Trzynaście nominacji dla typowanego od miesięcy na faworyta Oscarów 2024 "Oppenheimera" Christophera Nolana, sugerować mogło brak zaskoczeń. Trzygodzinna historia "ojca bomby atomowej", którego geniusz i charyzma wywindowały w górę, politycy chcieli zniszczyć, a historia wciąż nie poddaje jednoznacznej ocenie, zasłużenie trafiła na szczyt w wyścigu o złote statuetki.
Brawurowo poprowadzona na trzech, przeplatających się wzajemnie planach czasowych opowieść Nolana, ma realne szanse zgarnąć Oscary w najważniejszych kategoriach: najlepszy film, reżyser, scenariusz adaptowany oraz najlepszy aktor pierwszoplanowy. Kreację życia w roli Roberta Oppenheimera stworzył Cillian Murphy, obecny na ekranie przez 90% trwania filmu. I wbrew temu, czego się spodziewaliśmy to nie bombę atomową, a twarz Oppenheimera, z której możemy wyczytać skrajne emocje - od euforii poprzez zniechęcenie, aż po rozpacz i szaleństwo, uczynił Nolan punktem centralnym filmu. Twarz słynnego fizyka już zawsze będzie nam się kojarzyć z bladoniebieskimi oczami Cilliana Murphy’ego, które zdają się przewiercać ekran na wskroś. Jest mało prawdopodobne, by ktokolwiek mógł zagrozić kreacji irlandzkiego aktora - rola tego kalibru zdarza się raz na parę lat.
Ale Murphy nie jest jedynym aktorskim pewniakiem "Oppenheimera". Partnerujący mu w roli drugoplanowej Robert Downey Jr. jako główny antagonista - Lewis Strauss, również jest faworytem w swojej kategorii. Jako urzędnik rządowy i członek Komisji Energii Atomowej USA, który usiłuje złamać karierę fizyka, Downey Jr. tworzy najwspanialszą rolę od czasu Charliego Chaplina (1992). Wydaje się, że pozostali nominowani, włącznie z Robertem De Niro wyróżnionym za rolę u Scorsesego, mają znacznie mniejsze szanse.
Trzecia aktorska nominacja dla aktorów Nolana przypadła Emily Blunt w kategorii najlepsza aktorka drugoplanowa. Blunt zagrała żonę głównego bohatera, Kitty Oppenheimer. Kobietę wulkan, która tkwiąc w trudnym związku, choć zdradzana, zmagająca się z problemem alkoholowym, pozostała jego zaufaną powierniczką i oddaną partnerką. To świetna rola, choć za faworytkę w tej kategorii uchodzi Da'Vine Joy Randolph, w filmie "Przesilenie zimowe" Alexandra Payne’a wcielająca się w szkolną kucharkę, której syn zginął w Wietnamie.
"Oppenheimer" prócz 6 wymienionych nominacji otrzymał jeszcze 7 kolejnych, m.in. za zdjęcia, muzykę, kostiumy i scenografię i kilka technicznych. W całej historii kina tylko "Titanic" Jamesa Camerona nominowany był do większej liczby, bo aż do 14 Oscarów, a więc o jedną kategorię więcej od "Oppenheimera".
Na drugim miejscu uplasował się z 11 nominacjami, olśniewający wizualnie obraz Yorgosa Lanthimosa "Biedny istoty" z niesamowitą kreacją Emmy Stone. Wyraźnie inspirowany "Frankensteinem" Mary Shelley film Greka, również został doceniony w głównych kategoriach. Film właśnie trafił na nasze ekrany, warto więc samemu doświadczyć tego niezwykłego kina.
"Biedne istoty" to opowieść z pogranicza fantasy nazwana już "futurystyczną wersją ‘Barbie’". Jej bohaterka Bella zostaje po samobójczej śmierci wskrzeszona do życia przez szalonego naukowca (Willem Dafoe), tyle że "odradza się" z mózgiem... nowo narodzonego dziecka. Od nowa uczy się żyć i robi to z atawistyczną mocą, lekceważąc wszystkich, którzy stają jej na drodze. Włącznie ze swoim twórcą. Jest w niej wielka potrzeba wolności - chce doświadczać wszelkich smaków świata - jego piękna, brzydoty, zmysłowości.
Emma Stone jako Bella Baxter wręcz rozsadza ekran. Aktorka jest także producentką obrazu, oprócz nominacji aktorskiej otrzymała więc także tę najważniejszą - dla najlepszego filmu. To bezdyskusyjnie rola jej życia, tak jak Oppenheimer jest nią dla Murphy’ego, a grana przez nią postać okazała się poważną rywalką dla dotychczasowej faworytki w kategorii pierwszoplanowa rola kobieca. Mowa oczywiście o Lily Gladstone i kreacji kobiety z bogatego plemienia Osagów w filmie Martina Scorsesego, dzięki której zyskała status kobiecego objawienia ubiegłorocznego kina. (Pamiętajmy też o wielkiej kreacji Carey Mulligan w "Maestro", gdzie wcieliła się w żonę Leonarda Bernsteina i przyćmiła Coopera).
Emma Stone ma już na koncie Oscara. Co prawda za udział w całkiem innej, nieporównywalnie słabszej produkcji - musicalu "La la land", ale też za rolę pierwszoplanową. No i Akademia nad wyraz lubi przyznawać tzw. "nagrody pierwsze". W tym przypadku sytuacja jest szczególna, bo potrząsający sumieniami Ameryki film Scorsesego, opowiada przecież o skrywanych przez dekady zbrodniach, popełnionych na indiańskim plemieniu. Gladstone zostałaby pierwszą w historii rdzenną Amerykanka nagrodzoną Oscarem, co przysporzy plusów wciąż od nowa kształtującej swój wizerunek Akademii. Ważną wskazówką będzie wręczenie nagród SAG (Gildii Aktorskiej), zwykle bowiem, podobnie jak w przypadku reżyserów czy producentów, pokrywają się one bowiem z oscarowymi wyborami członków, z których większość jest akademikami. Ale to dopiero w lutym.
Z 10 nominacjami, na trzecim miejscu podium zakotwiczył "Czas krwawego księżyca" Martina Scorsesego, obraz szczególnie ważny dla samego reżysera, bo rozliczający jego ojczyznę, nakręcony z epickim rozmachem, świetnymi rolami Gladstone, DiCaprio i De Niro. O filmie pisaliśmy szeroko tak wiele razy, że wypada jedynie przypomnieć, iż jest dość luźną adaptacją powieści David Granna. Pisarz opisał w niej zabójstwa ludności z plemienia Osagów, którzy po odkryciu ropy na ich ziemiach, w Oklahomie lat 20.XX wieku, stali się najbogatszymi obywatelami Ameryki.
Nagrodzony także w najważniejszych kategoriach obraz nie otrzymał jednak w przeciwieństwie do dwóch wcześniejszych, nominacji ani za scenariusz, ani - co dziwniejsze za pierwszoplanową rolę męską dla Leonardo DiCaprio. Tymczasem dostał ją w zgodnej opinii krytyków za słabszą kreację Robert De Niro, za rolę sprawcy tragedii Osagów wuja Leo-Ernesta. Czy oprócz wciąż uważanej za faworytkę wspaniałej Gladstone, obraz ma jeszcze jakieś realne szanse na zwycięstwo w innych kategoriach?
Niestety, niekoniecznie, bo za reżyserię prawdopodobnie przypadnie on Nolanowi. Chyba że Akademia uzna film czyniący z ojca bomby atomowej "Amerykańskiego Prometeusza" (tytuł książki), za zbyt kontrowersyjny wybór i wskaże Scorsesego. Wreszcie chyba wszystkich zadowoliłby też wybór na zwyciężczynię reżyserki genialnej, francuskiej "Akademii upadku"- Justine Triet.
Tymczasem kończący w tym roku 82 lata Martin Scorsese, po raz 10 ma szansę na statuetkę w tej kategorii i tym samym staje się najczęściej nominowanym do Oscara, żyjącym amerykańskim reżyserem. Przebijając Stevena Spielberga.
Dość długo spodziewano się, że tegoroczne Oscary będą kontynuacją trwającego od lipcowej premiery pojedynku "Barbenheimera". Tymczasem największy hit minionego sezonu - "Barbie" uplasował się "dopiero" na czwartym miejscu z 8 nominacjami. I choć obraz zdobył tę najważniejszą nominację w kategorii "Najlepszy film", ich brak dla świetnej skądinąd Margot Robbie - odtwórczyni tytułowej roli i dla reżyserki - Grety Gerwig, wywołał prawdziwą burzę. (Dodajmy, że nominacja w głównej kategorii także trafiła do Margot, jako producentki projektu, co z pewnością było pocieszeniem).
Rzecz o tyle prowokuje do dyskusji, że nominacja aktorska trafiła nie tylko do Ryana Goslinga za rolę Kena, a nawet - co zaskakuje - do Ameriki Ferrery w epizodycznej, choć oficjalnie "drugoplanowej roli". Stworzona wręcz do roli Barbie, Margot Robbie, bez wątpienia bardziej na nią sobie zasłużyła. I choć nie upierałabym się nad nominacją dla Grety Gerwig, która - w mojej opinii - nieco spłaszczyła projekt pisany z partnerem, i były dużo lepiej wyreżyserowane, wybitne filmy, to nieobecność Robbie jest już niezrozumiała. (Podobnie jak DiCaprio).
By odnieść się do tego faktu, jako pierwszy głos zabrał Gosling. Dziękując za wyróżnienie, podkreślił, że "(...) Nie ma Kena bez Barbie i nie ma filmu 'Barbie', bez Grety Gerwig i Margot Robbie, dwóch osób, które są najbardziej odpowiedzialne za ten znany na całym świecie film. Bez ich talentu, wytrwałości i geniuszu nikt nie zostałby doceniony. Stwierdzenie, że jestem rozczarowany brakiem nominacji dla nich byłoby niedopowiedzeniem" - oświadczył.
Trudno się dziwić Goslingowi. A potem lawina ruszyła. Na swoim Instagramie słowa pocieszenia dla Margot Robbie i reżyserki Grety Gerwig zamieściła Hillary Clinton, była pierwsza dama i kandydatka demokratów na prezydenta w 2016 roku. "Choć może boleć, bo wygrałyście w box-offisie, ale nie wrócicie do domu ze złotem, kochają Was miliony fanów. Obie jesteście dużo bardziej niż ‘Kenough’"- napisała, podpisując się hasztagiem #HillaryBarbie. ("Bardziej niż ‘Kenough’ to kultowa fraza z filmu).
Swoje zdziwienie wobec zaistniałej sytuacji wyraził także Stephen King, który zabiera głos na temat kina na platformie X, (dawniej Twitter). Pisarz z oburzeniem odnotował: "Powiedzcie, że to się naprawdę nie dzieje? Brak nominacji dla Grety Gerwig?" Nieco później dopisał: "Nominacje do Oscara i nasze gusta całkiem się rozminęły", co akurat w tym roku jest wyjątkowo nieprawdziwe.
Ubiegłoroczna laureatka aktorskiego Oscara - Michele Yeoch też zamieściła wywód o jawnej niesprawiedliwości. A potem przyszła pora na teorie spiskowe, których nigdy dość. (Ciekawe, że nigdzie nie znalazłam łez wylanych nad pominięciem w nominacjach DiCaprio, na pewno nie słabszym w swojej roli od Robbie).
Zdeklarowani fani filmu uknuli szybko teorię, że powodem jest feministyczny wydźwięk filmu. I to akurat jest śmieszne, bo jaki niby wydźwięk mają nazwane nawet "futurystyczną ‘Barbie’" odważne i o niebo trudniejsze "Biedne istoty" Yorgosa Lanthimosa? Faktem jest, że wciąż wśród dziewięciu tysięcy akademików mamy około 60 proc. mężczyzn, ale chyba nie to zaważyło na wyborze nominowanych. Przypomnijmy też, że ta sama Greta Gerwig w 2018 otrzymała nominację za reżyserię opowieści o dorastaniu zbuntowanej nastolatki - "Lady Bird". Sama Gerwig - nie tylko reżyserka, ale przez lata również zdolna aktorka, wie najlepiej, że żadne nagrody na świecie nie są demokratyczne. Często mówi o tym w wywidach. Zawsze są wypadkową gustów grupy ludzi i tendencji, wreszcie interesów. Chcielibyśmy, by było inaczej. Ale nie jest. W Hollywood wciąż też pokutuje opinia (niesłuszna), że wielkie kasowe hity, nie zasługują na prestiżowe nagrody.
I w końcu taka uwaga: w kategorii najlepsza reżyseria, w br. obok 4 panów widnieje jedno nazwisko kobiece: Justine Triet. To twórczyni wspomnianego wyżej, wybitnego dzieła z Cannes - "Anatomii upadku", której pominięcie naprawdę byłoby skandalem. Znacznie większym niż nieobecność reżyserki "Barby". To wielkie kino, bliskie arcydziełu. Trudno porównywać ten niełatwy, psychologiczny thriller z rozrywkowym kinem Gerwig, ale nie mam wątpliwości, który z tych tytułów bardziej zasługuje na nagrodę za reżyserię. I na Oscara.
Tylko osiem kobiet (włącznie z nominowaną w tym roku Justine Triet) dostało nominację w tej kategorii. Tylko trzy reżyserki: Kathryn Bigelow w 2010 r., Chloe Zhao w 2021 r. i Jane Campion w 2022 r. zdobyły Oscara. Tak, to bardzo mało. Nie mieszałabym jednak tego faktu z nieobecnością na liście w br. nazwiska Grety Gerwig.
A zamykając wątek niepotrzebnej dramy, warto zauważyć mimo wszystko coraz jaśniejsze światło w tunelu: po raz pierwszy w historii w głównej kategorii, najlepszy film, nominowane są trzy produkcje nakręcone przez kobiety - Justine Triet ("Anatomia upadku"), Celine Song ("Przeszłe życie") i Greta Gerwig (Barbie)".
Jak co roku nas szczególnie interesują polskie akcenty na oscarowej gali. Przepadli już w przedbiegach wysłani przez polską komisję selekcyjną "Chłopi", ale naszego honoru broni brytyjsko-polska absolutnie wybitna "Strefa interesów" Jonathana Glazara. Ze strony polskiej odpowiedzialna za film jest Ewa Puszczyńska ("Zimna wojna"), mamy też polskiego autora wspaniałych zdjęć - Łukasza Żala, które jakimś cudem nie doczekały się nominacji.
Obraz posłany do rywalizacji przez Brytyjczyków (nakręcony głównie po niemiecku), jest faworytem w kategorii film międzynarodowy. W sumie zdobył jednak aż 5 nominacji i to w głównych kategoriach: dla Najlepszego filmu, za reżyserię, scenariusz adaptowany oraz za dźwięk, który gra w nim niezwykle ważną rolę.
Filmy o Holokauście od dekad są praktycznie odrębnym gatunkiem, ale chyba nie było dotąd takiego, który całkowicie rezygnując z jakichkolwiek wizualizacji przemocy i cierpienia, byłby równie wstrząsający. Reżyser zainspirował się książką Martina Amisa, jednak postanowił skoncentrować się na życiu komendanta Auschwitz-Birkenau Rudolfa Hoessa i jej żony, (postaci prawdziwe) oraz ich dzieci, podczas gdy w książce mamy fikcyjnych bohaterów. Śledzimy, więc ich dostanie, sielankowe życie w cieniu Zagłady, za ceglaną ścianą odgradza ich domostwo od obozu koncentracyjnego. Glazer w ogóle nie pokazuje tego, co dzieje się za nim. Stłumione dźwięki dochodzące zza ceglanej ściany: krzyki, strzały, stukot oficerek, wydawane polecenia, wdzierają się w naszą pamięć i nie chcą odejść. Najbardziej dotkliwe są jednak przeszywające serce i mózg momenty ciszy. I tylko dym z krematoryjnego komina wskazuje na to, co dzieje się obok.
Stosując unikalną technikę filmowania, reżyser wraz z Łukaszem Żalem wykorzystał zdalnie sterowane kamery ustawione w stałych pozycjach w różnych pomieszczeniach. Pozwoliły one stworzyć naturalny obraz, toczącego się życia, gdy dym unosił się nad jasnoniebieskim niebem.
W czasie, gdy - co niewiarygodne - nazizm, negowanie Holokaustu i antysemityzm wracają do łask w niektórych zakątkach globu, ten film przestrzega przed jego horrorem. I przed odwracaniem wzroku od zła.
Każda edycja Oscarów, jak każdy szanujący się wyścig, ma swojego czarnego konia. W tym roku jest nim wchodzące właśnie do kin "Przesilenie zimowe" Alexandra Payne’a. Wspaniałe. tzw. Feel Good Movie (kino poprawiające samopoczucie), które jak to czarny koń, może nas zaskoczyć.
To osadzona w latach 70. XX wieku opowieść o pewnym Bożym Narodzeniu, w elitarnej amerykańskiej szkole dla chłopców. Nie pamiętam tak wspaniale napisanych dialogów, w których każde słowo coś znaczy i każdy z bohaterów ma wzorcowo poprowadzoną w scenariuszu, swoją odrębną i niepowtarzalną historię.
Swoją drogą Paul Giamatti, odtwórca głównej roli w filmie, jako gburowaty nauczyciel, który pod wpływem wspomnianego Bożego Narodzenia przechodzi przemianę, jako jedyny chyba mógłby zagrozić w tym roku Oscarowi dla Cilliana Murphy’ego.
Ale nim zaczniemy pisać alternatywną wersję 96 edycji Oscarów, poczekajmy na tę prawdziwą.