Nad północnoamerykańskimi preriami i lasami szybowały niegdyś setki tysięcy majestatycznych orłów bielików (Haliaeetus leucocephalus). Wspaniały drapieżca o ciemnobrązowym ciele, groźnym złotym dziobie oraz głowie i ogonie ze śnieżnobiałych piór, imponuje też rozmiarami: ma niemal metr długości, rozpiętość skrzydeł dochodzi do dwóch metrów, a u osobników żyjących na Alasce nawet dwa i pół.
Uważany był przez Indian za symbol mądrości, mocy i wytrzymałości. Przekonani byli, że dzięki wysokim lotom ptak jest bliżej Wielkiego Ducha. Nie może więc dziwić, że ich pióra były niezwykle cenne, wyrabiano z nich rytualne przedmioty, ozdoby oraz indiańskie symbole świadczące o hierarchii w plemionach - pióropusze.
Dla plemienia Dakotów pióra orła to najwyższa forma uhonorowania lub nagrodzenia kogoś. Paunisi uważali bieliki za symbol płodności. Członkowie plemienia Kwakwala rozrzucali orli puch na powitanie niezwykle ważnych gości. Dla Czoktawów bielik jest symbolem pokoju.
Podczas dorocznej ceremonii religijnej Tańca Słońca, praktykowanej przez Indian z Wielkich Równin, budowano symboliczne gniazdo orła w rozwidleniu centralnego słupa obszernej altany, w której zazwyczaj odbywały się tańce. Szoszoni i Wrony dodatkowo umieszczali przy gnieździe wypchanego ptaka.
Szacunek dla bielików mają też zwierzęta, a wynika to z prostej przyczyny - są jego potencjalnymi ofiarami. Mięsożerca poluje bowiem na niemal wszystko, od ryb, przez inne ptaki, a na ssakach skończywszy. Wyliczono, że jego menu składa się z ponad 200 gatunków zwierząt; dłuższą listę ma jedynie myszołów rdzawosterny (Buteo jamaicensis).
Nasz bohater nie stroni także od padliny, co przysporzyło mu problemów w "karierze politycznej", ale o tym później.
Jeszcze na początku XVIII wieku populację bielików amerykańskich szacowano na pół miliona osobników, ale w XX wieku zaczął balansować na krawędzi wyginięcia. W 1950 roku naliczono już zaledwie 412 gniazdujących par we wszystkich stanach USA.
Przyczyna takiego armagedonu jest oczywista - człowiek. A w szczegółach: najbardziej orłom zaszkodził rozwój cywilizacyjny i niezbyt rozsądne wprowadzanie środków chemicznych, które wyrządzają więcej szkody niż pożytku. Po II wojnie światowej takim wynalazkiem, który niemal doprowadził do całkowitej zagłady bielików w USA, był pestycyd DDT. Chemia sprawiła, że skorupki jaj ptaków stały się niezwykle kruche.
Kiedy zdano sobie sprawę z tego, że powszechnie uznawany za symbol Ameryk ptak może zniknąć z kontynentu, zaczęto działać. Dziś ktoś powiedziałby, że rozpoczęto program Make American Eagle Great Again. Najpierw bielika objęto ochroną w 1967 roku, a później ujęto na liście gatunków chronionych przez specjalną ustawę.
Sytuacja wyjątkowego dla Amerykanów ptaka poprawiła się jednak tak naprawdę dopiero z chwilą całkowitego zakazu stosowania DDT. W Stanach Zjednoczonych stało się to w 1972 roku, a w Kanadzie w 1989 roku (choć wykorzystywanie DTT było ograniczone już od 1970 roku). To wówczas populacja orła bielika zaczęła wracać do normy. Z końcem XX wieku ogólną liczbę osobników szacowano już na przeszło 100 tys., w samej Alasce, doliczono się 50 tys. ptaków.
Wszystkie działania sprawiły, że 12 lipca 1995 roku bielik amerykański został oficjalnie zdjęty z listy gatunków zagrożonych wyginięciem (endangered) przez U.S. Fish and Wildlife Service. Cztery lata później pojawiła się inicjatywa, by usunąć bielika amerykańskiego także z listy gatunków zagrożonych (threatened).
- Z dumą ogłaszam: orzeł powrócił - stwierdził 28 czerwca 2007 roku sekretarz zasobów wewnętrznych USA Dirk Kempthorne podczas ceremonii przed Jefferson Memorial w Waszyngtonie. Ogłaszając dziennikarzom decyzję o usunięciu Haliaeetus leucocephalus z listy gatunków zagrożonych Kempthorne wystąpił z Challengerem, bielikiem amerykańskim, udomowionym po tym, jak znaleziono go ciężko rannego.
- Dzisiaj jest moment triumfu dzikiej przyrody - stwierdził przy tej okazji Jim Lyon, wiceprezes National Wildlife Federation. Zaznaczył, że to rzadki sukces dla aktywistów ekologicznych, którzy nadal borykają się z długą listą pilnych problemów, w tym tych związanych ze zmianami klimatu i ochroną tysięcy innych zagrożonych gatunków.
Światowe agencje donosiły wówczas: "Orzeł amerykański (Haliaeetus leucocephalus) został wybrany jako symbol młodego narodu amerykańskiego w 1782 r. ze względu na swoją imponującą postawę i status istoty unikalnej dla kontynentu północnoamerykańskiego".
Tymczasem orzeł oficjalnym symbolem tak naprawdę nigdy nie był. Do godła nie trafił, gdyż po prostu USA takiego nie mają. Znalazł się za to na Wielkiej Pieczęci Stanów Zjednoczonych, służącej za wzór do pieczętowania dokumentów urzędowych.
Stworzył ją w XVIII wieku Charles Thomson (sekretarz Kongresu Kontynentalnego ze stanu Pensylwania, który jako jedyny nie delegat podpisał Deklarację Niepodległości Stanów Zjednoczonych), a pierwszy raz użyto jej właśnie w 1782 roku. Na pieczęci znalazło się 13 gwiazd, w szponach ptak trzyma 13 strzał i gałązkę o 13 liściach, a dziobem chwyta wstęgę z motto "E Pluribus Unum" ("Z wielu, jeden") złożone z 13 liter. Liczba 13 nie była oczywiście przypadkowa, symbolizowała zbuntowane kolonie brytyjskie, które zmieniły się w stany założycielskie USA: Connecticut, Delaware, Georgia, Karolina Południowa, Karolina Północna, Maryland, Massachusetts, New Jersey, New Hampshire, Nowy Jork, Wirginia, Pensylwania i Rhode Island.
Co więc sprawiło, że orła nie uznano wcześniej oficjalnie? Okazuje się otóż, że sprzeciwił się temu Benjamin Franklin, jeden z ojców założycieli Stanów Zjednoczonych. Miał bowiem zastrzeżenia dotyczące "wątpliwej konstrukcji moralnej" orła. Chodziło mu o to, że ten ptasi drapieżca żywił się padliną, a wśród jego ofiar znajdowały się inne ptaki, którym przy okazji plądrował gniazda. Nie godziło się więc, żeby rząd nadawał szczególną rangę takiemu "degeneratowi".
Pomimo usunięcia z listy gatunków zagrożonych, ptak nadal jest chroniony innymi środkami, w tym ustawą o ochronie orła bielika i ustawą o ptakach wędrownych.
Urzędnicy mają co robić, gdyż wciąż znajdują się kłusownicy, którzy na czarnym rynku sprzedają pióra i wypchane okazy ze grube tysiące dolarów.
"Oferujemy nagrodę w wysokości 1500 dolarów za informacje prowadzące do aresztowania i skazania osób odpowiedzialnych za zniszczenie gniazda orła bielika na prywatnym terenie przy West Lamberth Road w Sherman w Teksasie" - napisano ogłoszeniu opublikowanym w sierpniu 2024 roku przez U.S. Fish and Wildlife Service. Nie jest to przypadek odosobniony, są ich setki.
Służby federalne przypominają za każdym razem, że usunięcie orła z listy zagrożonych, wcale nie oznacza, że nie są one chronione prawem. Uwzględnia ono także siedliska i zakłócanie gniazdowania, nie mówiąc już o pozyskiwaniu piór, czy po prostu zabijaniu.
Maksymalna kara za naruszenie Ustawy o ochronie orłów bielików i orłów przednich to rok więzienia i 100 tysięcy dolarów kary, a w przypadku organizacji i firm (np. deweloperów) kara wzrasta do 200 tysięcy. Jeszcze surowsze sankcje przewidziano w Ustawie o ochronie ptaków wędrownych: od sześciu miesięcy do jednego roku więzienia oraz grzywna w wysokości do 250 tysięcy dolarów.
Wciąż jednak pojawiają się coraz to nowe zagrożenia. Ostatnie niepokojące wieści napłynęły ze stanu Nowy Jork. "BBC Wildlife Magazine" donosił we wrześniu ubiegłego roku, że w górach i lasach na północy stanu odnotowano wzrost znajdywanych martwych orłów i dydelfów wirginijskich (Didelphis virginiana).
Problem jest poważny, przyczyna znana, ale rozwiązanie może być trudne, a przynajmniej w USA. Otóż wiadomo, że około 30 tamtejszych gatunków ptaków i ssaków żeruje na padlinie jeleni. Wiele z nich pada od strzałów myśliwych, ale nie są zabierane - truchła pozostają na ziemi. Ołowiana amunicja pozostająca w ich ciałach jest trująca dla większości zwierząt padlinożernych.
W nowym badaniu opublikowanym w czasopiśmie "The Wild Society", eksperci z Cornell University i New York State Department of Environmental Conservation (DEC) odkryli, że najbardziej narażone na zatrucie ołowiem pochodzącym z pocisków są właśnie bieliki amerykańskie.
Ołowiane kule, używane przez większość myśliwych polujących na jelenie, rozbijają się przy uderzeniu na setki fragmentów, które mogą rozprzestrzenić się w ciele zwierzęcia. Tymczasem już fragment mniejszy od ziarenka ryżu może zabić orła.
Naukowcy oszacowali, że zatrucie ołowiem spowolniło tempo wzrostu bielików amerykańskich w Nowym Jorku o około 5 proc. - zwiększając ich podatność na inne zagrożenia.
W raporcie z 2022 roku zachęcano myśliwych do wybierania nietoksycznych pocisków lub usuwania lub zakopywania zwłok i stosów jelit, które przyciągają orły i innych padlinożerców. Wiemy już, że bezskutecznie.
Orłom amerykańskim zagrozić może także wielka polityka.
Administracja Joe Bidena, chwilę po tym, jak prezydent wprowadził się do Białego Domu, zaczęła odwracać kroki poczynione przez Donalda Trumpa, za którego kadencji ustawy o ochronie roślin i dzikiej przyrody zostały zmienione w kluczowych kwestiach. Trump zgadzał się m.in. na udzielanie zezwoleń na projekty przemysłowe, takie jak drogi, rurociągi i kopalnie na obszarach wyznaczonych jako siedliska krytyczne dla gatunków narażonych na wyginięcie.
Administracja Trumpa usunęła również ochronę wilków szarych w większości stanów i wycięła krytyczne siedliska wyznaczone dla północnych sów plamistych.
W czerwcu 2021 roku ponownie na mocy ustawy zaczęto dbać o gatunki zagrożone. Przywrócono zapisy prawa, które miało na celu uratowanie m.in. wilka szarego i orła bielika
- U.S. Fish and Wildlife Service zobowiązuje się do współpracy z różnymi partnerami federalnymi, plemiennymi, stanowymi i przemysłowymi, aby nie tylko chronić zagrożone gatunki dzikiej przyrody Ameryki, ale także zapewnić, że fundamentalne prawa, takie jak ustawa o gatunkach zagrożonych, pomagają nam sprostać wyzwaniom XXI wieku - zapewniała wtedy Martha Williams z agencji w rozmowie z AFP.
Jednocześnie obrońcy przyrody wyrażali obawy co do tego, jak długo może potrwać odwrócenie tej decyzji.
Jeszcze w grudniu ubiegłego roku Stany Zjednoczone podjęły działania mające na celu przyznanie ochrony federalnej motylowi monarcha - niegdyś powszechnemu gatunkowi rozpoznawalnemu po uderzających czarno-pomarańczowych wzorach, a którego populacja w ostatnich dekadach drastycznie spadła.
Rozpoczęto okres konsultacji publicznych w celu rozważenia umieszczenia owada na liście gatunków zagrożonych - przekazała U.S. Fish and Wildlife Service.
Jednak zbliżająca się prezydentura Donalda Trumpa, który już w pierwszej kadencji pokazał, że ochrona środowiska nie jest na liście jego priorytetów, sprawia, że rosną obawy dotyczące zarówno decyzji ws. motyli, jak i innych zwierząt.
Wielu pamięta również, że jego synowie, Eric i Donald Jr., którzy są zapalonymi myśliwymi, niespecjalnie zwracają uwagę na obrońców praw zwierząt. Oburzenie wywołała zwłaszcza myśliwska eskapada Donalda Juniora do Mongolii, gdzie latem 2018 roku na cel wziął owcę argali. Młody milioner nie zważał na to, że wkrótce gatunek może przestać istnieć. Na odstrzał trzeba uzyskać specjalne pozwolenie od mongolskiego rządu. Trump Jr. wprawdzie je dostał, ale... dopiero po opuszczeniu kraju.
Prezydencki syn polował nocą, używając karabinu z celownikiem laserowym. Przy okazji zabił również jelenia szlachetnego, na którego odstrzał, podobnie jak w przypadku argali, wymagano specjalnej zgody. Rodzina prezydenta Trumpa, ani administracja Białego Domu przemilczały sprawę.
Nie był to zresztą jedyny tego typu incydent. O urządzanych przez oby synów Trumpa polowaniach na rzadkie gatunki brytyjski "The Independent" donosił już w 2012 roku. Po strzałach dzieci prezydenta USA padały m.in. słonie, woły, kudu i krokodyle. Donald Jr. bez skrępowania publikował zdjęcie ze swoimi trofeami w sieciach społecznościowych. A wszystkim krytykom odpowiadał: "Nie zamierzam kryć się, ponieważ nie lubią mnie jakieś świry".
Becky Boherer z agencji AP przypomniał, że prezydent elekt wielokrotnie obiecywał podczas swojej kampanii rozszerzenie odwiertów ropy naftowej w USA, co jest dobrą wiadomością dla politycznych liderów na Alasce, gdzie ropa naftowa jest siłą napędową gospodarki, a wielu z nich uważało, że administracja Bidena utrudnia wysiłki na rzecz zwiększenia produkcji w stanie. W stanie, który jest królestwem orła bielika, bo właśnie tam żyje największa populacje tych ptaków.
Debata na temat odwiertów na gruntach federalnych na bogatym w ropę North Slope na Alasce prawdopodobnie zostanie wznowiona w nadchodzących miesiącach, szczególnie w Arctic National Wildlife Refuge, które ekolodzy od dawna starają się chronić jako jedno z ostatnich dzikich miejsc w kraju.
Tymczasem Trump mianował Chrisa Wrighta - zwolennika rozwoju wydobycia ropy naftowej i gazu - na stanowisko sekretarza energii w swojej drugiej administracji.
Kwestia wierceń na równinie przybrzeżnej rezerwatu - co Trump próbował przeforsować już w swojej pierwszej kadencji - dzieli również społeczności rdzennych mieszkańców Alaski. Niektórzy cieszą się z potencjalnych nowych dochodów, podczas gdy inni martwią się, jak wpłynie to na dziką przyrodę na obszarze, który uważają za święty.
Dla wielu osób z administracji Trumpa, a niektórzy twierdzą, że i dla niego samego, święty jest biznes. Republikański gubernator Mike Dunleavy opublikował na platformie X wideo, na którym Trump zapowiedział, że będzie pracował nad tym, aby projekt gazociągu, o który tak długo zabiegali stanowi przywódcy polityczni, został zbudowany. Projekt, któremu sprzeciwiają się ekolodzy, przez lata kulał z powodu wielu zmian za rządów różnych gubernatorów.
- Chociaż wyborcy może nie byli zachwyceni Trumpem, docenili, że jego polityka, jeśli chodzi o rozwój zasobów, jest wyraźnie polityką, która działa na korzyść gospodarki takiej jak Alaska - powiedziała dziennikarzom krytyk Trumpa senator USA Lisa Murkowski.
- Ropa naftowa nie jest przyszłością i nie może nią być - stwierdził Erik Grafe, alaskański prawnik z Earthjustice, organizacji non-profit działającej w interesie publicznym, która zajmuje się procesami sądowymi w sprawach dotyczących środowiska.
- Państwo musi zacząć myśleć o planie B, po wydobyciu ropy.