w adopcji. Oficjalnie tym zajmuje się kobieta. W tej roli wspaniała, nagrodzona za rolę drugoplanową duńska gwiazda Trine Dyrholm. Karoline nie tylko stanie się jedną z jej ofiar-klientek, ale połączy ją z kobietą swego rodzaju "współudział emocjonalny".

Cała opowieść rozgrywa się w klimacie pełnym złych czarownic, wykolejeńców i nieszczęśników, rodem z baśni braci Grimm. Ale prawdziwym potworem okazuje się tu opresyjne społeczeństwo, które nie daje wyboru bohaterce. Genialne, również nagrodzone zdjęcia Michała Dymka i scenografia Jagny Dobesz, przedstawiają Kopenhagę sprzed wieku niczym gotycką rycinę, labirynt ciemnych pomieszczeń i wąskich uliczek, w których łatwo ukryć zło. Choć cała opowieść jest utopiona w mroku, zakończenie przynosi nadzieję, a dla Karoline jest niczym katharsis.

Magnus von Horn, który ma także polskie obywatelstwo i mówi o Polsce "mój kraj", odbierając Srebrne Lwy nie ukrywał rozczarowania sytuacją kobiet w naszym kraju.

- Gdy słyszę, że to film o czasach, gdy aborcja była nielegalna, mówię, że w moim kraju dalej jest (...) Niech politycy przestaną się martwić moralnością obywateli i niech dadzą im wolny wybór - podkreślił. I dodał: - Nie znam innego kraju, gdzie pojęcie wolności jest tak ważne, jak w Polsce. 

Polski kandydat do Oscara

W tym roku po raz pierwszy w konkursie FPFF spotkały się dwa filmy wysłane do Oscara przez dwie różne kinematografie. O ile "Dziewczynę z igłą" zgłosili Duńczycy, to jak wiadomo polskim kandydatem w br.  wybrano "Pod wulkanem" Damiana Kocura. W Gdyni "Dziewczyna z igłą" całkowicie przyćmiła ten drugi tytuł, który prócz nagrody za profesjonalny debiut dla młodej Ukrainki, Sofii Berezowskiej, nie otrzymał nic. Młody reżyser nie ma chyba szczęścia do Gdyni - przed dwoma laty bardzo skrzywdzono jego świetny debiut "Chleb i sól". Wtedy sytuację uratowała Nagroda dziennikarzy. Teraz jednak i ona przypadła duńskiemu kandydatowi do Oscara.

I tu wypada przyznać szczerze: nie ma w tym nic zaskakującego, bo polskiemu kandydatowi do Oscara daleko do dzieła konkurenta, mimo iż komisja selekcyjna zdaje się wierzyć w jego walory. Na festiwalu spora część fanów reżyserskiego debiutu Kocura, do których się zaliczam, była jego nowym filmem zawiedziona. Co nie znaczy, że nie ma on zwolenników. Było już zresztą o tym, jak filmy konkursowe podzieliły widzów. Właśnie "Pod wulkanem" Kocura i "Minghun" Matuszyńskiego chyba najbardziej. O tym drugim za moment.

 "Pod wulkanem" opowiada o losie Ukraińców, których wybuch wojny zastaje na zagranicznych wakacjach. To jeden z trzech tytułów w Konkursie Głównym podejmujących temat Ukrainy, i najciekawszy. Trudno odmówić Kocurowi talentu, nawet jeśli nie wszystko nam się w obrazie podoba. Młody reżyser wystrzega się oczywistości i widać, że nie lubi grubej kreski. Posiada też rzadką umiejętność nadawania jednostkowym zdarzeniom uniwersalnego charakteru.  Wykorzystuje ją również w "Pod wulkanem". A jednak ten precyzyjnie skonstruowany obraz nie budzi większych emocji. Ja przynajmniej liczyłam na większe, pamiętając jakie wrażenie zrobiła na mnie "Chleb i sól". Ale po kolei.

Jest 24 lutego 2022 roku. Patchworkowa ukraińska rodzina - Roman i jego partnerka Anastastasija wraz z dwójką dzieci z jego pierwszego małżeństwa, kończą wakacje na Teneryfie i szykują się do wyjazdu. Na lotnisku dowiadują się, że ich lot został odwołany, a o następnych nic nie wiadomo. Nie działają telefony. Rosja rozpoczęła pełnoskalową wojnę w Ukrainie. Bohaterowie są zmuszeni wrócić do hotelu, którego właściciel mówi, że mogą w nim mieszkać za darmo. Oni sami nie bardzo wiedzą: są nadal turystami czy już może uchodźcami? I właśnie o tym opowiada "Pod wulkanem"- o tym, że z dnia na dzień nasze życie może się rozsypać jak domek z kart.

Chciałoby się powiedzieć, że bohaterowie filmu mają szczęście. Tylko co powinni zrobić? Trudno wygrzewać się na plaży, gdy w ojczyźnie wojna. Z dnia na dzień narasta w nich poczucie winy, że nie doświadczają tego samego, co ich rodacy. Gdy jadą na wycieczkę pod tytułowy wulkan, gubią drogę i wyprawa kończy się kłótnią. Odkrywają, że poczucie zagrożenia wcale ich nie zjednoczyło. Przeciwnie, każde z nich przeżywa samotnie swoje lęki. Ani na moment nie opuszcza ich strach.

Kocur udowodnił, że można opowiedzieć o wojnie, nie pokazując jej w żadnej scenie. Nie ma tu - jak w nieudanych "Ludziach" Filipa Hilleslanda i Macieja Ślesickiego - epatowania obrazami zniszczeń i widokiem zabijanych ofiar. Reżyser próbuje uchwycić stan ducha bohaterów. Dlaczego więc nie jesteśmy przejęci ich losem? Czemu film nie wzbudza większych emocji? Myślę o własnych odczuciach, ale nie byłam odosobniona. Może dlatego, że Kocur zachowuje spory dystans wobec bohaterów i z jakiegoś powodu nas do nich nie dopuszcza? A może sprawia to minimalizm w kreśleniu ich postaci? Naprawdę nie wiem. Coś jednak szwankuje w tej konstrukcji, czego dowodem pominięcie produkcji zarówno przez konkursowe, jak też pozaregulaminowe jury.

Nie zmienia to jednak faktu, że film zobaczyć warto, choćby po to, by wyrobić sobie własne zdanie. Zwłaszcza, że obraz Kocura do części widzów jednak trafił. Wybór komisji oscarowej rozumiem, bo to film szlachetny w swoim przesłaniu, zmuszający do głębszych refleksji.

I naprawdę nie było w tym roku wielkiego wyboru.

"Biała odwaga", czyli kolejne tabu

Obok "Dziewczyny z igłą" najbardziej docenionym obrazem w Konkursie Głównym (mówimy o liczbie nagród) była kontrowersyjna "Biała odwaga" Marcina Koszałki. To podobnie jak "Zielona granica" film mający premierę w 2023 roku, ale w przeciwieństwie do filmu Holland, "nie zaistniał" w Gdyni w ubiegłym roku.

Koszałka lubi drażnić swoich widzów. Począwszy od głośnego debiutu dokumentalnego "Takiego pięknego syna urodziłam" wiadomo, że nie interesują go tematy "letnie". "Biała odwaga" na pewno taka nie jest, choć nie ma w sobie nic z taniej sensacji, jakiej niektórzy się spodziewali. Sporo widzów zna też rozbudowaną, serialową wersję filmu, dostępną na Amazonie.

Tym razem Koszałka sięgnął po zupełnie "nietykany" temat Goralenvolk. W wielkim skrócie - mowa o narzuceniu miejscowej ludności rzekomej "narodowości góralskiej" w miejsce polskiej, docelowo mające na celu jej germanizację. Koszałka buduje swoją opowieść wokół pełnego rozbuchanych namiętności uczuciowego trójkąta. I robi to przekonująco. Jeśli dołożymy jeszcze wspaniałe zdjęcia gór, a w tym także Koszałka - z wykształcenia operator jest przecież mistrzem, mamy kawał dobrego kina. 

Przenosimy się więc na Podhale, w lata 30. XX wieku. Jędrek Zawrat kocha się z wzajemnością w Bronce,(Sandra Drzymalska), ale dziewczyna zostaje wydana za jego starszego brata, Maćka, bo taki jest wybór rodziców. Jędrek szuka zapomnienia w światku krakowskiej bohemy, gdzie spotyka Wolframa, niemieckiego naukowca i alpinistę. Ten wpaja mu teorię, jakoby górale pochodzili od starogermańskiego plemienia Pragotów. Kiedy wybucha II wojna światowa, a Niemcy proponują mieszkańcom Podhala współpracę, Jędrek sprzymierza się z nimi. Jego brat Maciej staje po przeciwnej stronie...

Koszałka stworzył opowieść pełną emocji i moralnych dylematów. Aktorsko film również wypada znakomicie. W przeciwieństwie do "Simony Kossak", tutaj Drzymalska w roli Bronki, zakochanej w bracie swojego męża, tworzy przejmującą kreację. Dowodzi tego zasłużona nagroda za najlepszą rolę pierwszoplanową. Partnerującego jej Juliana Świeżewskiego nagrodzono za drugi plan.

Film zdobył jednak przede wszystkim nagrody za reżyserię i za scenariusz, który reżyser pisał wspólnie z Łukaszem M. Maciejewskim. Mimo, że na tę drugą nagrodę znacznie bardziej zasługiwał von Horn. Podobnie jak Agnieszka Holland, a wcześniej Paweł Pawlikowski z oscarową "Idą", Koszałka także musiał zmierzyć się z hejterami, dla których film był "antypolski", co jest kompletną bzdurą.

"Simona Kossak" czyli zmarnowany potencjał

Bardzo czekałam na tę produkcję. Niezwykłe życie Simony Kossak to bowiem gotowy scenariusz na film. Pokazała to wspaniale w dokumencie "Simona", który szeroko opisywaliśmy, Natalia Koryncka-Gruz.

Historia outsiderki ze słynnego, artystycznego rodu, która wyjeżdża na odludzie, do puszczy, by realizować swoją pasję - badanie życia zwierząt, a do tego poznaje tam miłość życia, zapowiadała się na niezwykłe dzieło. Niestety, Adrian Panek, twórca wstrząsającego "Wilkołaka", nie wykorzystał potencjału, jaki tkwił w jej fascynującej biografii.

Simona Kossak (gra ją również Sandra Drzymalska), córka malarza Jerzego Kossaka, wnuczka Wojciecha i prawnuczka Juliusza, głośnych twórców obrazów historycznych, wybrała własną drogę. Z wykształcenia biolog, z zamiłowania leśnik, od dziecka była ekscentryczką. Znosiła do Kossakówki chore zwierzęta, lekceważąc "artystyczne posłannictwo" rodu. Przyszła profesor nauk leśnych sama siebie określała mianem zoopsychologa. W pustej leśniczówce zwanej "Dziedzinką" zgromadziła wraz z fotografem Lechem Wilczkiem, swoim życiowym partnerem, taki inwentarz zwierząt, że miejsce to robiło wrażenie zoo. Niestety, niewiele z tego zobaczymy w filmie Panka. Dzik śpiący - zgodnie z prawdą na łóżku właścicielki, i przemazujący się po ekranie słynny kruk Karasek, to trochę za mało. Nie widać także nieprawdopodobnej wręcz pasji naukowej Simony. Znajdziemy w filmie ledwie jej ślady.

Zmarnowany został niesamowity potencjał. Dlaczego na pierwszy plan trafił wątek trudnych relacji matki z córką, który usuwa w cień najważniejsze - życiową pasję i sens życia Simony, nie wiadomo. Nie dowiemy się z filmu także nic o odkryciach niezwykłej zoopsycholog, czy słynnych audycjach radiowych prowadzonych latami. W dodatku twórca buduje postać Kossakówny niejako na tle zależności do otaczających ją mężczyzn u władzy. Dlaczego i po co? Nie pokazano nawet wielkiego uczucia łączącego Simonę z Wilczkiem. Mamy tylko okruchy ich związku.

Nawet zwykle świetna Drzymalska nie przekonuje jako Simona, choć wiadomo, że w rolę włożyła mnóstwo pracy. Scenariusz nie dał jej jednak szans na stworzenie takiej Simony, jaką widzieliśmy w dokumencie Korynckiej-Gruz. Wielka szkoda.

Nie wszystko się udało, ale...

W gdyńskim konkursie były też filmy, które trudno uznać za w pełni przekonujące, ale mimo to warto się na nie wybrać. Przede wszystkim bardzo oczekiwany "Minghun" Jana P. Matuszyńskiego, twórcy wybitnej "Ostatniej rodziny".

"Minghun" to historia wdowca (Marcin Dorociński), który po nagłej śmierci ukochanej córki decyduje się, wraz z teściem - Chińczykiem, odprawić tytułowy chiński rytuał zaślubin po śmierci. Chodzi w nim o to, aby dusza nie zaznała samotności w zaświatach. Pogrzeb i ślub zostają więc odprawione jednocześnie. Zaczyna się szukanie idealnego partnera dla zmarłej, takiego, którego "na pewno by pokochała". Zbieg okoliczności sprawia, że mężczyźni odkrywają jej skrywaną tajemnicę. Dzięki temu znajdują idealnego partnera.

To streszczenie brzmi sucho i obco. W rzeczywistości Matuszyński przeprowadza nas przez wszystkie etapy żałoby. Zaskakiwać może umiejętne balansowanie między rozpaczą i czarnym humorem - ten pojawia się choćby w scenach "szukania" partnera do zaślubin. Oczywiście w kostnicy. W finale docieramy do momentu, w którym pojawia się to, co najważniejsze - nadzieja. I pogodzenie się ze stratą. Całość zyskuje charakter medytacji nad odchodzeniem.

Nie wszystko jednak w filmie się udało, bo scenariusz Grzegorza  Łoszewskiego w pewnym momencie "siada" dramaturgicznie. Wielka rola Marcina Dorocińskiego grającego ojca i męża, który przed laty stracił żonę, a teraz musi zaakceptować śmierć córki, wynagradza jednak scenariuszowe potknięcia. Aktor podkreśla, że to jeden z jego najważniejszych i osobistych filmów.

Wszyscy typowaliśmy tę kreację do nagrody za główną rolę męską. Wybór jury zaskoczył. Nagrodzono kreację Jacka Borucińskiego za rolę w tragikomicznym "Wróblu" Tomasza Gąsowskiego. Kontrkandydatem do nagrody wydawał się tymczasem równie świetny Tomasz Włosok w filmie Xawerego Żuławskiego "Kulej. Dwie strony medalu". Ten film, skrojony wedle reguł biopiku, bez pretensji do miana dzieła wybitnego, sprawnie opowiedziany i znakomicie zagrany, zapowiada się na wielki przebój. W końcu Jerzy Kulej to postać wręcz stworzona dla kina.

Festiwal wspólnotowy

Otwierając festiwal jego dyrektorka artystyczna Joanna Łapińska mówiła: "Widzę Gdynię jako festiwal łączący. Festiwal wspólnotowy. Festiwal dla wszystkich". Sprzeczaliśmy się o filmy, o najlepsze role, o werdykt jury, ale to mimo wszystko był festiwal łączący. Gdyby jeszcze połączył nas zachwyt nad kolejnymi filmami... Z tym akurat było w tym roku słabiej niż przed rokiem czy dwoma laty.

Na uwagę na pewno jednak zasługuje fakt, że po kilku latach afer, wciskania do konkursu filmów rzekomo "historyczno-patriotycznych", w rzeczywistości nieudolnie nakręconych, przypominających teatr telewizji dla szkół, marnujących wielkie tematy - vide: nieudana produkcja o gigancie "Raport Pileckiego" ,"Orlęta. Grodno 39" tego samego reżysera, udało się ten festiwal "odpolitycznić".

Nowy prezes Stowarzyszenia Filmowców Polskich, Grzegorz Łoszewski, wręczając Platynowe Lwy za całokształt dokonań Wojciechowi Marczewskiemu, mówił: "Wojtek pokazywał nam bezkompromisową drogę, drogę przez wolność, której nas uczył, aż do odwagi stawiania trudnych pytań".

Wojciech Marczewski, niestety, zapowiedział, że filmu już nie nakręci. Dla wciąż aktywnych, młodych twórców, to jednak najlepsza z możliwych wskazówek.