Reklama

To miejsce jako najlepsze do życia wybrała w XVII wieku grupa uciekających przed wojną trzydziestoletnią. Pionierzy w Budnikach pochodzili prawdopodobnie z Kotliny Jeleniogórskiej, a szukali miejsca, gdzie schronią się przed batalią. Założyli więc tymczasową osadę w cieniu gór, która po latach stała się wsią.

Kilkadziesiąt dni ciemności

Gdy założyciele Budnik stawiali ziemianki, mogli nie wiedzieć, że przez kilkadziesiąt dni w roku będą one w cieniu. Wybrali jednak urokliwą polanę, leżącą między Skalnym Stołem, Wołową Górą, Czołem i Izbicą. Każde z tych wzniesień, poza ostatnim, mierzy więcej niż 1000 m n.p.m.

Reklama

Dla niektórych to niewiele, ale w przypadku karkonoskiej wioski wysokość tych gór wystarczyła, by skutecznie - co roku - odcinać jej mieszkańców od światła. Wędrujące po niebie słońce, które późną jesienią i wczesną zimą nie lubi oddalać się od granicy horyzontu, nie jest wtedy w stanie unieść się ponad Grzbiet Kowarski.

Być może pierwsi mieszkańcy, orientując się już, w jak niecodziennym miejscu zamieszkali, pogodzili się z tym, że przez dłuższy czas nie będzie im towarzyszył słoneczny blask. Jednak najpewniej nie tak łatwo przyszło im przyzwyczaić się do srogich zim, podczas których ich osadę przykrywały metrowe zwały śniegu. Zaspy w Forstlangwasser (z niem. Długi Leśny Strumień, czyli pierwotna nazwa Budnik) miały być na tyle wysokie, iż utrudniały nie tylko dotarcie do osady, ale i codzienne przemieszczanie się po niej.

Mimo że śnieżny problem pojawiał się niemal co roku, słońce nie chciało topić białego puchu, uparcie chowając się za skałami. Z przymrużeniem oka można stwierdzić, że mieszkańcy byli sami sobie winni. Ich tradycją stało się bowiem "żegnanie" gwiazdy oraz jej uroczyste "witanie", a w zabawę najchętniej angażowały się dzieci.

Tradycyjne "dzień dobry" i "do widzenia"

Zwyczaj sprzed wieków przetrwał, chociaż Budniki są dziś niezamieszkałą polaną, włączoną w granice Karpacza. Nie zgładziła go również II wojna światowa, a dokładniej jej konsekwencje, czyli zmiany europejskich granic. Przed wybuchem konfliktu wieś należała do Niemiec, po jego zakończeniu znalazła się w Polsce.


Od 2011 roku do dziś, pod koniec każdego listopada, w dawnej wsi gromadzą się jej miłośnicy, by wspólnie obserwować ostatni rąbek złotej tarczy znikający za masywem. Podobną imprezę organizują w połowie marca, chociaż słońce zaczynało oświetlać wioskę wcześniej, bo w drugiej połowie stycznia.

- Gdy poszliśmy na Pożegnanie Słońca pierwszy raz, było nas trzech. Rok później, gdy witaliśmy je, postanowiliśmy zorganizować większą imprezę - wspomina Paweł Paliga, należący do klubu Miłośników Budnik.

Jego zdaniem, natężenie światła panujące w osadzie podczas dni, gdy nie góruje nad nią słońce, można porównać z atmosferą w trakcie zaćmienia słońca. - Ewentualnie, jest podobnie, jakbyśmy latem stali na tyłach domu, którego dach jest na tyle wysoki, że rzuca długi cień - wyjaśnia Paweł Paliga.

Zajmujący się astronomią Andrzej Wojciechowski wyliczył w zeszłym roku, że w zależności od miejsca, dni zniknięcia i pojawienia się słonecznych promieni były różne. Przerwa w pełnej dostawie oświetlenia mogła trwać najdłużej 77 dni (od 12 listopada do 30 stycznia) albo krócej - przykładowo 60 lub 43 doby. Do tego, podczas otaczających ten czas tygodni, światło zagląda do wioski jedynie na krótki moment w ciągu doby. W ciemnościach wieś jest spowita więc przez 113 dni. 

Ciemne interesy

Przy długotrwałej ciemności łatwiej robić ciemne interesy. Możliwe więc, że dlatego XIX-wieczne Budniki upodobali sobie szmuglerzy tytoniu, którzy transportowali go "Tabaczaną Ścieżką" z Austrii do Prus. Nieraz wstępowali do jednej z dwóch gospód, uchodzących za najważniejsze obiekty w miejscowości. Tymczasem jej ludność utrzymywała się z wycinki drzew, wyrobu serów, hodowli bydła, a w późniejszych dekadach także z turystyki.

Mieszkali tam zarówno katolicy, jak i ewangelicy. Wieś ma też swojego legendarnego stwora Wołogóra, który - według przekazów sprzed wieków - miał pomagać duchowi Karkonoszy Liczyrzepie. Miał sylwetkę człowieka o głowie wołu i był "górskim policjantem", strzegąc porządku wśród okolicznych szczytów i pomagając tamtejszej ludności.

Miłośnikom Budnik, gdy mówią słońcu "do widzenia" lub "dzień dobry", towarzyszy jego rzeźba. - Chcemy odkupić ją od rzeźbiarza i zamocować na stałe na terenie dawnej wsi. Zbieramy w tym celu fundusze, aby turyści mogli robić z nią pamiątkowe zdjęcia - wyjaśnia Paweł Paliga.

Przed II wojną światową w wiosce istniały również filia szkoły, stacja meteorologiczna oraz schronisko. Po 1945 roku Budniki opustoszały. Co prawda osada nigdy nie była duża, lecz miejsce kilkunastu mieszkańców stopniowo zaczęli zajmować dezerterzy, a także młodzi dorośli, którzy po traumie pobytu w obozie koncentracyjnym przyjeżdżali na rekonwalescencję do Zacisza, bo tak nazywali tę wieś.

Wkrótce później okazało się, że okolice zacienionej miejscowości mogą obfitować w złoża uranu. Decyzja o ich eksploatacji była wyrokiem śmierci dla Budnik. Wynieśli się z niej ostatni mieszkańcy, przestał istnieć studencki ośrodek, a zamiast nich pojawiły się hałdy, kopalnie i ciężki sprzęt. Ludzie nie mieli wyboru, bo ta "przemysłowa rewolucja" uniemożliwiła im życie w dotychczasowym miejscu.

Szansa na odrodzenie niezwykłej wsi pojawiła się w latach 60., gdy planowano, że w jej miejscu powstanie ośrodek narciarski. Ta idea nigdy jednak nie stała się rzeczywistością. Zamiast wyciągów i stoków, w Budnikach można zobaczyć tablice przypominające, gdzie dawniej stały poszczególne budynki, jak i nieliczne pozostałości dawnych zabudowań.

System luster

Możliwe, iż nieistniejąca karkonoska osada mogłaby powstać z martwych, gdyby ktoś wpadł na pomysł rodem z Włoch. Tam leżąca na dnie alpejskiej doliny mała wieś Viganella od piętnastu lat oświetlana jest przy pomocy specjalnego lustra.

Przez wcześniejsze wieki jej mieszkańcy byli skazani na trwające przez niemal trzy miesiące ciemności. Podobnie jak w Budnikach, słońce chowa się tam za szczytem góry po 11 listopada i nie wychodzi z kryjówki do 2 lutego.

Na pomysł, by na zboczu wzniesienia zamontować specjalne lustro, wpadł miejscowy architekt. Wkrótce później zebrano 100 tysięcy euro, które wydano na montaż "słonecznego zwierciadła". Od tego czasu promienie odbijają się od niego i padają na rynek, gdzie od tego czasu zamieszkujący Viganellę spotykają się znacznie chętniej.

Na brak światła narzekano również w norweskim miasteczku Rjukan. Kłopot jego mieszkańców był jednak poważniejszy, gdyż cień padał na ich domy nie przez dwa czy trzy miesiące, lecz niemal pół roku. Zastosowano tam takie samo rozwiązanie, jak na Półwyspie Apenińskim - powstał system specjalnych luster zainstalowanych w górach.

Chociaż motorem norweskiej inwestycji był sukces zwierciadeł we Włoszech, to w Rjukan wcześniej uznano, że skoro słońce ucieka za szczyty to jego promienie trzeba sztucznie skierować w stronę osady. Pomysłodawca, lokalny przedsiębiorca, myślał o lustrach ponad 100 lat temu, wiedząc jednocześnie, że ówczesna technika nie pozwala zrealizować jego propozycji.

Zarówno w Viganelli, jak i w Rjukan, zwierciadłami sterują komputery. Na co dzień analizują, w jaki sposób aktualnie pada światło i dostosowują do tego kąt nachylenia luster.