Reklama

"Wiadomości napływające z Kraju świadczą o wciąż trwającej akcji terrorystyczno-dywersyjnej różnych oddziałów bojowych, podszywających się pod nigdy nieistniejące lub dawno rozwiązane organizacje wojskowe powstałe w okresie walk pod okupantem niemieckim" - stwierdzał w rozkazie wydanym w maju 1946 r. generał Stanisław Kopański, szef Sztabu Naczelnego Wodza w Londynie. I w ostrych słowach, podkreślając, że jedyną dopuszczalną w nowych warunkach formą walki o niepodległość jest walka polityczna, zaznaczał: "Akty dywersji, sabotażu, jak też szkodnictwa gospodarczego wywołują masowy terror i wpływają hamująco na odbudowę gospodarki krajowej, co odbija się ujemnie na warunkach bytowania, a zatem i na odporności moralnej społeczeństwa. Podżeganie więc do tego rodzaju wystąpień, jak również werbowanie ludności do zadań wywiadu wojskowego, może być tylko dziełem ludzi lekkomyślnych i nieodpowiedzialnych, bądź co gorsze, prowokatorów lub agentów obcych". W konkluzji zasłużony dowódca spod Tobruku wskazywał na "konieczność zdecydowanego odgrodzenia się ludności od środowisk celowo czy bezwiednie ściągających na Kraj katastrofę".

Był to jednak punkt widzenia wysokiego oficera urzędującego w Londynie i dobrze zorientowanego w rzeczywistym położeniu międzynarodowym. Punkt diametralnie odmienny od perspektywy wiejskiego nauczyciela spod Radomska, który wojskowe doświadczenie zdobywał w konspiracyjnych lokalach i leśnym oddziale Armii Krajowej (AK), a którego towarzysze po latach walki z Niemcami zapełniać zaczęli cele aresztów bezpieki. Właśnie niezgoda na terror stała za decyzją "Warszyca", czyli kapitana Stanisława Sojczyńskiego, skądinąd - przedwojennego działacza lewicującego Związku Nauczycielstwa Polskiego, o pozostaniu w podziemiu i kontynuowaniu walki zbrojnej. Dzięki temu jeszcze miesiąc wcześniej jego ludzie mogli - tak jak w 1943, "za Niemca" - opanować na kilka godzin Radomsko i uwolnić z tamtejszego więzienia ponad 50 osób. "My również pragniemy Polski demokratycznej - ale nie marksistowskiej, nie totalistycznej, nie budowanej na zakłamaniu, a na sprawiedliwości i prawdzie. Jesteśmy zwolennikami upaństwowienia średniego i ciężkiego przemysłu, reformy rolnej, reform społecznych w duchu demokracji, ale nie krwawego przewrotu komunistycznego" - deklarowało w odezwie do ludności powiatu radomszczańskiego Konspiracyjne Wojsko Polskie (KWP), organizacja powołana przez Sojczyńskiego. I zapowiadało: "Rozprawić się z chwastami w łonie własnego społeczeństwa potrafimy nawet wówczas, gdy każde miasto polskie zamienicie na garnizon sowiecki".

Reklama

Tragizm sytuacji polegał na tym, że u podstaw instrukcji i rozkazów, takich jak ten generała Kopańskiego, stało dążenie do minimalizacji strat i ocalenia z powojennej matni - choćby za cenę uwięzienia - możliwie wielu żołnierzy podziemia. Z kolei ci z nich, którzy trwali w lesie, wobec rozpadu niepodległościowej konspiracji na mniejsze i pozbawione jednolitego kierownictwa struktury, często nawet nie zdawali sobie sprawy z rzeczywistego stanowiska uchodźczych władz, swoją walkę traktując właśnie w kategoriach wierności im i złożonej przysiędze. Mityczny "Londyn" pozostawał bowiem obietnicą naprawienia krzywd, symboliczną alternatywą wobec stosującego masowe represje, narzuconego i opanowanego przez komunistów rządu w Warszawie.

Dezorientacja. Co po Jałcie?

W nową rzeczywistość sowieckiej dominacji podziemie weszło rozbite. Trauma nieudanego powstania, przetoczenie się przez ziemie polskie frontu, wreszcie rozwiązanie z upoważnienia prezydenta powołanej do walki z Niemcami AK - nawarstwienie dramatycznych okoliczności skutkowało chaosem i powszechną dezorientacją. Dowódcy różnych szczebli rozwiązywanej podziemnej armii starali się wypełniać ostatni rozkaz, ale prześladowania ze strony NKWD i bezpieki - tylko między lipcem 1944 a styczniem 1945 r. w województwach na wschód od Wisły aresztowano ponad 20 tys. osób - sprawiały, że wśród szeregowych żołnierzy ich decyzje często budziły niezrozumienie, a nawet sprzeciw. Dodatkowo niezdolna do podjęcia realnych działań okazała się organizacja "Niepodległość" (NIE) - w zamyśle elitarna, podwójnie zakonspirowana struktura, od blisko dwóch lat montowana w cieniu AK na czas po wkroczeniu Sowietów.

W takich okolicznościach, w pierwszych miesiącach 1945 r., wielu ludzi wróciło do lasu. Powstające oddziały często jednak nie podlegały już nikomu, a odpowiedzialność za utrzymanie dyscypliny spadała na dowódców, niemogących już, jak pod okupacją niemiecką, liczyć na pomoc lokalnych struktur. Część grup pozbawiona kontroli uległa demoralizacji, obciążając konto całego podziemia. "Społeczeństwo - notował po kilku miesiącach kapitan Zdzisław Broński "Uskok", który sam stanął na czele jednego z poakowskich oddziałów na Lubelszczyźnie - nie wiedziało, jak odróżnić partyzantów od opryszków i szpiclów, gdzie należy szukać dowództwa i komu wierzyć, a komu nie, bo jednego i tego samego osobnika można było widzieć w milicji i w partyzantce, w Lublinie na ulicy i w krzakach pod Parczewem. Nocami pojawiali się uzbrojeni osobnicy, podawali się za partyzantów, odczytywali i wykonywali różne wyroki, rabowali i znikali, by następnej nocy pojawić się gdzie indziej. Ofiarami w tych wypadkach bywali czasem ludzie najuczciwsi. Załatwianie porachunków osobistych było na porządku dziennym".

Sytuacja poprawiła się późną wiosną 1945 r., kiedy większość struktur podporządkowały sobie dwa największe ośrodki, pretendujące do kierowania podziemiem. Pierwszym była poakowska Delegatura Sił Zbrojnych na Kraj (DSZ), utworzona przez pozostałych w kraju oficerów Komendy Głównej AK w porozumieniu z londyńskim Sztabem Naczelnego Wodza. Organizacja wkrótce została wprawdzie rozwiązana, ale w jej miejsce powołano, już niezależne od uchodźczych władz, choć pozostające z nimi w kontakcie, Zrzeszenie "Wolność i Niezawisłość" (WiN). Drugim - podziemie obozu narodowego. Jego reprezentację polityczną stanowiło konspiracyjne Stronnictwo Narodowe (SN), a pion zbrojny Narodowe Zjednoczenie Wojskowe (NZW), które z czasem wchłonęło pozostałości oenerowskich Narodowych Sił Zbrojnych (NSZ). Łącznie dwa główne, a przy tym konkurencyjne wobec siebie ośrodki objęły kontrolą - względną, daleko im było bowiem do pozycji AK z okresu okupacji niemieckiej - ponad 70% istniejących oddziałów leśnych.

Obok nich wciąż działały jednak mniejsze, na ogół poakowskie organizacje, takie jak wspomniane już KWP, operujące głównie w Łódzkiem i na Śląsku, Związek Zbrojnej Konspiracji (ZZK) działający w Radomskiem i na Kielecczyźnie czy Ruch Oporu Armii Krajowej (ROAK) - grupa właściwie niezależnych od siebie struktur powstałych oddolnie na Mazowszu i Lubelszczyźnie, poza zbrojnym i niepodległościowym charakterem związana de facto wspólną nazwą. W atmosferze kryzysu zaufania do dowódców odmówiły one podporządkowania się zarówno WiN-owi, jak i narodowcom. Jeszcze inną kategorię stanowiły samodzielne oddziały - jak 5. Brygada Wileńska na Podlasiu i Pomorzu czy Zgrupowanie Partyzanckie "Błyskawica" na Podhalu - działające w oparciu o lokalne siatki i również, poza ogólnymi deklaracjami wierności władzom na uchodźstwie, nieuznające zewnętrznego zwierzchnictwa.

Nadzieje. Nowa wojna czy wolne wybory?

Początkowo wszystkie wspomniane struktury zakładały kontynuację przynajmniej ograniczonej walki zbrojnej. Powszechne - mimo trwającej już demobilizacji armii alianckich - było bowiem przekonanie, że sytuacja jest przejściowa, a w przeciągu kilku miesięcy wybuchnąć musi nowa wojna między mocarstwami zachodnimi i ZSRR. Wkrótce jednak m.in. w oparciu o studzące nastroje oceny władz w Londynie, punkt widzenia zasadniczo rewidować zaczęli przywódcy głównego nurtu poakowskiego - największej siły podziemia.

Latem 1945 r. doszli oni definitywnie do wniosku, że wobec braku widoków na bliski wybuch "trzeciej światowej", należy odejść od walki zbrojnej, wobec sowieckiego wsparcia dla komunistów skazanej na klęskę, a zarazem eskalującej i tak olbrzymie już straty. Nie bez znaczenia pozostawały tu także narastające wątpliwości natury moralnej - w milicji, wojsku, ale także w oddziałach Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego (KBW), z którymi ścierały się oddziały leśne, służyli w końcu Polacy, często poborowi, niekiedy z wojenną przeszłością w Armii Krajowej czy Batalionach Chłopskich. Niedawni koledzy, a nawet przełożeni, znajdowali się zresztą po drugiej stronie barykady i na wyższych stanowiskach - tylko do końca 1945 r. do ludowego Wojska Polskiego (WP) wstąpiło aż 8 generałów z armii przedwojennej, Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie i Armii Krajowej. Znamienne, że z niepodległościowym podziemiem nie związał się po wojnie żaden dowódca tej rangi.

Punktem zwrotnym dla przywódców DSZ, a następnie WiN-u, był powrót do kraju byłego emigracyjnego premiera Stanisława Mikołajczyka, jego wejście do rządu (ten zdobył równolegle uznanie międzynarodowe kosztem legalnego rządu RP w Londynie) i zaskakująco sprawne wyrwanie spod wpływu komunistów politycznych struktur ruchu ludowego. Sukces szybko rosnącej w siłę, legalnej i dysponującej poparciem mocarstw zachodnich opozycji w postaci Polskiego Stronnictwa Ludowego (PSL) odebrano jako nowe rozdanie w grze o zachowanie suwerenności. "Podobnie jak podczas okupacji niemieckiej społeczeństwo żyło »Londynem«, tak teraz zaczyna żyć legendą PSL. [...] Mikołajczyk i PSL dyskontują zaufanie, jakie miał naród polski przez pięć lat do rządu londyńskiego. Mikołajczyk w oczach przeciętnego człowieka w Polsce - to Anglia i Ameryka, to dolar i UNRRA [prowadzona przez ONZ akcja pomocy materialnej - BW], to uwolnienie Polski od preponderancji moskiewskiej" - pisano w podziemnym sprawozdaniu, odebranym w Londynie pod koniec 1945 r.

Poakowscy przywódcy, co do zasady podzielający peeselowską - demokratyczną i lewicującą, zbliżoną do programu wypracowanego przez Polskie Państwo Podziemne - wizję powojennego państwa, w nowych warunkach postawili właśnie na Mikołajczyka. Za nierealny uznając wybuch nowej wojny, zdecydowali się dążyć do tzw. rozładowania lasów, przestawienia działalności na tory propagandowe i wykorzystania kapitału, jakim był niewątpliwy autorytet społeczny AK, do wspierania opozycji w walce o wolne wybory parlamentarne, zagwarantowane na konferencji alianckiej w Jałcie. "Walka zbrojna o prawa narodu nie ma dziś racji ani szans powodzenia. Pozostaje natomiast możliwość i konieczność walki politycznej i społecznej, tak doniosłej w obecnym okresie kształtowania się stosunków politycznych w powojennym świecie, a w szczególności w Europie" - wzywano w pierwszym numerze pisma Zrzeszenia WiN, "Wolnego Słowa". Nowy, już nie wojskowy, lecz polityczny, model organizacyjny w kolejnych miesiącach przyjął się w Polsce południowej, a poniekąd też centralnej. Tylko w stopniu ograniczonym udało się go jednak wdrożyć na Lubelszczyźnie i Białostocczyźnie, gdzie poakowskie podziemie było najliczniejsze. Działalność zbrojną wyraźnie tu wprawdzie wyhamowano, ale nie chciano pozbawiać się możliwości samoobrony.

Niejednoznaczna była postawa przywódców podziemia narodowego. Na poziomie prognoz panowały wprawdzie: zgoda, że kres sowieckiej dominacji przynieść może tylko nowa wojna, a także negatywny stosunek do podjętej przez PSL walki politycznej. Partię Mikołajczyka postrzegano zresztą w kategorii głównego, na dodatek inspirowanego przez "masońsko-żydowskie międzynarodówki", rywala w spodziewanej po wyparciu Sowietów politycznej konfrontacji o oblicze Polski. Na poziomie strategii sytuacja była już jednak znacznie bardziej skomplikowana. Jeszcze w pierwszych miesiącach 1945 r. radykalizmem i wezwaniami do kontynuowania oporu narodowcy starali się przelicytować konkurencyjny - jak przekonywali: nie dość stanowczy w swej antykomunistycznej postawie - nurt poakowski. Z biegiem miesięcy w strukturach ruchu narodowego coraz wyraźniej zarysowywał się jednak podział stanowisk. Przywódcy SN, dostrzegając oddalającą się perspektywę nowej wojny, usiłowali wygaszać akcję zbrojną, by zachować siły na bardziej sprzyjający moment. Wezwania te na ogół nie znajdowały jednak posłuchu w formalnie podległych im szeregach NZW. Realne oddziaływanie na własny pion zbrojny utrudniały ciągłe zmiany kadrowe w kierownictwie wojskówki - pierwszy dowódca NZW po niespełna dwóch miesiącach zrezygnował z pełnienia funkcji i zerwał z podziemiem, drugi został wkrótce aresztowany przez UB, a trzeci w poczuciu zagrożenia aresztowaniem wyjechał z Polski. Wszystko rozegrało się na przestrzeni roku.

"Jesteśmy realistami. Dlatego nie rzucamy hasła do szarży z gołymi rękami na bolszewickie czołgi, ale do tego co można. Musimy dobrze liczyć każdy krok i każdego Polaka, aby nas nie zabrakło w wolnej Polsce" - przekonywały w odezwie z 1945 r. władze podziemnego SN, nawołując do opanowania i "codziennej, cichej walki o polskość". Ale lokalne struktury NZW, zwłaszcza we wschodniej części Polski, zaangażowane w zbrojne zmagania z komunistycznym aparatem władzy, nie podzielały ocen endeckich przywódców. "Wróg panoszy się w Polsce - zabija, aresztuje i niszczy. Czy tak ma pozostać? Czy już do tego stopnia spodleliśmy? Czy nie pozostało nam nic z naszej dumy narodowej? Bracie, na wroga [fragm. nieczyt.]. Wszyscy do szeregów! Będziemy walczyć aż do zwycięstwa o naprawdę Wolną, Wielką, Narodową i Katolicką Polskę. Dzień nowego wiekopomnego cudu już się zbliża. [...] Do pracy - do szeregów!" - wzywało pismo NZW wydawane na Podlasiu, w bastionie organizacji.

W podobnym tonie potrzebę kontynuowania walki zbrojnej, wbrew faktycznej ewolucji sytuacji międzynarodowej zapowiadając nadchodzący przełom i nową wojnę, głosiła też większość organizacji i struktur lokalnych. Z biegiem czasu w wezwaniach tych coraz więcej było elementów mistycznych: "Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że krwawym oprawcom zdradzieckiej Rosji wciąż mało ofiar, krwi i łez, że dojdzie do konfliktu między Wschodem i Zachodem, że los nasz związany jest ze zmianami w świecie i nastaniem nowej ERY [oryg.] życia i nowego ładu, opartego na prawdziwej Wolności i Sprawiedliwości" - nawoływały w ulotce mazowieckie struktury ROAK u schyłku 1946 r. Wieńczyło ją wezwanie: "Nie ma zwycięstwa bez walki, nie ma walki bez ofiar! Śmierć wrogom i hańba zdrajcom!".

Rzeczywistość. Oblicza oporu zbrojnego

Zasadniczymi ośrodkami antykomunistycznego podziemia zbrojnego były województwa Polski centralnej i wschodniej. Szczególnie silne struktury działały na północnym Mazowszu, Białostocczyźnie i Lubelszczyźnie, przy czym w dwóch ostatnich regionach liczne oddziały posiadali nie tylko narodowcy, ale także WiN. Znamienne, że właśnie tam najdalej zaszedł też spór o prymat w podziemiu, pomiędzy NZW - będącym w nim stroną ofensywną, usiłującą zająć miejsce rozwiązanej AK - a głównym nurtem poakowskim. O ile w innych częściach kraju konflikt sprowadzał się do ataków propagandowych, na wschodzie regularnie dochodziło też do napadów, a nawet fizycznej likwidacji przeciwników. W wewnętrznym piśmie z marca 1946 r. dowódca Okręgu WiN Białystok, podpułkownik Marian Świtalski "Juhas", stwierdzał wręcz: "Wobec wspólnego wroga - komuny, trzeba czasowo [sic!] zrobić zawieszenie broni i przez porozumienie spowodować zneutralizowanie ich roboty skierowanej przeciwko nam". Wkrótce sytuacja poprawiła się, ale do nawiązania trwałej współpracy nigdy nie doszło.

Jak walczyło podziemie? W warunkach ogromnej przewagi strony komunistycznej oddziały leśne na ogół unikały otwartych starć. Do takich jednak niekiedy bywały zmuszone. Zasadnicze sukcesy na tym polu siły niepodległościowe odniosły wiosną i latem 1945 r., na początkowym etapie walki z nowym wrogiem.

W maju, w Lesie Stockim na Lubelszczyźnie, oddział poakowskiej DSZ porucznika Mariana Bernaciaka "Orlika" stoczył największą tego typu zwycięską walkę podziemia. Rozbiciu uległa grupa operacyjna stworzona w oparciu o doświadczony w działaniach antypartyzanckich batalion NKWD - zginęło 20 Sowietów i 9 funkcjonariuszy UB oraz milicji, przy czym straty partyzanckie wyniosły 8 poległych i kilkunastu rannych. W tym samym miesiącu, nieco wcześniej, swój spektakularny sukces odniosło także NZW - pod Kuryłówką na Rzeszowszczyźnie zgrupowanie kapitana Franciszka Przysiężniaka "Ojca Jana" zaskoczyło inną sowiecką grupę operacyjną. Siły NKWD odnotowały straty na poziomie 11 zabitych i 15 zaginionych (narodowcy po starciu ukryli ciała części poległych przeciwników), podczas gdy po stronie polskiej zginęło 5, a rannych zostało 4 partyzantów. Jeszcze w sierpniu 1945 r. zwycięską walkę stoczyły oddziały poakowskiej 5. Brygady Wileńskiej majora Zygmunta Szendzielarza "Łupaszki", operujące na Podlasiu. W Miodusach-Pokrzywnem pokonały one działające wspólnie jednostki NKWD, UB i ludowego Wojska Polskiego. Po stronie Brygady było 8 zabitych i 10 rannych, z kolei siły obławy straciły ok. 30 poległych i 7 rannych. W każdym z tych przypadków oddziałom podziemia po walce udało się sprawnie wycofać, unikając rozbicia przez grupy pościgowe.

Jednak w obliczu znacznej przewagi przeciwnika - liczniejszego, lepiej uzbrojonego, a często także wyszkolonego - rezultat otwartych starć w większości przypadków korzystny był dla sił komunistycznych. Największą klęskę podziemia stanowiło zdziesiątkowanie w czerwcu 1945 r., we wsi Huta na Lubelszczyźnie i jej okolicach, zgrupowania NSZ dowodzonego przez kapitana Mieczysława Pazderskiego "Szarego". Zostało ono sformowane do prowadzenia działań antykomunistycznych, ale także antyukraińskich, obliczonych na storpedowanie lokalnego porozumienia między poakowską Delegaturą a strukturami Ukraińskiej Powstańczej Armii (UPA). Eneszetowcy, z powodu słabego ubezpieczenia i zignorowania ostrzeżeń lokalnych komórek DSZ, zaskoczeni przeprowadzonym o świcie szturmem grupy uderzeniowej NKWD wpadli w panikę. W wyniku ataku zginęło - kosztem zaledwie 3 poległych po stronie sowieckiej - ok. 140 partyzantów wraz z samym dowódcą. W mniejszych starciach poprzedzających szturm, a także już po nim, śmierć poniosło kolejnych 30 ludzi "Szarego". Niemal doszczętnie spalone zostały też zabudowania Huty. Skala strat zgrupowania NSZ wskazuje, że Sowieci brali tylko nielicznych jeńców i dobijali rannych. Nie bez znaczenia mógł być tu fakt, że rozbite zgrupowanie kilka dni wcześniej dokonało krwawej - zamordowano 194 osoby - pacyfikacji ukraińskiej i oskarżanej przez NSZ o sprzyjanie komunistycznej władzy wsi Wierzchowiny. Dowództwo wojsk NKWD w Polsce uznało akcję w Hucie za wzorcową.

Wobec konieczności unikania otwartych starć, zasadniczym, a zarazem najbardziej spektakularnym przejawem antykomunistycznej działalności zbrojnej podziemia było rozbijanie więzień, aresztów i obozów, w których komuniści przetrzymywali działaczy niepodległościowych. Najgłośniejsze tego typu akcje zorganizowały oddziały związane z poakowską DSZ latem 1945 r. w Kielcach i Radomiu. W obu przypadkach dowodzili doświadczeni partyzanci, odpowiednio: kapitan Antoni Heda "Szary" oraz porucznik Stefan Bembiński "Harnaś". W pierwszym z ataków uwolniono ponad 350 osób, wśród nich grupę oficerów kieleckiej AK. W drugim wolność odzyskało blisko 300 aresztowanych. Podobnych, choć na mniejszą skalę, odbić dokonano m.in. w Biłgoraju, Puławach, Radomsku czy Mławie. Wydzielonemu oddziałowi ze Zgrupowania Partyzanckiego "Błyskawica", dowodzonemu przez Jana Janusza "Siekierę", udało się ponadto podstępem, bez użycia broni, uwolnić 64 osadzonych w krakowskim więzieniu św. Michała, a skuteczny atak - odbijając ok. 120 aresztantów - na kolejowy transport więzienny przeprowadził w lipcu 1945 r. na linii Dęblin-Radom wspominany już oddział DSZ "Orlika". Zaledwie dwa miesiące wcześniej ponad 500 osób z obozu NKWD w Rembertowie uwolniło zmobilizowane doraźnie zgrupowanie DSZ kapitana Edwarda Wasilewskiego "Wichury".

Łącznie od stycznia 1945 do listopada 1946 r. podziemie rozbiło ponad 30 obiektów, w których przetrzymywano więźniów bezpieki i służb sowieckich. Co ciekawe - to kolejny paradoks skomplikowanej rzeczywistości powojennej - zaledwie dwie tego typu udane akcje, w Krasnosielcu i Węgrowie (tu udana tylko częściowo), zorganizowało i przeprowadziło nawołujące do eskalacji działań zbrojnych podziemie narodowe. Zdecydowana większość ataków, ponad 85%, była natomiast dziełem różnych struktur poakowskich, z czego 9 wykonały oddziały podległe DSZ i WiN - organizacjom dążącym do wygaszenia "roboty wojskowej". Kilka udanych odbić dokonały ponadto grupy niezależne od obu głównych nurtów.

To blaski, ale z funkcjonowaniem podziemia zbrojnego wiązały się też, sygnalizowane już przykładem Wierzchowin, cienie. Poza typowym dla partyzantki problemem utrzymania dyscypliny i nadużywania władzy przez niektórych dowódców, szczególne miejsce zajmowały tu pacyfikacje białoruskich i ukraińskich wsi uznanych za przychylne władzom, a także akty przemocy wobec Żydów. Choć odpowiadały za nie konkretne oddziały, popełnione zbrodnie obciążały konto całego podziemia niepodległościowego, co - na gruncie polskim, ale także zagranicznym - wykorzystywała komunistyczna propaganda. Poza wspomnianą pacyfikacją Wierzchowin szerokim echem odbił się zwłaszcza rajd przez białoruskie wsie na Podlasiu, dokonany na przełomie stycznia i lutego 1946 r. przez zgrupowanie NZW pod dowództwem porucznika Romualda Rajsa "Burego". W jego wyniku zginęło 79 osób, a 5 wsi zostało spalonych. "Ludność polska jest oburzona i przerażona. Niewtajemniczeni twierdzą, że to prowokacja sowiecka, a nie robota konspiracji" - raportował kilka dni później do Białegostoku dowódca Obwodu WiN Bielsk Podlaski, na którego terenie rozegrały się tragiczne wydarzenia.

Znamienne, że tu proporcje aktywności obu głównych nurtów podziemia rozkładały się zgoła inaczej. O ile struktury zbrojne proweniencji narodowej odpowiadały tylko za 6% udanych, zakończonych odbiciem więźniów, ataków na obiekty UB i NKWD, w przypadku pięciu największych pod względem liczby ofiar akcji pacyfikacyjnych w białoruskich i ukraińskich wsiach, ich udziałem były aż trzy takie napady (60%) - na Piskorowice, Wierzchowiny i wspomniane wsie na Podlasiu. Łącznie zginęło w nich ok. 450 cywilów. Oddziały NZW/NSZ odpowiadały też co najmniej za dwa z pięciu (40%) największych pod względem liczby ofiar mordów na Żydach, dokonanych po wojnie przez podziemie - w Leżajsku i Przedborzu, gdzie łącznie życie straciło ok. 20 osób. Dla porównania, oddziały głównego nurtu podziemia poakowskiego - DSZ/WiN - nie przeprowadziły żadnej z masowych akcji pacyfikacyjnych białoruskich czy ukraińskich wsi. W jednym z pięciu najdotkliwszych pod względem liczby ofiar mordów na 9 osobach narodowości żydowskiej w Czyżewie wziął natomiast udział poakowski oddział, który z czasem zasilił Delegaturę Sił Zbrojnych. Niemniej w momencie dokonywania zbrodni - w marcu 1945 r. - DSZ jeszcze nie istniała.

Zarówno jednak wspomniane blaski, jak i cienie, to momenty ekstremalne, kluczowe dla oceny zjawiska, ale dalekie od prozaicznej codzienności. Tę znaczyło stałe wymykanie się obławom, przerywane, z czasem coraz rzadszym, rozbrajaniem posterunków milicji. Zajmowanie urzędów gminnych i karanie - po wojnie nie funkcjonowało podziemne sądownictwo, decyzję o "wyroku", także tym najwyższym, podejmował z reguły dowódca - działaczy komunistycznych, bądź ich stronników; rzeczywistych lub domniemanych szpicli UB, uciążliwych milicjantów czy po prostu przedstawicieli narzuconej administracji. Tępienie pospolitego bandytyzmu, wreszcie - niezbędne dla przetrwania akcje zaopatrzeniowe, w urzędowych sprawozdaniach i prasie nazywane rabunkami, przeprowadzane najczęściej w gminnych spółdzielniach lub u chłopów uznanych za przychylnych władzy. Granice z każdym miesiącem były coraz mniej wyraźne. Tak jak odpowiedzi na powracające pytanie - co dalej?

* * *

Przez powojenne podziemie niepodległościowe przewinęło się w sumie od 120 do 180 tys. osób, spośród których nieco ponad 20 tys. podjęło walkę zbrojną. Od samego początku pętla wokół nich nieuchronnie się zaciskała. O ile konspiracyjna działalność propagandowa jeszcze do połowy 1946 r. wykazywała względny rozwój - tu kryzys nastąpił po sfałszowaniu przez komunistów referendum ludowego z 30 czerwca - zarówno aktywność zbrojna, jak i sama liczba oddziałów, w skali kraju stale, choć z różnym natężeniem, malały. Podczas gdy na przestrzeni całego roku 1945 podziemie było w stanie przeprowadzić 24 udane ataki na więzienia, areszty i obozy UB/NKWD, w roku 1946 dokonano 8 takich akcji. W 1947 i później - już żadnej.

Właśnie wiosna 1947 r. była bowiem momentem załamania się podziemia jako zjawiska o charakterze ogólnopolskim. Kres położyła mu amnestia, ogłoszona w lutym, tuż po sfałszowanych przez komunistów wyborach. W poczuciu osamotnienia i zmęczenia przedłużającą się, a przy tym coraz wyraźniej pozbawioną perspektyw na jakikolwiek przełom walką, w siedzibach Urzędu Bezpieczeństwa ujawniło się wówczas z górą 53 tys. osób - wśród nich ponad 90% członków poakowskiego WiN-u i ok. 60% stanów osobowych mniej licznego NZW. Z dalszej walki zrezygnowała też większość struktur lokalnych. Część ludzi, nie ufając gwarancjom władz, podjęła próbę ułożenia sobie życia bez rejestracji w UB, pod fałszywym nazwiskiem. Nieliczni pozostali w lesie bądź konspiracji.

Wyjście z podziemia, zarówno upokarzającą ścieżką ujawnienia, jak też na własną rękę - pod fałszywą tożsamością, stwarzało nowe zagrożenia, ale dawało szanse przetrwania. Zwłaszcza skorzystanie z amnestii, niejednokrotnie wiążące się z późniejszymi represjami, zdecydowanej większości ujawnionych ludzi podziemia pozwoliło przeżyć do odwilży 1956 r. Kontynuowanie walki, zwłaszcza zbrojnej, szanse na przeżycie diametralnie zmniejszało. Spośród żołnierzy wspomnianych w tekście, w lesie po 1947 r. pozostał jedynie "Uskok" - "Orlik" i "Warszyc" zginęli wcześniej, a pozostali albo zostali uwięzieni, albo wyszli z lasu jeszcze przed amnestią. Z topniejącym oddziałem utrzymał się kolejne dwa lata. Krótko przed swą ostatnią walką, pod datą 1 maja 1949 r., zapisał w pamiętniku: "Polska tonie w czerwonej powodzi... Istnieje przysłowie, że »tonący brzytwy się chwyta«, jakże ono obecnie pasuje do wielu Polaków! Toniemy - a nadzieja, której się chwytamy - pozostaje niestety tylko przysłowiową brzytwą".