Reklama

Jeszcze kilka miesięcy temu najgłośniejszym filmem fabularnym o najbardziej krwawej bitwie frontu zachodniego podczas drugiej wojny światowej  był niemiecko-francuski film “Zielone diabły z Monte Cassino" z lat 50. Zielonymi diabłami, ze względu na kolor mundurów, nazywano niemieckich strzelców spadochronowych z jednostek Fallschirmjäger i ich losom poświęcony był film. Jakkolwiek nieprzyjemnie by to dla nas brzmiało, militaryści z całego świata, często zachwycali się nie tylko bohaterskimi szturmami klasztornego wzgórza, ale też jego zaciekłą obroną przez Niemców.

W ostatnich latach zrobiono trochę by to zmienić. Jeśli chodzi o popularyzację historyczną, jest to zasługa głównie brytyjskich i amerykańskich historyków. Bardzo długo, zaskakująco długo, musieliśmy jednak czekać na film. “Czerwone maki", które niedawno weszły do kin, nie są może topem światowego kina wojennego, uderza jednak typowa dla takich produkcji rozbieżność między opiniami niechętnych filmowi krytyków a dużo łaskawszych widzów (na portalu Filmweb 4.1 do 5.8). Ci ostatni zdecydowanie na film poświęcony bitwie czekali i go zaakceptowali. Film dobrze pokazuje samą bitwę, koszmar wcześniejszego nocnego natarcia, brutalność walki, ale też dylemat polityczny za nią stojący.

Reklama

Przede wszystkim jednak dobrze, że w ogóle tego filmu doczekaliśmy. Monte Cassino i przełamanie niemieckiej linii Gustawa w maju 1944 roku przez historyków porównywane jest do najkrwawszych rzezi pierwszej wojny światowej - pod Verdun i Ypres.  Nie było na Zachodzie krwawszej bitwy, stąd Niemcy nazywali ją Stalingradem Zachodu. Unikatowa była sama akcja militarna. Mathew Parker, w niedawno wydanej książce “Monte Cassino" zwraca uwagę, że Napoleon miał mawiać o Włoszech, że “do buta wchodzi się z góry", a ostatni Półwysep Apeniński od południa zdobył bizantyjski wódz Belizariusz w 536 roku. Kolejny były wojska kilkunastu narodowości w 1944 roku, wśród których najważniejszego szturmu dokonali Polacy.

Na białym koniu

Polskie Monte Cassino nie miało szczęścia do filmów, po prostu ich nie było, a właściwie było kilka dokumentów, ale cały czas brakowało fabuły.   Dlaczego tak nie doceniono krwawego finalnego natarcia w połowie maja 1944 roku, które zakończyło półroczne próby wybicia we włoskich górach drogi na Rzym, a zarazem doprowadziło do tego, że polska flaga załopotała wreszcie nad ruinami klasztoru i pozycji nie do zdobycia? Jeśli chodzi o okres PRL, sprawa jest dość jasna. Działający po wojnie na emigracji Władysław Anders był postacią, zależnie od okresu, a to zwalczaną, a to obejmowaną milczeniem, w sumie niemal do samego końca. Już na samym początku komunistyczne władze pozbawiły go obywatelstwa, a jeszcze w 1987 roku, podczas rocznicowych uroczystości we Włoszech komunistyczny dyktator generał Wojciech Jaruzelski ostentacyjnie ominął grób Andersa na słynnym cmentarzu. Bardzo to źle zresztą zostało przyjęte przez społeczeństwo, w tym część wojska. Bo Anders zdążył stać się legendą.   

Kilka rzeczy sprawiło, że to właśnie generał Anders i żołnierze z Monte Cassino stali się najważniejsi dla Polaków, uosobili całe wojenne bohaterstwo. A przecież we Francji walczyli generałowie Sosabowski i Maczek. W kraju heroicznych czynów dokonywało AK, a propaganda PRL promowała jedyną słuszną formację, czyli wojska polskie walczące u boku Armii Czerwonej, bohaterów serialu “Czterej pancerni i pies" z 1 Dywizji im Tadeusza Kościuszki, wykrwawiających się pod Lenino czy Studziankami. Jednak zakazany Anders wykosił całą konkurencję.

Przyczyną był w dużym stopniu sam generał, nieprawdopodobne losy jego Korpusu, od wyjścia z “domu niewoli", czyli rosyjskich Gułagów, co zresztą też pokazują “Czerwone maki", aż po górski szturm i morderczy pojedynek z elitą hitlerowskiej armii, z którą wcześniej nie dały sobie rady inne narody świata. Ale powojenna legenda Andersa również sprzyjała. Dowodzący siłami zbrojnych na Zachodzie miał swojego krajowego awatara w postaci “Andersa na białym koniu" - marzenie symbolizujące nieco naiwne nadzieje antykomunistów i takież obawy komunistów, że wygnańcy powrócą i zbrojnie, ze wsparciem USA, wyrwą Polskę z łap ZSRR.

Bierz na front pisarzy

Generał, mając pecha do filmów, miał jednak szczęście do kultury. Na jego losy i zakazaną sławę bitwy w komunistycznej Polsce potężny wpływ miała genialna piosenka "Czerwone maki na Monte Cassino". Została napisana na miejscu, krótko przed szturmem klasztoru, przez autora przedwojennych piosenek do wodewili Feliksa "Ref-rena" Konarskiego. Zwalczając w Polsce wykonywanie piosenki Urząd Bezpieczeństwa i inne komunistyczne organy zapewniły jej moc zakazanej piosenki. W 1947 roku nakręcono bestsellerowy film “Zakazane piosenki" mówiący o zabronionych utworach śpiewanych za okupacji niemieckiej. Ludzie wychodzili z kin i uświadamiali sobie, że teraz też mają taki utwór.

Nie tylko jednak utwór Konarskiego budował legendę Andersa i 2 Korpusu. Ich popularność uczy, że prowadząc kampanie zbrojne, warto wziąć przykład z Cezara i Churchilla, którzy obaj postanowili wygrać z historykami, samemu opisując swoje losy. Anders ze sobą prowadził pokaźną grupę twórców polskiej kultury, w tym, tak się złożyło, że paru geniuszy rozrywki. Znających duszę społeczeństwa, potrafiących porywać tłumy, mających instynkt przyciągania na miarę najpopularniejszych dzisiejszych influencerów. Armii towarzyszyły kabarety, teatry, pisarze i poeci. Najwybitniejszy z nich Melchior Wańkowicz, zarazem uważany przez wielu za naszego najzdolniejszego reportażystę, swoją najważniejszą książkę poświęcił Monte Cassino. Co prawda, gdy dzieło pisarza wydano wreszcie po latach w kraju, cenzura kazała usunąć wszystkie fragmenty związane z Andersem. Ale tak naprawdę tego nie dało się oddzielić. Monte Cassino i Anders to była jedność. Najgłośniejsza bitwa, najważniejsza książka, najpopularniejsza piosenka, największy bohater. Za to - już w wolnej Polsce - generałowi Andersowi wyrósł konkurent.

Czworonożny konkurent Andersa

Prawdziwy konkurent dużą karierę zaczął robić dopiero niedawno i nie przybywał ze świata ludzkiego. Niedźwiedź Wojtek, który towarzyszył 2 Korpusowi od momentu jego wejścia do Iranu, pierwszych książek sobie poświęconych doczekał krótko po swojej śmierci w szkockim w ZOO. W latach 60. wyszły one zarówno w Wielkiej Brytanii jak i Polsce. Ale masowej wyobraźni nie pobudziły. Czas na Wojtka nadszedł pięć dekad później wraz z modą na zbrojną historię wśród twórców komiksów, grafficiarzy i autorów stadionowych opraw. Wojtkowi poświęcona dziś jest cała masa murali, kilka komiksów, książeczek dla dzieci, pomników w kilku krajach, film dokumentalny, piosenek kilku gatunków muzycznych. Jak to jest, że niedźwiedź - maskotka, jakkolwiek by nie był sympatyczny i pożyteczny, zaczął mieć większą rolę w masowej świadomości niż dowódca zwycięskiego korpusu? Zapewne i charakter czasów miał na to wpływ. Społeczeństwo polskie czasów PRL, a przynajmniej jego antykomunistyczna część, straumatyzowane przeszłymi klęskami potrzebowało dalekiego bohatera niosącego nadzieję zwycięzcy. Luka Skywalkera, który w końcu wyzwoli naszą część galaktyki i pokona Imperium Zła. Tę rolę pełniło marzenie o Andersie.

Wojtek stał się znakiem zupełnie innego czasu. Popkulturowego, a więc także infantylnego, bo przecież ta koncentracja opowieści o wielkim, krwawym wydarzeniu zbrojnym, wielodniowej dwustronnej rzezi, wokoło jednego zwierzęcia jest opowieścią w stylu bajek dla dzieci. Ale pamięci o bitwie Wojtek i jego wielki come back wyświadczył ogromną przysługę, bo wyrwał ją z rutyny oficjalnych uroczystości ze składającymi co roku wieńce uroczystości, co potrafi być dużo bardziej szkodliwe niż cenzorzy w służbie dyktatorów.

Czas na osiołki?

Bitwa o Monte Cassino, podobnie jak szlak 2 Korpusu Wojska Polskiego nie powiedziały ostatniego słowa, a kultura w przyszłości ma się czym pożywić. Wciąż nieopowiedziany jest wpływ andersowców na przyszłe powstanie Izraela i jego sił zbrojnych. Tematem filmu czy powieści mogłyby być losy artystów towarzyszących Andersowi. Sama bitwa potrafi odżyć w najbardziej nieoczekiwanych miejscach. Jej uczestnik, wybitny filozof ojciec Józef Maria Bocheński za jedną z najważniejszych życiowych mądrości uznał polski napis kierujący na “drogę śmierci" prowadzącą do klasztoru: “nie bądź głupi, nie daj się zabić". Ciekawe swoją drogą, czy uwzględniał tę radę, mknąc w swoim Porsche po szwajcarskich serpentynach w wieku 90 lat? 

Cała operacja jest wciąż obiektem sporu anglosaskich głównie historyków stawiających przede wszystkim pytanie: czy lądowanie na południu i mozolne, krwawe zdobywanie Włoch miało w ogóle sens, skoro główna inwazja i tak musiała nadejść z północy?

Przy okazji pojawia się aż nadto ciekawych wątków. Peter Caddick- Adams w książce o tytule, a jakże mogłoby być inaczej,  “Monte Cassino" opisał kilka lat temu fascynującą, choć smutną historię innego niż niedźwiedzie gatunku zwierząt - osłów. Podczas operacji włoskiej wojska alianckie zwiozły dużą część osiołków z całego basenu Morza Śródziemnego. Na front jechały dziesiątki tysięcy zwierząt nieustannie, wszędzie obecnych. Wszędzie było słychać ryk osłów. Służyły jako transport, ale także jako saperzy, a nawet zasłona dla strzelców, więc ich los był tragiczny. Hekatombie ludzi towarzyszyła hekatomba zwierząt na ogół niekojarzonych z bojowym zastosowaniem, nawet na kartach odległej historii. Gotowy temat w sam raz w stylu naszych, wrażliwych na los zwierząt, czasów. Jeden z wielu.