Nie ma w sobie nic z hollywoodzkiej gwiazdy, choć należy do największych w fabryce snów. Gdy wraz z ekipą pokazywanego na tegorocznym festiwalu w Cannes filmu Spike'a Lee "Highest 2 Lowest" wchodził na jego premierę, nie miał pojęcia, co za moment go czeka. Tymczasem organizatorzy, bez informowania o tym wcześniej kogokolwiek, zmienili ją w ceremonię wręczenia mu Honorowej Złotej Palmy. Takiej owacji publiczność Pałacu Festiwalowego na Lazurowym Wybrzeżu nie słyszała od dawna, a Denzel Washington nie potrafił ukryć wzruszenia.
Znany z głębokiej wiary aktor, syn ewangelickiego pastora (sam także chciał zostać kaznodzieją!), dziękował za nagrodę w charakterystyczny dla siebie sposób. Jak zwykle podkreślał, że nie zasługuje na wszystko, co go spotyka.
- Wszyscy w tej sali jesteśmy bardzo uprzywilejowaną grupą, ponieważ możemy kręcić wspaniałe filmy i jeszcze dostawać za to duże pieniądze. Jesteśmy po prostu błogosławieni ponad miarę. Ja na pewno jestem błogosławiony ponad miarę. Z całego serca dziękuję wam wszystkim - mówił aktor. Te pełne pokory słowa Denzela Washingtona, musiały uświadomić canneńskiej publiczności, jak bardzo różni się od większości znanych im wielkich gwiazd.
Bohater takich filmów jak "Malcolm X", "Dzień próby" czy "Lot" należy do grona najbardziej uzdolnionych i docenianych amerykańskich artystów filmowych i teatralnych. Sprawdza się także jako reżyser i producent. Nie przypadkowo w ciągu czterech dekad imponującej kariery zdobył dwa Oscary i siedem nominacji do statuetki. Do tego trzy Złote Globy i aż dziesięć nominacji do tej nagrody.
Choć nie gra ostatnio wiele (wiadomo, że odrzuca większość scenariuszy), rok 2025 jest dla niego wyjątkowo pracowity. Prócz filmu Spike’a Lee, pojawi się w trzeciej odsłonie "Czarnej Pantery" Ryana Cooglera i zagra u boku Roberta Pattinsona w obrazie "Here Comes the Flood" Fernando Meirellesa. I jakby tego było mało, 2 lipca ogłoszono, że trwają prace nad sequelem kultowego thrillera Tony’ego Scotta "Karmazynowy przypływ" (1995) - z Washingtonem i Genem Hackanem.
Dla przypomnienia: to trzymająca w napięciu historia z dwójką bohaterów - oficerów okrętu atomowego, których los usadowił w centrum globalnego kryzysu, gdy światu grozi wybuch III wojny światowej. W Rosji dochodzi do przewrotu wojskowego, a okręt amerykański zostaje wysłany do patrolowania jej przybrzeżnych wód. Kapitan (Hackam) i pierwszy oficer (Washington) odcięci od dowództwa, muszą zdecydować, czy przystąpić do ataku, czy pozwolić, by zrobili to Rosjanie. Mają w tej kwestii odmienne teorie...
Aktorski pojedynek tego duetu to widowisko nie tylko dla fanów gatunku. Kto będzie partnerował Denzelowi w sequelu (95-letni Gene Hackman jak wiemy, zmarł niedawno) na razie nie ujawniono.
Jest tylko jeden Denzel. To imię - podobnie jak Bono czy Madonna, nie wymaga nazwiska. Nadany aktorowi przez branżę mononim sugeruje podziw i szacunek. Skupiając się na biografii, nie można jednak pominąć korzeni.
Denzel Washington Jr. urodził się w miasteczku Mount Vernon w stanie Nowy Jork . Jego matka była właścicielką salonu kosmetycznego wychowaną w nowojorskim Harlemie, ojciec - wyświęconym pastorem zielonoświątkowym.
Gdy miał 14 lat rodzice rozwiedli się, a matka wysłała go do prywatnej szkoły Oakland Military Academy w New Windsor. Zrobiła to w obawie przed fatalnym wpływem "kolegów" syna, głównie ze światka przestępczego. "Ta decyzja ocaliła mi życie - kumple, z którymi się wtedy zadawałem, odsiedzieli potem w więzieniu ze 40 lat. Skończyłbym jak oni"- wyznał po latach.
Na nowojorskim Fordham University zrobił licencjat z dramatu i dziennikarstwa, nie przestając jednak myśleć o zostaniu pastorem. Namówiony na obozie letnim do spróbowania sił w aktorstwie, wziął udział w tzw. talent show i odniósł sukces. To sprawiło, że zdecydował się zdawać na studia aktorskie w Lincoln Center, gdzie zdążył zagrać m.in. w szekspirowskim "Otellu". Od razu został dostrzeżony i w 1977 roku zadebiutował w filmie telewizyjnym "Wilma". Równolegle grał na scenach Off-Broadwayu, i już na początku zdobył prestiżową nagrodę Obie Award.
Przełom w jego karierze nastąpił, gdy zagrał rolę Dr. Phillipa Chandlera w telewizyjnym dramacie szpitalnym "St. Elsewhere", emitowanym przez sześć lat - od 1982 do 1988 roku. Był jedynym Afroamerykańskim aktorem, który pojawiał się w serialu przez cały okres jego trwania. Hollywood dostrzegło go jednak po przejmującej kreacji w filmie Richarda Attenborough "Krzyk wolności", w którym grał charyzmatycznego aktywistę politycznego - walczącego z apartheidem Stephena Biko. To bodaj najbardziej powściągliwa z głośnych ról Denzela, mimo to przesłania wszystkie pozostałe kreacje w filmie. Otrzymał za nią swoją pierwszą nominację do Oscara - dla najlepszego aktora drugoplanowego.
Rok później był już właścicielem złotej statuetki. Tej pierwszej, za drugoplanową rolę w filmie "Chwała" Edwarda Zwicka, opowiadającym o oddziale czarnoskórych żołnierzy, walczących podczas wojny secesyjnej po stronie Unii. Zagrał zbuntowanego szeregowca, wcześniej niewolnika. Jak wiele jeszcze razy potem, niemal nieznany kinomanom aktor na drugim planie, kradł każdą scenę, w której pojawiał się choćby na moment.
Tak trafił do pierwszej ligi aktorskiej, w której pozostaje niezmiennie od czterech dekad.
Nie sposób wymienić najważniejsze role Denzela Washingtona, bo nawet kreacje w słabych filmach w jego wypadku godne są uwagi. Trzeba, niestety, kierując się własnym gustem, dokonać ostrej selekcji i skupić się na wybranych tytułach.
Jedną z najbardziej cenionych ról Denzela, jest na pewno tytułowa w filmie Spike'a Lee "Malcolm X" (1992), za którą zdobył kolejną nominację do Oscara, tym razem za rolę pierwszoplanową. Zdaniem amerykańskich krytyków, obraz stał się "najważniejszym filmem biograficznym o prawach obywatelskich".
Obraz został oparty na autobiografii z 1965 roku napisanej wspólnie przez Malcolma i Alexa Haleya, późniejszego twórcę "Korzeni". To 202-minutowy, przeskakujący kontynenty epicki film, w którym występ Denzela jako tytułowego aktywisty i mówcy uważany jest za jedno z jego największych osiągnięć aktorskich.
Podzielony na trzy części film, w pierwszej przedstawia początki X jako nicponia w garniturze grasującego po Bostonie i Harlemie. Druga część pokazuje transformacyjne lata spędzone w więzieniu, podczas których przeszedł na islam. I wreszcie część trzecia, prezentuje jego rozwój jako publicznego aktywisty, jego związek z Betty Shabazz (Angela Bassett) i kontrowersyjne rozstanie z Narodem Islamu, którego punktem kulminacyjnym było jego zabójstwo w 1965 roku. Te trzy wcielenia Washingtona to aktorstwo wielkiej próby. Można odnieść wrażenie, że mamy do czynienia z trzema różnymi odtwórcami głównej roli, tak bardzo różnią się one między sobą.
Od lat podziwiający Denzela, inny wielki aktor, Al Pacino, uważa rolę Malcolma X za najwybitniejszą kreację w amerykańskim kinie lat 90.
To właśnie ostatnie dekada końca XX wieku uczyniła Denzela jednym z najbardziej wziętych i uwielbianych przez publiczność aktorów współczesnego kina. Niemal nie schodził z planu, dowodząc niezwykłej wszechstronności i charyzmy. Na palcach jednej ręki można by pewnie policzyć recenzje niezadowolonych krytyków, oceniających filmy z jego udziałem. Większość wyłącznie go chwali. Także za to, że nigdy nie bał się ryzyka i wyzwań.
Gdy wszyscy odmawiali twórcom udziału w pierwszym hollywoodzkim filmie o AIDS, zagrał prawnika broniącego - granego przez Toma Hanksa - zarażonego HIV geja w "Filadelfii" Jonathana Demme'a. Jego rola - homofoba, który broni swojego klienta na początku wbrew własnym przekonaniom, a w finale z autentycznej potrzeby, to znowu była perełka.
Sprawdzał się w każdym gatunku. W "Kolekcjonerze kości" Phillipa Noyce'a był detektywem szukającym seryjnego mordercy z pomocą Angeliny Jolie, a we wspomnianym wcześniej "Karmazynowym przypływie" oficerem statku walczącym o powstrzymanie kolejnej wojny światowej. Nawet nie do końca udany "Raport Pelikana" Alana J. Pakuli, w którym partnerowała mu Julia Roberts, za jego sprawą zmieniał się w intrygujący thriller.
W "Huraganie" Normana Jewisona był bokserem niesłusznie oskarżonym o morderstwo i skazanym na dożywotnie więzienie. Ta rola przyniosła mu kolejną nominację do Oscara i Złoty Glob. W Europie, na niemieckim Berlinale, uhonorowano ją Srebrnym Niedźwiedziem. Niezapomniany Roger Ebert pisał o niej, że warta jest wszystkich Oscarów, ale statuetka trafiła w inne ręce.
Rok później w jego ręce trafił drugi Oscar za najlepszą rolę pierwszoplanową w "Dniu próby" Antoine'a Fugui. Uczłowieczył tu skorumpowanego policjanta z Los Angeles, na którym ciąży wyrok śmierci, wydany przez rosyjską mafię. Tym samym Denzel Washington stał się drugim (pierwszym był Sidney Poitier) czarnoskórym aktorem, któremu udała się ta sztuka. Prawie pół wieku później.
W wiek XXI Denzel wchodził z przekonaniem, że gra w zbyt wielu filmów i jak mówił "niewiele jeszcze ról może mnie zainteresować". I faktycznie zaczął grać znacznie mniej.
W tym czasie rozpoczął swoją przygodę z reżyserią, debiutując w 2002 roku filmem "Antwone Fisher", w którym również zagrał. Po świetnym występie w filmie Ridleya Scotta "American Gangster" (2007) wyreżyserował swój drugi obraz - "Klub dyskusyjny". To film opowiadający historię wybitnie uzdolnionych czarnoskórych uczniów w Ameryce lat 30., w dobie urągającego człowieczeństwu rasizmu.
Wrócił tez do teatru, który zresztą zawsze kochał bardziej od filmu, w 2010 roku grając na Broadwayu w sztuce Augusta Wilsona "Płoty", za którą otrzymał nagrodę Tony, tę najważniejszą w amerykańskim teatrze. Odebrał ją za rolę rozczarowanego ojca z klasy robotniczej, który dla ratowania rodziny gotów jest na każde poświęcenie. W 2016 roku przeniósł "Płoty" na ekran i zagrał główną rolę z Violą Davis u boku. Film otrzymał cztery nominacje do Oscara - m.in. w głównej kategorii i dla aktorskiego duetu, ale statuetka trafiła jedynie w ręce Davis.
Dla porządku warto wspomnieć też o broadwayowskich adaptacjach "Juliusza Cezara" (2005) i ponownie "Otella" (2025) Szekspira, sztuce Lorraine Hansberry "A Raisin in the Sun" (2014) czy Eugene'a O'Neilla "The Iceman Cometh" (2018).
We wszystkich Denzel stworzył wielkie kreacje obsypane nagrodami i znakomitymi recenzjami. Na spektakle z jego udziałem publiczność ustawia się w kolejkach do przedsprzedaży na długo przed otwarciem kas. "Sama obecność Denzela Washingtona w obsadzie spektaklu zapewnia przedstawieniu sukces" - napisał recenzent "New Yorkera" przy okazji inscenizacji "Płotów".
W 2012 roku Robert Zemeckis nakręcił "Lot", w którym Washington zagrał doświadczonego pilota, zmagającego się z chorobą alkoholową. To moja ulubiona rola Denzela - zniuansowana, pozbawiona aktorskiej szarży, o którą było tu bardzo łatwo. Historia człowieka, który dokonuje bohaterskiego czynu pod wpływem środków odurzających, które z jednej strony dodają mu odwagi, a z drugiej stanowią śmiertelne zagrożenie dla ludzi, których życie mu powierzono, to aktorski popis godny mistrza. Szkoda, że skończyło się tylko na kolejnej nominacji do Oscara.
W 2021 roku Joel Coen nakręcił "Tragedię Makbeta" opartą na dziele Szekspira, obsadzając w głównych rolach dwoje 60-latków - Denzela i Frances McDormand. Tym razem wielka aktorka, zdobywczyni trzech Oscarów, musiała skapitulować w obliczu kreacji Washingtona, który przyćmił ją bezdyskusyjnie jako Makbet. Kolejna nominacja do złotej statuetki była formalnością.
Ostatnią świetną kreacją aktora była rola Macrinusa - handlarza bronią i byłego gladiatora, który planuje przejąć władzę nad Rzymem w "Gladiatorze 2" Ridleya Scotta. Film, jak wszystko, co wyszło spod ręki Scotta ostatnimi laty, trudno nazwać udanym, ale rola Washingtona, to perełka. Aktor stworzył postać, która żyje - w ramach filmu - swoim własnym życiem. Nawet słabe dialogi i kuriozalne rozwiązania fabularne nie odbierają jej mocy i charyzmy. Scott przyznał, że stworzył Macrinusa - zakochanego w sobie i spragnionego władzy bufona - z myślą o Trumpie.
Trzeba było jednak talentu Denzela Washingtona, by końcowy efekt był tak przekonujący.
Jego życie prywatne nigdy nie było obiektem zainteresowania tabloidów, bo zwyczajnie nie miałyby o czym pisać.
Jeszcze na początku kariery, w 1983 roku, Denzel poślubił piękną Paulettę Pearson, którą poznał na planie swojego pierwszego filmu "Wilma". Dorastając na segregowanym Południu, podobnie jak on, zaczęła przełamywać bariery rasowe w młodym wieku, występując w prestiżowych konkursach recitali fortepianowych - jest pianistką klasyczną z wykształcenia. I stając się pierwszą czarnoskórą uczestniczką, która zdobyła tytuł Miss Północnej Karoliny. Po 40 latach szczęśliwego związku wciąż są w Hollywood przykładem "małżeństwa idealnego".
Para ma czworo dzieci, z których wszystkie - wbrew woli rodziców, także działają w biznesie filmowym. Najstarszy John David to aktor i były futbolista; córka Katia ukończyła Uniwersytet Yale z tytułem magistra sztuki; wreszcie bliźniaki Olivia i Malcolm także poszły tym tropem. Malcolm ukończył studia na wydziale filmoznawstwa i niedawno zadebiutował jako reżyser udanym filmem "Lekcja gry na pianinie" . Jego producentem był Denzel, a główną rolę zagrał John David. Z kolei Olivia zagrała rolę w filmie Lee Danielsa "Kamerdyner" .
Z pewnością jednym z czynników trwałości związku państwa Washingtonów jest łącząca ich wiara, choć nie uratowała ona małżeństwa rodziców gwiazdora. W 2000 roku Denzel stwierdził w wywiadzie dla magazynu "People": "Część mnie wciąż mówi: 'Może Denzel, powinieneś głosić kazania. Może wciąż idziesz na kompromis'. Miałem okazję grać wielkich ludzi i głosić kazania za pośrednictwem ich słów. Podchodzę poważnie do talentu, który mi dano, i chcę go wykorzystać dla czynienia dobra".
I stało się. Ćwierć wieku później, w grudniu 2024 roku, w zielonoświątkowym Kościele Boga w Chrystusie (Church of God in Christ), w Nowym Jorku, Denzel Washington oficjalnie otrzymał licencję duszpasterską. Aktor nazwał to swoim "największym życiowym osiągnięciem", a potem oświadczył: "Trochę to trwało, ale w końcu jestem tutaj... Jeśli Bóg może to zrobić dla mnie, nie ma niczego, czego nie mógłby zrobić dla ciebie. Niebo jest granicą".
Być może tajemnica jego aktorstwa - przepełnionego prawdą, pełnego autentyzmu, kryje się właśnie w pokorze, która stanowi nieodłączny element wiary. W jego rolach uderza bowiem absolutny brak schlebiania publiczności czy potrzeba bycia lubianym. Mając karierę pełną kultowych ról, popartą najbardziej prestiżowymi nagrodami w branży filmowej i teatralnej, jednocześnie udowadnia, że nie jest ona rzeczą najważniejszą w jego życiu.