Reklama

Dwudziestego siódmego maja 1995 roku fani Christophera Reeve’a na całym świecie wstrzymali oddech. Podczas zawodów jeździeckich w Culpeper w stanie Wirginia odtwórca roli Supermana spadł z konia i w ciężkim stanie trafił do szpitala. Media na wszystkich kontynentach ostrożnie cytowały lekarzy, którzy nie chcieli oceniać szans gwiazdora na przeżycie. W noc po wypadku jego serce dwukrotnie się zatrzymało. Udało się go uratować, ale w trakcie upadku doznał tak ciężkiego urazu kręgosłupa (kilka centymetrów poniżej pnia mózgu), że został sparaliżowany od szyi w dół. Był to efekt zderzenia z płotem, przez który koń nie chciał przeskoczyć. Obrażenia okazały się na tyle poważne, że nie był nawet w stanie samodzielnie oddychać. Resztę życia miał spędzić podłączony do respiratora. Glenn Close uważa, że Robin Williams mógłby żyć do dziś, gdyby Reeve żył.

Nagłówki gazet na całym świecie odnotowały wielką ironię losu: Superman nie tylko nie mógł już latać, ale ledwo mógł się poruszać na wózku inwalidzkim, wspomagany przez maszynę nazywaną potocznie sztucznym płucem. Reeve, dla którego sport - jeździectwo, pływanie, żeglarstwo, narciarstwo, lotnictwo - stanowiły nieodłączny element życia, od tej pory miał pozostać nieruchomy.

Reklama

Należało się więc spodziewać, że film dokumentalny "Super/Man: Historia Christophera Reeve'a" reżyserskiego duetu Ian Bonhôte i Peter Ettedgui pokaże historię człowieka, który miał wszystko i nagle to wszystko utracił. Tymczasem twórcy sprzeciwiają się takiemu spojrzeniu na życie Reeve’a. Zamiast tego przedstawiają je jako historię niemal nadludzkiej wytrzymałości i determinacji: piękny i wysportowany gwiazdor filmowy zostaje złamany przez wypadek w szczytowym okresie kariery, ale podnosi się i odradza jako aktywista na rzecz osób niepełnosprawnych.

W eseju poświęconym historii Reeve’a Owen Gleiberman napisał: "Wyrzeźbiony, przystojny profil jastrzębia, zwinna muskularność, hełm czarnych włosów, prawdziwie błękitna szlachetność oczu - uczyniły go jedynym aktorem, jakiego znam, grającym superbohatera, który naprawdę wyglądał jak bóg popu, który właśnie wyszedł z komiksów. Po części dlatego, że Superman Reeve'a był tak hollywoodzki, mityczny, że to, co mu się przydarzyło, wydaje się wyjątkowe w swoim spustoszeniu".

Jakby przeżywał własną wersję Księgi Hioba. Co jednak najważniejsze - nigdy nie stracił wiary.

Bohaterowie są wśród nas

Choć "Super/Man: Historia Christophera Reeve'a" zaczyna się w 1995 roku, na krótko przed wypadkiem, gdy jak wspomina Reeve: "Po raz pierwszy od lat, moje zawodowe i prywatne życie osiągnęło równowagę", twórcy nie trzymają się chronologii.

Świetnym pomysłem była rezygnacja z klasycznego wszechwiedzącego narratora i oddanie głosu samemu bohaterowi. Najpierw słuchamy jak przyznaje się do myśli samobójczych, gdy dociera do niego, jak teraz będzie wyglądało jego życie. Do czasu rozmowy z żoną, Daną, wydaje mu się, że egoizmem będzie obarczanie bliskich "całodobową opieką nad 42-letnim niemowlęciem". "Powinnaś pozwolić mi odejść" - mówi żonie. Prośba Dany, by spróbował, a jeśli nie da rady, wspólnie nad tym pomyślą, rozpoczyna nowy etap. "Wciąż jesteś sobą i zawsze będę cię kochać" - mówi Dana, a Chris przyznaje, że te słowa uratowały mu życie.

Intymne, przypominające spowiedź wyznania Reeve’a, wykorzystujące jego pamiętniki wydane w formie audiobooków, pokazują jak wychodząc od poczucia beznadziei z czasem akceptuje życie takim, jakim jest. Ma dla kogo żyć. Prawdziwy głos Reeve'a dodaje jeszcze intymności wyznaniom i wzrusza.

Ale narratorów w filmie jest kliku. Osią dokumentu są wyznania trojga dorosłych dzieci aktora - dwójki z pierwszego związku z Gae Exton - syna Matthew i córki Alexandry, oraz najmłodszego syna, Willa, z małżeństwa z Daną. On pamięta pełnego energii ojca głównie z filmów i opowieści. W chwili wypadku miał zaledwie trzy lata, a w filmie widzimy jak świętuje dzień urodzin w szpitalu z rodzeństwem, przy łóżku ojca - dwa tygodnie po wypadku. Fragmenty pokazujące pięknego małego chłopca (zbyt małego, by zrozumieć skalę cierpienia ojca) wyciskają łzy.

Doświadczony reżyserski duet nie ulega jednak pokusie idealizowania swojego bohatera, a film nie stawia mu pomnika ze spiżu i jest daleki od sentymentalizmu. Zamiast tego dostajemy pełen emocji, barwny wielogłos na temat życia amerykańskiego gwiazdora - opowiada o nim bowiem nie tylko rodzina i on sam, ale i sławni przyjaciele z branży (m.in. Glenn Close, Robin Williams i Susan Sarandon).

Na przekór rozumowi

Choć Bonhôte i Ettedgui nie unikają pokazywania fizycznego cierpienia Reeve’a i tego, co działo się z jego psychiką, ani myślą podążać ścieżką obraną przez poprzednie opowieści o jego życiu. Najważniejsze jednak jest to, że na nowo definiują w filmie sens terminu "bohaterstwo" (a może "supermeństwo"?). Podobnie jak czynił to Christopher, który w pewnym momencie wyznaje, że przestał dzielić życie na to sprzed i po wypadku. Czymże w obliczu takiego wyznania są wyczyny latającego faceta w pelerynie, nawet obdarzonego nadludzką mocą?

Walka z własnym ciałem, które stało się jego wrogiem - nie czuje dotyku ukochanej żony, ani dzieci gdy go przytulają - przypomina koszmar. Miesiące ciężkiej rehabilitacji, by od nowa nauczyć się mówić, panować nad fizjologią, bo tyle tylko może osiągnąć, zachęcają do dalszego wysiłku. Udaje mu się także z czasem przedłużać minuty, a w końcu godziny, gdy oddycha bez respiratora. Jego lekarz prowadzący podkreśla, że trafił na oddział z najwyższym stopniem uszkodzenia rdzenia kręgowego. To, co osiągnął, wydawało się niemożliwe.

W szpitalu, w którym leży, jest też 10-letni chłopiec, który boi się choćby spróbować. Odmawia oddychania bez wsparcia maszyny. Reeve postanawia z nim porozmawiać, a on niebawem wyznaje lekarzowi: "Rozmawiał ze mną Superman. Zamierzam to zrobić". Być może to ten właśnie przypadek sprawił, że wkrótce Reeve zaangażował się w pomoc innym niepełnosprawnym.

Tytuł filmu  "Super/Man: Historia Christophera Reeve'a" - pisownia słowa "Super/Man" z użyciem ukośnika - wskazuje na Reeve'a w obu znaczeniach tego słowa. Na ekranie i w prawdziwym życiu. Był świetny nie tylko jako ucieleśnienie filmowego Supermana, ale i jako wzór do naśladowania dla innych osób z paraliżem.

Sam Reeve niezmiennie jednak podkreślał: "Nie jestem bohaterem". Twórcy filmu ujmują "brązu" z pomnikowego wizerunku i podkreślają jego słabości - młodzieńczą "rozwiązłość" i niechęć do angażowania się w stałe związki - nawet z matką jego dwójki dzieci Gae Exton. Ale Exton także pojawia się w filmie, by opowiedzieć, jak wypadek Reeve'a połączył dwie rodziny - jej i Dany. Wszystkie dzieci Reeve’a zasiadają także w zarządzie Fundacji Reeve'a.

Któreś z nich zauważa: "Bohater to zwykła osoba, która znajduje siłę, aby wytrwać".

Dadzą ci złoty most

O ile dobrze znamy najgłośniejsze filmowe produkcje z udziałem Reeve’a - między 1978 a 1987 rokiem zagrał w czterech filmach o Supermanie - to o wcześniejszym okresie życia aktora niemal się nie mówi.

Jak sam podkreślał, wychowywał się między dwoma rodzinami, ale żadna nie dała mu poczucia bezpieczeństwa. Jego ojcem był naukowiec i poeta Franklin Reeve, a matką Barbara Lamb - nauczycielka. Gdy miał trzy lata rodzice rozwiedli się, ale wcześniej pamięta w domu piekło. Oboje założyli nowe rodziny, ale przepychanki między nimi trwały. Chrisowi na całe życie pozostał wspomniany strach do angażowania się w związki, który udało się przełamać dopiero Danie Morosini i to po terapii, którą odbył na jej prośbę. W filmie podkreśla, że aktorstwo to wiecznie towarzyszące mu poczucie niepewności "oswoiło".

Aktorstwa uczył się w słynnej Juilliard School, gdzie zaczęła się jego wielka przyjaźń z Robinem Williamsem, także jej uczniem i współlokatorem na kampusie.

- John Houseman powiedział mi na egzaminie: "Będziesz wielkim aktorem klasycznym. Chyba, że dadzą ci złoty most i każą robić coś innego" - wspomina Chris z uśmiechem w telewizyjnym talk show z lat 80. No i dali.

Swoją karierę zaczynał na Broadwayu i właśnie teatr był mu początkowo najbliższy. Gdyby nie fakt, że tam zobaczył go agent i zaprosił na zdjęcia do "Supermana", które wygrał, być może sprawdziłyby się słowa Housemana. Wiedział, że jeśli film odniesie sukces, jego życie się zmieni. Ojca Supermana - Clarka Kenta - grał wielki Marlon Brando, tradycyjnie nie znający roli, za to inkasujący za nią 4 mln dolarów.

Po raz pierwszy w życiu wiecznie krytykujący go ojciec pogratulował mu sukcesu. I zaprosił na szampana. - Jestem dumny z ciebie synu - oświadczył ku zdumieniu Chrisa. Szybko jednak okazało się, że to nieporozumienie - ojciec myślał, że syn zagra w adaptacji sztuki Bernarda Shawa "Człowiek i Superman", a nie w komiksie. Gdy odkrył prawdę, uznał to za żenujące. Dopiero po tragicznym wypadku syna odnowił z nim kontakty.

Reeve przyznawał, że grając Supermana wzorował się na Cary Grancie i jego roli w "Drapieżnym maleństwie" Howarda Hawksa. Bardzo lubił sceny, w których gapowaty dziennikarz Clark Kent przeobrażał się w Supermana. "Jest między nimi rodzaj wyrachowanej schizofrenii" - zauważał.

Gdy po ostatnim, czwartym filmie o przygodach Człowieka ze Stali zaczął pojawiać się w kompletnie innych rolach, wciąż czuł ciężar posągowego bohatera. W jednym z wywiadów zamieszczonych w dokumencie, na krótko przed wypadkiem, powiedział: "Przede mną jeszcze 20, może 30 lat ciekawych, mam nadzieję różnorodnych ról".

Los zdecydował, że znacznie bardziej miała go jednak pochłonąć zupełnie inna, nie filmowa rola.

Oscarowa gala 1996 i aktywizm

Zaledwie 10 miesięcy po wypadku, z którego cudem uszedł z życiem, Reeve został zaproszony do Hollywood, na 68. galę rozdania Oscarów. Był marzec 1996 roku, a gwiazdor już wtedy był zaangażowany w upowszechnianie problemów niepełnosprawnych po urazach rdzenia kręgowego.

Jego pojawienie się na scenie Kodak Theatre wywołało owację na stojąco zgromadzonych gości. Ponieważ przetransportowanie go z Nowego Jorku wraz z wózkiem inwalidzkim i respiratorem wymagało logistycznych szaleństw, pozwolił sobie na żart. "Prawdopodobnie nie wiecie, że opuściłem Nowy Jork we wrześniu ubiegłego roku i przybyłem tu dziś rano. Cieszę się, że to zrobiłem, ponieważ nie przegapiłbym takiego powitania". Zaprezentował osobiście montaż klipów z filmów poruszających sytuację osób sparaliżowanych.

Po pojawieniu się na Oscarach Reeve stał się ponownie bardziej widoczny na świecie. Sprawił też, że zaczęto mówić o ograniczeniach z jakimi zmagają się osoby z niepełnosprawnością. Został zaproszony na krajową konwencję demokratów w 1996 r., gdzie wygłosił przemówienie o potrzebie zmian w systemie zdrowotnym, inwestowaniu w badania, które ludziom takim jak on pozwolą wrócić do normalności.

Wciąż wierzył, że nie ma chorób nieuleczalnych, jest jedynie kwestia znalezienia na nie leku, co wymaga nakładów finansowych. Przywoływał przemówienia Johna Kennedy’ego, z którego śmiano się w latach 60., gdy mówił o człowieku na Księżycu i zestawiał to z sytuacją osób z urazami rdzenia kręgowego. "W naukowym języku nie istnieje słowo 'brak możliwości', trzeba je po prostu znaleźć" - tłumaczył.

Do końca życia wierzył, że ktoś odkryje skuteczną metodę albo lek na jego chorobę i wstanie z fotela. Wciąż poddawał się eksperymentalnym metodom leczenia, które czasem na krótko pomagały. Wraz z Daną otworzył w stanie New Jersey pierwszy ośrodek, w którym ludzi sparaliżowanych uczono normalnego życia. W 1999 roku założył Fundację Christophera Reeve’a zbierającą pieniądze na badania nad paraliżem. Dziś znana jest jako Fundacja Christophera i Dany Reeve’ów, a prowadzona przez dzieci działa z rozmachem do dziś. Przekazała dotąd ponad 140 mln dolarów na badania nad rdzeniem kręgowym, a ponad 44 mln dolarów na poprawę jakości życia osób niepełnosprawnych.

"W ciągu dziewięciu lat od chwili wypadku Christopher zrobił więcej dla promowania badań nad urazami rdzenia kręgowego i innymi zaburzeniami neurologicznymi niż jakakolwiek inna osoba przed nim lub po nim" - oświadczyli w 2006 roku patroni Uniwersytetu Kalifornijskiego.

Zasłynął tez jako zwolennik wykorzystywania komórek macierzystych do badań i jeździł po kraju z wykładami na ten temat.

Powrót do Hollywood

Choć aktywizm na rzecz niepełnosprawnych pochłaniał większość jego czasu, nie zrezygnował z aktorstwa mimo wszystkich ograniczeń. Dwa lata po wypadku, unieruchomiony na wózku i podłączony do respiratora, zadebiutował z sukcesem jako reżyser filmem "Przed zmierzchem". To była historia młodego mężczyzny, geja, który chory na AIDS wraca do rodzinnego domu, by spędzić ostatnie miesiące życia z matką, w którą wcieliła się Glenn Close. Z pozoru prosta, wzruszająca powiedzieć, a jednak pełna niuansów. Za film otrzymał nominację do pięciu nagród Emmy w głównych kategoriach, w tym za reżyserię.

Rok później wyprodukował remake wielkiego dzieła Alfreda Hitchcocka "Okno na podwórze", w którym sam zagrał sparaliżowanego mężczyznę, będącego świadkiem morderstwa. Zależało mu, by wiernie oddać na ekranie perspektywę osoby niepełnosprawnej. Pojawił się na ekranie, przed kamerą, po raz pierwszy od wypadku w 1995 roku. Za rolę zdobył nagrodę Gildii Aktorów Amerykańskich i nominację do Złotego Globu.

Bezwarunkowa miłość

Chris nie ukrywa, że zmienił się pod wpływem Dany, choć choroba też zrobiła swoje. Bezwarunkowa miłość napędza jednak wolę walki. Bez wsparcia Dany byłoby mu znacznie trudniej.

- Odkryłem, że to wszystko czemu się oddawałem - sportowe pasje, kariera, podróże, to nie jest definicja prawdziwego życia. Ono tkwi w relacjach z bliskimi - w rozmowach, wspólnym śmiechu. To  choroba uczyniła mnie lepszym ojcem, czulszym partnerem. W moim przypadku potrzeba było katastrofy, by zmienić punkt widzenia. Może naprawdę usiałem skręcić kark, by pewne rzeczy zrozumieć? - mówi Reeve nie przeczuwając chyba jeszcze końca.

Dziewiątego października 2004 roku, najprawdopodobniej na skutek ciężkiej infekcji, Christopher Reeve zapadł w śpiączkę. Już się z niej nie wybudził. Zmarł dzień później w wieku 52 lat.

Niespełna 18 miesięcy po nim na raka płuc odeszła nieoczekiwanie również Dana Reeve. Jej syn jest zdania, że zachorowała w momencie, gdy w jej życiu zabrakło Chrisa.