Reklama

Katarzyna Pruszkowska: Skąd możemy czerpać informacje o wierzeniach dawnych Słowian?

Profesor Andrzej Szyjewski:  - Niestety, nie dysponujemy żadnymi źródłami, dzięki którym moglibyśmy wiernie odtworzyć wierzenia, mitologię i obyczaje Słowian w czasach przedchrześcijańskich, ponieważ, w przeciwieństwie do ludów nordyckich czy Greków, Słowianie nie zostawili źródeł pisanych. Owszem, o Słowianach pisali inni, ale są to zapiski raczej fragmentaryczne i obciążone własnymi wyobrażeniami jak taka religia powinna wyglądać. Na przykład wiemy, że był czas, kiedy Słowianie mieli dość intensywne kontakty z Arabami, którzy stworzyli skomplikowaną sieć handlową, rozciągającą się daleko na północ Europy i pisali co nieco o ludach, z którymi łączyły ich interesy. Jednak ponieważ wcześniej Arabowie mieli do czynienia z mieszkańcami Persji, uznali na przykład, że Słowianie czczą ogień, podobnie jak inni poganie - nie na podstawie obserwacji, ale właśnie zastosowania pewnej generalizacji. Z kolei Greków (czyli Bizantyjczyków) najbardziej interesował wywiad wojskowy, więc na tym się skupiali - chcieli wiedzieć, jak Słowianie się organizują czy jak walczą. Ewentualne informacje o religii traktowano jako niezbyt ważny dodatek. Ponieważ istnieje tak niewiele pewnych źródeł pisanych, mamy również problem ze źródłami archeologicznymi, bo trudno nam na ich podstawie zrekonstruować wierzenia, tj. widzimy pewne obiekty materialne, ale na dobrą sprawę nie wiemy, do czego mogły służyć.

Reklama

- Podczas rekonstrukcji często sięga się także do źródeł etnograficznych, folkloru Słowian zachodnich, wschodnich i południowych. Polega to na ogół na tym, że szukamy pewnych idei czy wierzeń, które są wspólne dla tych trzech grup, bo może to sugerować, że są one znaczenie wcześniejsze niż chrześcijaństwo i późniejszy podział. Na przykład Baba Jaga, postać dość dobrze znana dzięki baśniom, ma korzenie wschodniosłowiańskie, ale jej odpowiedniki znajdujemy także u pozostałych Słowian. Taki narracyjny folklor, w postaci bajek, baśni czy podań, na pewno zawiera echa dawnych wierzeń. Owszem,  na ogół są to treści mocno przetworzone, często z zapożyczonymi elementami, pojawiają się w nich jednak symbole, które mają korzenie w czasach przedchrześcijańskich.

A więc wszystkie mity czy wierzenia, które można przeczytać w pańskiej książce "Religia Słowian" czy w klasycznej "Mitologii Słowian" profesora Gieysztora, są w gruncie rzeczy pewnymi interpretacjami?

- Tak, ponieważ niezależnie od tego, jak fragmentarycznymi źródłami dysponujemy, zawsze możemy proponować pewnego rodzaju hipotezy czy układać teorie dotyczące życia naszych przodków. Natomiast nigdy nie będzie tak, że wszyscy, którzy zajmują się tematem od strony naukowej, będą się w stu procentach ze sobą zgadzać. Każdy autor może mieć swoją koncepcję, a inni zawsze mają prawo sądzić, że jest ona błędna.

Porozmawiajmy w takim razie o bogach, których czcili Słowianie - bo z lekcji historii pamiętam, że Słowianie byli politeistami.

- Obawiam się, że nie wszyscy badacze zgodziliby się z takim stwierdzeniem, ale na potrzeby naszej rozmowy możemy przyjąć, że rzeczywiście - źródła historyczne wskazują na to, że nasi przodkowie wierzyli w wielu bogów. Mogło również być tak, że spośród tej mnogości w poszczególnych rejonach wybierano jednego boga i to jemu oddawano cześć, nie kwestionując przy tym istnienia pozostałych. Użyłem słowa "bogowie", ale może należałoby przyjąć termin "siły sakralne", które miały moc panowania nad przyrodą, np. burzami, piorunami, wodą, ogniem. Oprócz bogów były także siły działające bardziej "lokalnie", w lasach, zagajnikach, jeziorach czy rzekach, które moglibyśmy nazwać różnymi rodzajami "demonów".

- Najwięcej konkretnych informacji mamy z dwóch obszarów słowiańszczyzny - Rusi Kijowskiej i Połabia (tereny między Morzem Bałtyckim, Łabą, Hawelą i Odrą - przyp. red.), które najdłużej pozostawało poza wpływami  chrześcijaństwa. Na podstawie zrekonstruowanych informacji wiemy, jakie imiona nosili niektórzy bogowie - najbardziej znanymi są oczywiście Perun, bóg błyskawic i Weles, bóg podziemi. Mamy także Daźbóga, o którym wzmianka pojawia się w "Powieści minionych lat" (staroruska księga opisująca najdawniejsze dzieje państwa ruskiego, która powstała prawdopodobnie w 1113 roku - przyp. red.), Swarożyca, Mokosz, Swarga, Strzybóga. To bóstwa, o których wiemy nieco więcej - na przykład to, jakie pełnili "funkcje" - Daźbóg był bogiem słońca, a Mokosz utożsamiano z Matką Ziemią. Są jednak i tacy bogowie, np. opisani przez średniowiecznego historyka Helmonda z Bozowa w "Kronice Helmoda", jak Podaga czy Siwa, czczone przez Słowian połabskich, o których nie wiemy zupełnie nic. Najwięcej informacji mamy na temat Śweiętowita, którego świątynia znajdowała się na przylądku Arkona (na Rugii, największej wyspie Niemiec), Wydaje się, że dwa bóstwa, których imiona są wspólne dla Słowian wschodnich i zachodnich, to Swarożyc , bóg wojny i ognia, oraz Jarowit, bóg odrodzenia, wiosny i młodości oraz - wojny. Dostępne źródła wskazują zresztą, że bogowie połabscy często mieli silne związki z wojnami i walkami.

Wiemy w takim razie, kogo czcili nasi przodkowie. A wiemy, gdzie? Mieli swoje święte budynki czy miejsca?

 - Oczywiście. Bazując na informacjach z Rusi Kijowskiej, możemy uznać, że istniały dwa rodzaje świątyni - kapiszcza, a więc specjalnie wyznaczone i urządzone miejsca, trochę na kształt sanktuariów, w których stawiano posągi i oddawano cześć bogom, i trzebiszcza, wydzielone np. w lasach, za pomocą specjalnych słupów czy wstążek, bardziej związane ze składaniem ofiar. Na ogół ważna była topografia takiego miejsca, tj. chętnie zakładano je na jakichś wzniesieniach, na których rosło stare drzewo, najlepiej dąb, a u podnóża było źródło płynącej wody. Nawiasem mówiąc, święte drzewa są wspólne dla wszystkich ludów mówiących językami indoeuropejskimi - mamy dęby, związane z władzą nad niebem, a więc gromami czy błyskawicami, ale także wiązy, jawory czy lipy. Natomiast świątynie budowane ludzką ręką miały różny kształt, a nawet przeznaczenie. Sądząc z bardzo rozbudowanej świątyni Świętowita w Arkonie, mogły mieć przedsionek, w którym mogli gromadzić się wszyscy wierni, i główną salę, do której dostęp miał tylko kapłan, miejsce "najświętsze ze świętych", w którym należało nawet powstrzymać się od oddychania, żeby nie skalać sacrum.

Wspomniał pan o kapłanie, rozumiem więc, że Słowianie mieli klasę kapłańską. To słuszne przypuszczenie?

- Tak, choć nie wszyscy badacze się z tym zgodzą - zresztą jak ze wszystkim, o czym do tej pory powiedzieliśmy. Wiemy na pewno, że na Rusi Kijowskiej i Połabiu istnieli ludzie, którzy sprawowali funkcje ściśle związane z kontaktami ze sferą sacrum. Nie wiemy jednak, czy można nazwać ich kapłanami, ale bez wątpienia mieli nieco większą niż przeciętni wyznawcy wiedzę na temat relacji z bogami, zajmowali się także wróżbiarstwem. Ze skąpych informacji możemy wywnioskować, że niektórzy doświadczali stanów transowo-ekstatycznych, można więc nazwać ich świętymi wizjonerami, którzy pełnili w społeczności rolę szamanów, na przykład przemawiali w imieniu bóstw. Pozostałością tamtych wierzeń jest medycyna ludowa i osoby, które się nią zajmowały - babki, szeptuchy, likarze, którzy zajmowali się uzdrawianiem. Oni wszyscy leczyli nie tylko za pomocą ziół, ale także za pomocą wiary w pewne siły kosmiczne, które wzmacniają ich działania i umożliwiają leczenie. Zresztą w doświadczeniu szamańskim bardzo powszechne jest spotkanie z siłami sakralnymi, które dają szamanowi zlecenie, by uzdrawiał i działał na rzecz społeczności, wobec której ma zobowiązania.

A czy do dziś zachowały się jakieś przedmioty związane z kultem - mam tu na myśli zarówno drobne przedmioty służące do kultu domowego, jak i posągi.

- Wszystko, co zdołali znaleźć archeolodzy, ma dość niejasne przeznaczenie i trudno na tej podstawie wyciągać jakieś wnioski. Mamy na przykład  niedużą figurkę przedstawiającą postać z czterema głowami, uznawaną za miniaturkę posągu Świętowita z Arkony. Najsłynniejsze znalezisko, nazywane Idolem lub Światowidem ze Zbrucza, znajduje się w Muzeum Archeologicznym w Krakowie (znaleziony w rzece Zbruczy niedaleko wsi Liczkowice w 1848 roku - przyp. red.). Jednak niemal od samego początku znalezisko to budziło sporo kontrowersji.

Opowie pan?

- W wielkim skrócie, ponieważ na jego temat powstawały całe opracowania. Kiedy nastała wielka susza i poziom wód w Zbruczu opadł, mieszkańcy zauważyli, że z rzeki wystaje jakiś kamienny słup. Wykopano go, choć nie w całości, bo część się złamała podczas prac, prowadzonych zresztą bardzo nieporządnie, jeśli chodzi o standardy naukowe. Pierwsze badania zaczęto przeprowadzać dopiero po kilku latach, kiedy informacje o słupie pojawiły się w prasie. Początkowo uznano, że jest to posąg Światowida, ponieważ przypominał tego z Arkony, zwłaszcza że miał atrybuty tego boga, m.in. miecz i konia. Później niedaleko odkryto pozostałości świątyni pogańskiej, w której znaleziono otwór po czworokątnym słupie, którego wymiary pasowałyby do słupa znalezionego w rzece. Wydawało się, że to potwierdzi jego autentyczność, ale od razu znaleźli się badacze, którzy uważali, że kamienne posągi generalnie nie były wśród Słowian rozpowszechnione. Ponadto para ukraińskich badaczy doniosła, że na przełomie XIX i XX wieku we wsi Liszkowice istniał majątek szlachecki, należący do poety Tymona Zaborskiego, przedstawiciela romantyzmu, który interesował się pogaństwem. Uznali oni, że Zaborowski dokonał mistyfikacji, a słup powstał na jego zamówienie.

A jakie jest pana zdanie?

- Mogę powiedzieć, co według mnie tej słup przedstawia. A więc uważam, że to nie jest posąg konkretnego bóstwa, ale kosmogram, pewien symboliczny obraz rzeczywistości. Na górze znajdują się cztery różne bóstwa, a nie różne twarze jednego boga, a pod stopami tych wielkich postaci mamy postaci męskie i żeńskie, ułożone na przemian, z rękami rozłożonymi tak, że ich palce stykają się, a wszyscy tworzą okrąg. Na samym dole mamy wąsate postaci, które podtrzymują to, co wyżej. Uważam, że postaci, które są w kręgu, to ludzie, mieszkańcy Ziemi, którzy w tańcu oddają cześć bóstwom rządzącym czterema stronami świata. A na dole mamy boga podziemi, wspierającego cały ten układ. Do takiej interpretacji przychyla się część uczonych, ale, jak może się pani domyślić - to tylko hipoteza. 

Teraz chciałabym pomówić o opowieściach ważnych chyba dla każdej religii - czy istnieją mity o stworzeniu świata i człowieka, które były uznane przez wszystkich Słowian, a więc wschodnich, zachodnich i południowych?

- Mit o stworzeniu nigdy nie został spisany, ale mamy pewnego jego elementy w przekazach folkloru wszystkich grup Słowian. Istnieje mianowicie rozbudowana opowieść o tym, jak Bóg stworzył świat współpracując z "Diabłem". To tak dalekie od ortodoksji chrześcijańskiej, że pytanie o to, dlaczego Słowianom była potrzebna akurat taka opowieść, w której pojawiają się dwa pierwiastki, pojawia się niemal automatycznie. To dualizm, który był charakterystyczny dla pogan, ale nie dla chrześcijan, mówiący o tym, że do stworzenia potrzebne są co najmniej dwie, przeciwstawne sobie siły.  Nieco lepiej udokumentowana jest opowieść o stworzeniu człowieka, bo została zapisana. Opowiem pokrótce - byli dwaj wędrowcy, określani jako wołchowowie, czyli kapłani "pogańscy", zostali pojmani przez urzędników księcia Światosława i poddani przesłuchaniu, które wiązało się, oczywiście, z torturami. Właśnie w trakcie tego przesłuchania wołchwowie mieli opowiedzieć historię o stworzeniu człowieka, wygląda na to, że powszechnie uznawaną. A więc: pewnego dnia Bóg poszedł do łaźni, żeby odpocząć. Po pewnym czasie spocił się, jak to w bani, wytarł słomianym wiechciem i wyrzucił go na ziemię. Tam znalazł go Diabeł i z tego wiechcia stworzył człowieka. Kiedy Bóg zorientował się, co się stało, dogadał się z Diabłem, że po śmierci człowieka to, co ziemskie, trafia do ziemi, ale boski pierwiastek, pochodzący z potu bóstwa, nazywany duszą, wraca do Boga. Podobne warianty tej opowieści funkcjonują także w innych rejonach słowiańszczyzny, wygląda więc na to, że ta opowieść ma korzenie przedchrześcijańskie. I znowu - to nie Bóg sam stworzył człowieka, ale potrzebował do tego kogoś jeszcze, kogoś, kto teoretycznie jest jego przeciwieństwem. A więc - dualizm, charakterystyczny dla pogan.

Skoro mowa o Diable - czy Słowianie wierzyli w zaświaty?

- Wiele wskazuje na to, że tak. Choćby to, że preferowali kremację zwłok, która miała pozwolić duszy na bezpieczne i szybsze dostanie się do nowej rzeczywistości - tak przynajmniej zapisano w  źródłach historycznych, zwłaszcza arabskich. Wiemy, że ta rzeczywistość miała znajdować się poza naszym światem, najpewniej "w górze". Zmarły spotykał w niej swoich przodków, którzy przebywali tam, dopóki nie zostali wezwani na ziemię, np. kiedy rodził się nowy członek rodziny i było potrzebne ochronne działanie mocy rodowej. Istnieją co prawda dzieła Thietmara, niemieckiego kronikarza, słynącego z wyjątkowej niechęci do Słowian, który pisał, że według nich po śmierci wszystko się kończy, a Słowianie nie wierzą w żadną formę życia pozagrobowego. Jednak uważam, że jego świadectwo jest niewiarygodne, zwłaszcza że inni kronikarze przedstawiali tę kwestię zupełnie inaczej.

Chciałabym zapytać o obrzędy związane z pogrzebem, ale przyszło mi do głowy, żeby zacząć od początku - a więc od tych związanych z narodzinami dziecka.

- Mogę odpowiedzieć tylko rekonstrukcją opartą o wspólne cechy późnego folkloru wszystkich grup słowiańskich. Poczęcie dziecka było w pewien sposób kontynuacją tego dualistycznego mitu kosmogonicznego o stworzeniu pierwszego człowieka - w którym brały udział dwie osoby. W źrodłach jest mowa o bogu Rodzie, który pomagał wcielić się przybyłej z nieba duszy dziecka. Kiedy kobieta orientowała się, że jest w ciąży, stopniowo odsuwano ją od udziału w sytuacjach czy działaniach, które miały charakter świąteczno-obrzędowy. A więc nie mogła przygotowywać jedzenia, bo rosnące dziecko mogłoby odebrać siły pożywieniu; nie chodziła na wesela, a najlepiej, jeśli nigdzie nie wychodziła - chyba że miała na sobie odpowiednie amulety, które miału chronić ją i płód. Nie wolno jej się było bawić, tańczyć, była separowana od społeczności. Moglibyśmy powiedzieć, że w tym okresie postrzegano ją niemal wyłącznie jak "inkubator", jednak miało to swoje plusy. Od wczesnych miesięcy ciąży towarzyszyła jej bowiem kobieta, która miała potem przyjąć poród - opiekowała się, dbała, pocieszała. Była kimś między położna a kumą, której można się było wyżalić. Ponieważ miała pomóc w przyjściu dziecka na świat, od razu uznawano, że będzie także pomagać w jego wychowaniu, stanie się kimś w rodzaju jego matki chrzestnej czy dodatkowego członka rodziny. Kiedy następował czas porodu, który postrzegano jako odpowiednik śmierci - używając takich metafor, jak "rozsypanie się", "spadnięcie z pieca", kobieta musiała się ze wszystkimi pożegnać. Z rodziną, sąsiadami, zwierzętami domowymi, swoją chatą i okolicą. Potem szła rodzić, najczęściej w miejsce, w którym mogła mieć jakiś kontakt z ziemią, o czym świadczą zachowane w folklorze opowieści. Po narodzinach dziecka wspomniana położna miała zająć się tym, co zostało po porodzie, a więc pępowiną i łożyskiem, uważanym za "duchowego bliźniaka" nowonarodzonego. Łożysko należało pochować, a pępowinę przechować tak, by można było ją podarować dziecku w momencie, w którym osiągnie pełnoletność. Czytałem np. o tym, że jej ususzone resztki wszywano w koszulę, by chroniła swojego "właściciela".

Zakładając, że dziecko przeżyło poród i połóg,  żyło w zdrowiu i było chłopcem, w pewnym momencie czekały go postrzyżyny.

- Zgadza się. To obrzęd znany i Słowian zachodnich i wschodnich, a pewne jego odpowiedniki funkcjonowały także i u południowych. Chodziło o to, by w symboliczny sposób zrównać syna z ojcem. Mogło się to odbyć tak, że syn zakładał ojcowską koszulę, dosiadał jego konia lub, w przypadku warstw wyższych, dobywał jego miecza. Postrzyżyny kończyły się wielką ucztą, podczas której dzielono się przepowiedniami dotyczącymi dalszego życia dziecka. Miało to związek z wiarą w rodzanice, narecznice i sudiczki, a więc bóstwa losu, odpowiedniczki grecki Mojr, które już podczas porodu określają losy dziecka, bardzo trudne, a wręcz niemożliwe do zmiany. Te same istoty pojawiały się podczas postrzyżyn - goszczono je, szykując dla nich miejsce, i przepowiadano, w jaką stronę będzie odtąd zmierzał młody człowiek.

W jaką mógł zmierzać?

- No cóż, wygląda na to, że w stronę małżeństwa, bo wśród Słowian ożenek czy zamążpójście były w zasadzie obowiązkowe. Jeżeli ktoś wolał żyć sam lub pozostać w celibacie, był prześladowany, a nawet degradowany w sensie statusu społecznego.

A więc  ślub i wesele, a potem od nowa - narodziny dzieci, przygotowywanie ich do dorosłości, codzienne życie. I końcówka, czyli umieranie i śmierć.

- Tak, wszystko przebiegało wedle ściśle ustanowionego porządku, którego kulminacyjnym momentem była śmierć. Uważano, że osoby wyjątkowo bogobojne, które zawsze postępowały właściwie, mogą uzyskać wiedzę na temat swojego przeznaczenia, w tym także i daty śmierci. Umieranie przypominało w pewien sposób narodziny, ponieważ również wiązało się z pożegnaniami i stopniowym separowaniem od świata, bliskich, sąsiadów. Na łożu śmierci umierający powinien wezwać ich do siebie, poprosić o przebaczenie za wszystkie swoje nieprawości. To rozciągało się także na zwierzęta, ziemię, nawet drzewa - je również można było przepraszać. Kiedy wiadomo było, że śmierć jest już bardzo blisko, umierający zostawał sam -  po by nic nie zatrzymało jego duszy na ziemi. Następnie zwłoki przenoszono do innego pomieszczenia, najlepiej przemeblowanego, by dusza nie widziała wokół siebie znajomego otoczenia i nie chciała w nim zostać. Żeby jej to ułatwić, przy zwłokach gromadzili się żałobnicy, czuwali i wyrażali swój żal płacząc, czy śpiewając specjalne pieśni żałobne - a im więcej tego wyrażonego żalu, tym łatwiej było duszy ruszyć dalej. Tradycyjnie w dzień czuwali starsi, a w nocy młodzież - a jej czuwanie miało bardziej rozrywkowy charakter, wypełniony śmiechem, zabawami, grami, także o podtekście seksualnym. To z kolei miało zmarłemu zapewnić pewną swobodę, a ponadto było formą uczczenia jego życia. Czasem organizowano także pochód, który można porównać do turnieju, walki czy kontrolowanej bójki, w którą zaangażowani byli zamaskowani ludzie - wiemy o tym z przekazów historycznych, można więc przypuszczać, że to  stary zwyczaj przedchrześcijański.

- Kiedy minęło odpowiednio dużo czasu od śmierci, zwłoki wprowadzano z domu, ale tak, by zmylić drogę - np. zmarłego wynoszono nie przez drzwi, a przez okno, zawracano, zmieniano kierunek. W drodze na cmentarz po drodze "gubiono" rozmaite drobne rzeczy, jak drewniane wiórki czy ziarna zbóż, tak, by chcąca zawrócić dusza, zaczęła je zbierać i zgubiła w ten sposób trop. Następnie wznoszono stos, na którym palono zwłoki. Wiemy, że był podpalany z czterech stron jednocześnie, jakby cały świat uczestniczył symbolicznie w ceremonii. Ciało płonęło od 10 do 24 godzin, a jako ciekawostkę dodam, że dobrze udokumentowanym zwyczajem, o którym wspominają zarówno kupcy arabscy, jak i Grecy, było palenie na stosie także żony zmarłego. Nie był to proceder powszechny, ale na tyle znany, że o nim zapisano. W czasie palenia  odbywało się coś na kształt dzisiejszej stypy, podczas której czuwano, wspominano zmarłego i, cóż, bawiono się. Następnie zbierano resztki zwłok, które się nie spaliły, i wkładano je do urny, którą później umieszczano w kurhanie. Przez kolejne 40 dni bliscy zmarłego spotykali się na takich niewielkich stypach, a po tym czasie obrzędy pogrzebowe się kończyły - wierzono bowiem, że właśnie 40 dni potrzebuje dusza, by na dobre zerwać swoje związki z ciałem i ruszyć w dalszą drogę, według niektórych badaczy właśnie do krainy przodków.

Palenie wdów na stosie przypomina mi taki sam zwyczaj samospalenia się wdów na stosach pogrzebowych zmarłych mężów. Z tego, co pamiętam, uzasadnieniem "duchowym" miało być zapewnienie mężowi szczęścia w zaświatach, a czysto praktycznym - zmniejszenie liczby wdów.

- Mówi pani o sati, rytuale, który wedle szacunków stanowił 0,5-3 proc. wszystkich pogrzebów zależnie od obszaru. W hinduskim systemie prawnym po śmierci męża żona traci absolutnie wszystko, łącznie z całym majątkiem, a nawet dachem nad głową. Teoretycznie funkcjonuje na łasce dzieci, jednak te, zwłaszcza synowie, zazwyczaj nie przejmują się losem starszych, schorowanych matek i zwyczajnie wypędzają je z domów. Mając to na uwadze, sati jawi się jako rozwiązanie, które zapobiega istnieniu ogromnej liczby kobiet żyjących w nędzy, żebrzących i umierających na ulicach. Takimi kobietami zajmowała się zresztą choćby matka Teresa z Kalkuty. Wracając jednak do naszych Słowian - nie jest jasne, czemu miał u nich służyć ten obrzęd, tym niemniej istniał, wprawiając w zdumienie niesłowiańskich świadków.

Skoro jednak wspomniał pan o hinduskim sati, chciałam na koniec zapytać o wpływy, którym mogły podlegać wierzenia dawnych Słowian. W Krakowie kopce Kraka i Wandy są wiązane z obecnością Celtów, słyszałam także o wpływach etruskich.

- Rzeczywiście, o wpływach Celtów wiemy dość dużo, bo żyli na terenach obecnie zajmowanych przez Słowian -  jeśli chodzi o Polskę, najwięcej było ich na południu. Wiemy również, że Słowianie stykali się z ludami fińskimi, germańskimi, potrafimy zidentyfikować wpływy ludów irańskich. Co do Etrusków - to mistyfikacja propagowana przez część pseudobadaczy ze wschodu. Synkretyzm religijny (łączenie ze sobą różnych tradycji religijnych wielu narodów i wyznań - przyp. red.) był więc faktem.