Reklama

59 lat temu doszło do jednego z największych napadów na bank w historii powojennej Polski. 19 sierpnia 1962 roku w Wołowie złodzieje ukradli 12 mln złotych. Sprawcy nie byli doświadczonymi recydywistami. Pomysł zrodził się z żartów, podczas spotkania towarzyskiego. Grupa znajomych, która dopuściła się rabunku, nie przypuszczała, że napad przejdzie do historii jako jeden z najbardziej spektakularnych w PRL. Zdarzenie stało się nawet inspiracją dla twórców jednego z komiksów z serii "Kapitan Żbik".

Skradzione wypłaty

Wołów jest położony w południowo-zachodniej Polsce. Obecnie to jedno z miast należących do aglomeracji wrocławskiej. W latach sześćdziesiątych na tych terenach funkcjonowały liczne PGR-y i to właśnie pieniądze na wypłaty dla ich pracowników sprawiły, że sejf oddziału Narodowego Banku Polskiego w Wołowie był tak dobrze zaopatrzony.

Reklama

Na udział w napadzie zdecydowało się pięciu znajomych, którzy do pomocy zwerbowali dodatkowych dwóch pomocników. Ostatecznie kluczową rolę odegrał jednak skarbnik banku, który udzielił istotnych dla organizacji napadu wskazówek.

Najnowsze wydanie Tygodnika co sobotę w Twojej skrzynce. Zapisz się do newslettera >>

Skok rozpoczął się wieczorem 19 sierpnia 1962 roku. Grupa przybyła do banku samochodem marki Warszawa, który na kolejnych etapach śledztwa stanowił ważną poszlakę. Następnie dostała się na teren budynku i obezwładniła strażnika. Z późniejszych relacji wynika, że związanego mężczyznę zamknięto w piwnicy budynku.


Okazało się, że do złamania zabezpieczeń banku wystarczą niezbyt wyrafinowane narzędzia ślusarskie. Z sejfu udało się wyciągnąć 12 530 000 złotych. Średnie miesięczne wynagrodzenie wynosiło wówczas 1680 zł.

To właśnie wspomniana wcześniej warszawa posłużyła rabusiom do wywiezienia ciężkich worków z pieniędzy poza teren miasteczka. Prawdopodobnie również z tego samochodu pochodził zużyty olej silnikowy, którym polano posadzkę, utrudniając tym zbieranie poszlak. Samochód należał do jednego ze współudziałowców, który na co dzień pracował jako taksówkarz.

Zarówno lokalne, jak i ogólnopolskie media rozpisywały się, snując teorie o tym, kto mógł zorganizować tak sprawnie przeprowadzony napad. Uważano, że zrobiła to doświadczona szajka profesjonalistów. Podejrzewano również udział międzynarodowego gangu. Nikt nie zakładał, że kradzieży mogli dopuścić się lokalni mieszkańcy.

Najciemniej pod latarnią

Z czasem pojawiało się coraz więcej hipotez i pomysłów na to, jak odnaleźć sprawców napadu. Rosła też presja na służby, które mimo zaangażowania licznych sił nie robiły postępów w śledztwie.

Sprawdzano sklepy, w których można było zakupić narzędzia wykorzystane przy otwarciu sejfu. Przesłuchiwano dziesiątki świadków. Do sklepów na terenie całego kraju trafiły informacje o numerach seryjnych banknotów, które zniknęły feralnego dnia. Nie przyniosło to jednak żadnych rezultatów.

Funkcjonariusze rozszerzyli swoje działania nie tylko na najbliższe okolice. Sprawdzano wszystkie większe wypłaty gotówki na terenie całego kraju. Nikt nie zakładał, że sprawcy mogą być tak blisko.

Tymczasem to właśnie lokalne znajomości sprawców pozwalały zdobywać informacje o kolejnych etapach śledztwa i przewidywać kolejne kroki funkcjonariuszy. Gdy wydawało się, że wszystkie możliwe poszlaki zostały sprawdzone, pojawił się plan, który miał sprowokować rabusiów do szybszego wydawania złupionych banknotów.


Po decyzji prokuratury wypuszczono plotkę, że banknoty zostaną wymienione, a seria, która zniknęła, stanie się bezwartościowa. Służby postarały się, by informacja zatoczyła możliwie najszersze kręgi. 

Początkowo pieniądze wydawano w bardzo powolny i rozproszony sposób, starając się unikać płacenia dużymi kwotami w jednym miejscu. Jednak, gdy do rodzin dotarła informacja, że skradzione banknoty mają zostać wycofane z obrotu, jedna z żon wpadła w panikę. W ciągu kilku dni wydała blisko pół miliona złotych.

To właśnie dzięki temu funkcjonariuszom udało się dotrzeć do kobiety, a następnie odkryć, że w kradzież zamieszane było całe grono znajomych.

W grudniu 1962 roku sprawcy stanęli przed sądem. Groziła im kara śmierci, która obowiązywała wówczas w Polsce. Ostatecznie pięciu głównych przestępców zostało skazanych na dożywocie, zamienione później na 25 lat więzienia. Najmniej, bo 8 lat, zawyrokowano wobec członków rodzin, które uczestniczyły w ukrywaniu i wydawaniu pieniędzy. W 1979 roku zza kratek wyszedł ostatni z zatrzymanych. Żadna z osób zamieszanych w proceder nigdy przed napadem ani po nim nie weszła w konflikt z prawem.

Skok stulecia

W 2019 roku z Prokuraturą Okręgową w Warszawie skontaktował się mężczyzna, który twierdził, że zna informacje dotyczące jednej z największych zagadek PRL-u, czyli napadu na konwojentów w Warszawie, w wyniku którego skradziono ponad 1,3 mln złotych. Mężczyzna milczał przez 55 lat i wreszcie postanowił o wszystkim opowiedzieć.

Był grudzień 1964 roku. Pod mieszczący się przy ul. Jasnej oddział Narodowego Banku Polskiego podjechał samochód Centralnego Domu Towarowego. Każdego dnia w ten sposób przewożono utarg. W samochodzie znajdował się kierowca i dwóch konwojentów. Zaraz przy nim kasjerka, która pomagała w przekazaniu pieniędzy. Transport zawsze poruszał się tą samą trasą, charakterystycznie oznakowanymi pojazdami. 


Decyzję o napadzie ułatwiał również fakt, że Centralny Dom Towarowy często podawał do wiadomości prasy wysokość obrotów w danym dniu. Do wymiany między konwojentami a pracownikami banku dochodziło na rampie, która służyła również do przekazywania innych, mniej wartościowych dostaw.

22 grudnia 1964 roku coś zakłóciło wymianę. Nagle, podczas przekazania paczek, doszło do strzałów. Jeden z konwojentów, który przenosił worek z pieniędzmi, został raniony. Mężczyzna, którego świadkowie opisywali później jako niskiego, ubranego w jasny płaszcz, odbierał worek i uciekł przed siebie.

W jego kierunku ruszył dowodzący konwojem, jednak i on został, jak się później okazało śmiertelnie, raniony przez drugiego z napastników.

W samochodzie został nieuzbrojony kierowca, który klaksonem próbował wzywać pomoc, a także kasjerka, której udało schronić się za samochodem.

Milicja zjawiła się na miejscu dosłownie po kilku minutach. Przesłuchano licznych świadków zdarzenia. W tym dziennikarzy, którzy całe zajście widzieli z okien sąsiedniego budynku, w którym mieściła się redakcja "Kuriera Polskiego".

Rozpoczęto trudne dochodzenie. Zeznania były ze sobą sprzeczne. Jedni świadkowie widzieli dwóch, inni trzech, a nawet czterech mężczyzn. Wiadomo było, że zbiegli w kierunku ulicy Marszałkowskiej, najprawdopodobniej samochodem. Jednak nawet co do pojazdu pojawiło się kilka wątpliwości. Nie wiadomo czy Warszawa, najbardziej popularny model w stolicy była koloru szarego czy błękitnego. Nieścisłość w zeznaniach nie ułatwiła więc pracy funkcjonariuszy.

Sporządzono portrety pamięciowe oraz manekiny z podobiznami napastników. Zdjęcia wysłano do wszystkich największych redakcji w kraju.

Milicja przesłuchała blisko 10 tysięcy osób. Zorganizowano również wielką obławę na wszystkie samochody wyjeżdżające z Warszawy. Mimo że sprawą żyła cała Polska, nie udało się ustalić, kto stał za napadem na konwój.

Prokuratura, do której niedawno wpłynęły dodatkowe informacje, umorzyła śledztwo ze względu na przedawnienie, które nastąpiło w 1994 roku, czyli 30 lat po zdarzeniu. Osoby, na które wskazał milczący przez ponad 50 lat świadek, nie żyją. W związku z tym dalsze postępowanie nie było możliwe.  

Mniej spektakularna akcja

Nie wszystkie znane z czasów PRL napady były tak wyrafinowane i skuteczne jak przytoczone historie. Do tych mniej z pewnością należy zaliczyć próbę rabunku z 1952 roku.

12 sierpnia, przy ulicy Siennej w Warszawie, dwóch mężczyzn napadło na kasjera ze stołecznej spółdzielni mieszkaniowej "Rekord". Rabusie uzbrojeni w pistolet zagrozili mężczyźnie i towarzyszącym mu ochroniarzom. Mężczyźni przestraszeni bronią szybko oddali teczkę, w której transportowali pieniądze.

Akcja w pierwszym stadium wydawała się udana, jednak szybko włączyli się w nią przechodnie, którzy ruszyli za złodziejami i próbowali dokonać obywatelskiego zatrzymania. Przestraszeni złodzieje porzucili zrabowane pieniądze i uciekli.

Mimo że z napadu nie został im ani grosz, zostali zatrzymani. Wtedy właśnie okazało się, że akcja miała nikłe szanse powodzenia z bardzo prozaicznego powodu. Obaj mężczyźni w chwili dokonywania napadu byli pijani. Wcześniej skonsumowali bowiem niemal litr wódki.

Najnowsze wydanie Tygodnika co sobotę w Twojej skrzynce. Zapisz się do newslettera >>

Przestępcy w czasach PRL nie mieli łatwego zdania. Podsłuchy, liczne kontrole sprawiały, że zaplanowanie dużego przedsięwzięcia stawało się znacznie trudniejsze. O prężnych działaniach funkcjonariuszy, wyjątkowych metodach i nowoczesnych technologiach informowała państwowa tuba propagandowa, za pośrednictwem ogólnopolskiej i lokalnej prasy.

Nie zmienia to faktu, że podziemie przestępcze w wielu miastach kwitło, a ludzie niezależnie od czasów dopasowują metody, by łatwo zdobyć duże pieniądze.