Reklama

W momencie wybuchu II wojny Kazimierz Leski był uczniem Szkoły Pochorążych Lotnictwa w Sadkowie koło Radomia. O lataniu marzył już od czasów gimnazjum i gdyby nie inwazja Wehrmachtu, pewnie zrobiłby karierę pod polskim niebem. Dodajmy, że równie sprawnie, co za sterami, radził sobie z przyrządami kreślarskimi - przed 1939 rokiem spędził wiele lat w Holandii jako rysownik w biurze budowy okrętów podwodnych. Mało tego, przy jego udziale powstały projekty jednostek będących później chlubą naszej marynarki: ORP "Sęp" i ORP "Orzeł".

Do kraju powrócił pod koniec lat 30., a okres nauki w Szkole Podchorążych uznawał po latach za "czas beztroski i odpowiedzialności, łączący przyjemne z pożytecznym". Nieprzypadkowo w przerwach od zajęć i ćwiczeń przygrywał na akordeonie, a przy sobie zawsze starał się mieć kilka książek. Nadszedł jednak 1 września 1939 i beztroska odeszła bezpowrotnie na długi czas - już w pierwszych dniach wojny Leski był świadkiem śmierci 6 kolegów z wojskowej ławki. Udusili się w rowie przeciwodłamkowym, zawalonym wskutek wybuchu bomby.

Reklama

Kolejne dni to nieustanna wędrówka - czasem lotnicza, czasem piesza - naszego bohatera. Z Sadkowa Leski i wielu jego szkolnych towarzyszy ewakuowało się na pokładzie bombowców "Karaś". Cel? Dołączenie do polskich żołnierzy na południu kraju i wsparcie ich w walce z Niemcami. Niestety, w pojedynkach z Luftwaffe piloci nie mogli się wykazać - "Karasie" nie miały karabinów pokładowych. Pozostało obrzucanie Wehrmachtu granatami ręcznymi, a i tak niebawem zabrakło paliwa, więc konieczne okazało się przymusowe lądowanie.

Dalej zmiana samolotu na inny, potem na kolejny, wreszcie Leski i drugi członek załogi, kapral Władysław Koral, wylądowali pod Tarnopolem. Tam powitali ich... czerwonoarmiści, którzy właśnie dokonali inwazji na wschodnie ziemie Rzeczpospolitej. Wzięli młodego lotnika jako jeńca i zaprowadzili go do punktu zbornego, szkoły w pobliskiej Jagielnicy. Na szczęście, Kazimierzowi nie był dany los oficerów katyńskich - z niewoli uratował go... ukraiński chłop. Przez podkop pod jedną ze szkolnych ścian przekazał Leskiemu w nocy worek z żywnością i ubraniami. Ucieczka, z pomocą kolegów, zakończyła się powodzeniem i przyszły wywiadowca wkrótce przekroczył granice Lwowa.

Szpital, okno i konspiracja

Miasto nad Pełtwią nie było najbezpieczniejszym przystankiem - Leski wciąż znajdował się na terenie okupacji radzieckiej. Zagrożenie było tym większe, że nasz bohater nie mógł się swobodnie poruszać - coraz bardziej dawała mu się we znaki kontuzja nogi odniesiona podczas ostatniego lądowania. Do tego doszły zawroty głowy i koledzy, którzy pomagali Leskiemu w ucieczce, umieścili go w szpitalu. Aby znowu nie wpaść w łapska Sowietów, lotnik przybrał fałszywą tożsamość szofera z Radomia.

Już wtedy myślał o zaangażowaniu się w konspirację, ale założony na nodze gips (uraz okazał się poważniejszy) skutecznie mu to uniemożliwił. Po wyjściu ze szpitala zaczął za to natychmiast uczestniczyć w podziemnych spotkaniach i jedno z nich omal nie skończyło się aresztowaniem przez NKWD. Pewnego razu Sowieci wkroczyli bowiem do mieszkania, gdzie trwała narada - Leski w ostatnim momencie wyskoczył przez okno. Mimo, że skok wiązał się z ogromnym ryzykiem (służby wokół i ledwo zaleczona noga!), znowu dopisało mu szczęście.

Później wspominał zapewne ten epizod ze śmiechem - na razie przemierzył kilkaset kilometrów, aby dotrzeć do Warszawy. Dokładniej, do domu rodziców, gdzie spotkał się z matką - los ojca pozostawał nieznany (po pewnym czasie Lescy dowiedzieli się, że mieszka w Londynie i służy jako oficer sztabu Naczelnego Wodza). Niestety, nie mógł cieszyć się spokojem w rodzinnych ścianach - jako pilot i projektant polskich okrętów podwodnych, znajdował się na celowniku Niemców. Do mieszkania Leskich zapukała nawet policja, ale matka Kazimierza przekonała funkcjonariuszy, że syn najpewniej przebywa w ZSRR.

Dla bezpieczeństwa Kazimierz musiał wyrobić sobie fałszywe dokumenty - od tej pory przedstawiał się jako Leon Juchniewicz. Konieczne stało się też znalezienie pracy, fizycznej, bo Niemcy widzieli w Polakach jedynie najtańszą (a często i niewolniczą) siłę roboczą. Przyszły agent najpierw zatrudnił się jako tragarz, potem był szklarzem, zdarzało mu się też malować mieszkania. Z tyłu głowy wciąż miał jednak myśl, aby działać w podziemiu - do konspiracji wciągnął go Stefan Witkowski, założyciel i przywódca organizacji "Muszkieterowie".

"Muszkieter" od komunikacji

Witkowski to na tyle barwna i kontrowersyjna postać, że zasługuje na kilka odrębnych słów. Przedwojenny inżynier i wynalazca, uczestnik wojny polsko-bolszewickiej i kampanii wrześniowej, podczas II wojny stanął na czele jednej z największych organizacji wywiadowczych w Europie. W szczytowym momencie "Muszkieterowie" to ponad 800 osób, działających zarówno w kraju (przekazujących na Zachód m.in. fotografie dokumentujące niemieckie zbrodnie i rozkłady niemieckich pociągów), jak i zagranicą.

Ludzie Witkowskiego przeprowadzili wiele spektakularnych akcji, jedną z najważniejszych było przechwycenie niemieckich projektów okrętów podwodnych i przekazanie ich zachodnim aliantom. "Muszkieterowie" współpracowali jednak z nimi, zwłaszcza z brytyjskimi służbami, na własną rękę, co nie podobało się dowództwu Armii Krajowej. Wprawdzie z czasem doszło do formalnego scalenia organizacji z ZWZ-AK, ale Witkowski nadal miał prowadzić samodzielne działania. Efekt? Wyrok śmierci, zatwierdzony przez Komendanta Głównego AK, Stefana Grota-Roweckiego i wykonany przez akowców 18 września 1942 roku.

W pismach do władz w Londynie Rowecki informował, że Witkowski został zamordowany przez Niemców. Dlaczego legendarny przywódca AK kłamał? Czy rzeczywiście śmierć Witkowskiego były wynikiem "polskiego piekiełka" i porachunków politycznych? Te pytania wciąż pozostają otwarte, tymczasem wróćmy do Kazimierza Leskiego. Choć nie miał wcześniej do czynienia z wywiadem, szef "Muszkieterów" uznał go za cennego współpracownika i powierzył mu rozbudowę komórki wywiadowczej zajmującej się "rozpoznaniem komunikacyjnym".

Co to oznaczało w praktyce? "Grupa 37" (kryptonim Leskiego i jego towarzyszy) obserwowała drogi, lotniska, tory kolejowe itd. i zbierała informacje na ich temat. A było co zbierać, przełożonych interesowało wszystko, od ochrony i wyposażenia lotnisk po przepustowość dróg/torów i nośność mostów. Choć amator, Leski okazał się skutecznym wywiadowcą i już po kilku miesiącach mógł przedstawić Witkowskiemu mapę Polski z naniesionymi parametrami technicznymi dróg, wiaduktów czy śluz. W przerwach od zarobkowania i pracy konspiracyjnej miał zaś pochłaniać książki o Macie Hari.

Czy lektura publikacji o superszpiegu w spódnicy pomogła mu w wywiadzie? Być może, jedno jest pewne - działania Leskiego nie byłyby możliwe na tak szeroką skalę, gdyby nie sieć informatorów. "Bradl" (jeden z jego konspiracyjnych pseudonimów) i jego agenci mogli liczyć na wsparcie Polaków mieszkających w pobliżu ważnych węzłów komunikacyjnych. Pomocą służyli też rodacy pracujący przy obsłudze lotnisk, dworców i portów. O rozmachu "Grupy 37" niech świadczy fakt, że przygotowała dokumenty dotyczące ok. 50 niemieckich lądowisk! Śmierć Witkowskiego spowodowała jednak rozpad organizacji, już wcześniej włączonej do Związku Walki Zbrojnej-Armii Krajowej.

Niemiecki generał z AK

"Muszkieterowie", dotychczas cieszący się pewną autonomią w strukturach Armii Krajowej, stracili teraz resztę niezależności i dotyczyło to również Leskiego. Jego grupa została rozformowana, współpracownicy otrzymali nowe przydziały, a nasz bohater przeszedł do Referatu Komunikacji w Biurze Studiów Wojskowych ZWZ-AK. Nie przyjął pewnie tej zmiany z zadowoleniem, ale rozkaz to rozkaz, a szef wywiadu Armii Krajowej, podpułkownik Marian Drobik doceniał zasługi "Bradla". "Mam do Pana pełne zaufanie [...]. Wiem, że waszym środowisku nie było żadnej większej wpadki ani zdrady. Cenię to.".

Zresztą, przeskok z "Muszkieterów" do ZWZ-AK nie był tak wielki, jak mogłoby się wydawać. Leski w dalszym ciągu zajmował się wywiadem komunikacyjnym i niebawem mógł się pochwalić kolejnymi sukcesami. Jego informatorom udało się na przykład odkryć, że Niemcy przystąpili do produkcji wagonów niskopodwoziowych o dużo większej nośności niż dotychczas. Wniosek? Należy się spodziewać na froncie potężniejszych niemieckich czołgów, takich jak "Panther" (o wadze blisko 50 ton), "Tiger" (56 ton) czy "Königstiger" (67 ton).

Z czasem do zadań Leskiego doszło tworzenie i kierowanie komórką kontrwywiadu AK, a także inne, okazjonalne misje. Najbardziej spektakularną rolę odegrał jako "Julius von Hallmann", rzekomy generał Wehrmachtu. W niemieckim mundurze przemierzył tysiące kilometrów po Europie - oficjalnie po to, aby zapoznać się z budową Wału Atlantyckiego i stosowane rozwiązania wykorzystać w fortyfikacjach Rzeszy na froncie wschodnim. Nieoficjalnie - aby zgłębić tajniki tego systemu umocnień i przekazać je dowództwu Armii Krajowej. Temu służyły długie, nocne rozmowy "generała" z przedstawicielami niemieckiego Sztabu Gospodarczego, obowiązkowo przy kieliszku czegoś mocniejszego.

Podróże Leskiego miały też inny cel - w ten sposób nasz bohater testował trasy, którymi później poruszali się polscy kurierzy. Francja, Hiszpania, Portugalia - wszędzie Leski (wcielając się też wówczas w inne postaci, np. przemysłowca albo kupca) organizował kryjówki dla konspiratorów, wciągał do współpracy zaufanych ludzi spośród miejscowych itd. Każda wyprawa była w gruncie rzeczy misją saperską i aby zredukować do minimum ryzyko wpadki, “Bradl" poświęcił wiele tygodni na przygotowanie się do roli oficera. Od studiowania niemieckich regulaminów wojskowych (“nigdy nie przypuszczałem, że wojsko jest tak skomplikowane") po uczenie się szczegółów swej nowej biografii.

A było co zapamiętywać, bo "Julius von Hallmann" musiał nie tylko znać datę i miejsce urodzenia (wioseczka w Bawarii), ale również wygląd rodzinnego domu, nazwiska kolegów ze szkoły, nauczycieli, przyjaciół itp. Dodajmy, że aby tożsamość “generała" miała solidne podstawy, AK wyposażyła Leskiego w szereg materiałów - pocztówki, listy od rodziny czy pamiątki rodzinne. Mundur uszył mu zaś krawiec, a zarazem członek podziemnej PPS, na co dzień zaopatrujący armię niemiecką. Dzięki temu wszystkiemu "Bradl" mógł w miarę bezpiecznie poruszać się nawet po terenie właściwej Rzeszy.

Jak zostać "wrogiem ludu"?

Jako "generał", Leski był do tego stopnia wiarygodny dla Niemców, że stanowił wzór rzetelności dla innych wojskowych! Otóż pewnego razu w recepcji jednego z francuskich hoteli obsługiwany przed nim oficer został zrugany za nieprawidłowe papiery - kartki na żywność. Następnie pracownik wziął do ręki dokumenty "von Hallmanna" i "machając nimi przed nosem Bogu, ducha winnego Niemca wykrzyczał: "Widzi pan? Tak wyglądają prawdziwe kartki!" (cytat z biografii Leskiego "Życie dobrze spełnione").

Dzięki generalskiemu mundurowi nasz bohater mógł ponadto liczyć na szereg przywilejów, niedostępnych szeregowcom. Miał na przykład prawo do podróży Urlaubzugami - specjalnymi pociągami transportującymi wojskowych z frontu na urlop i z urlopu na front. Konduktorzy Urlaubzugów traktowali pasażerów z wyjątkowym szacunkiem i gdy Leski żądał, aby go zostawiono w spokoju podczas przejazdu, przeważnie jego życzenie się spełniało. Zapadał więc bezkarnie w sen, a żandarmi chcący go skontrolować słyszeli od obsługi: "Pan generał zabronił się budzić i będzie bardzo niezadowolony".

Kazimierz był przy tym na tyle efektownym agentem (inni powiedzieliby, że bezczelnym), że podczas ostatniego pobytu nad Sekwaną w roli "generała" poprosił Niemców o sfinansowanie powrotu do Rzeszy! Oczywiście, otrzymał zgodę i z 500 reichsmarkami w kieszeni wsiadł w pociąg powrotny. Potem "Julius von Hallmann" rozpłynął się w powietrzu, a Leskiego czekały nad Wisłą kolejne konspiracyjne zadania. Warto jeszcze wspomnieć, że z tras sprawdzonych przez "Bradla" korzystali nie tylko kurierzy, ale i polscy Żydzi, uciekający przed Holokaustem. Docenił to Instytut Yad Vashem, który przyznał w 1995 roku Leskiemu tytuł "Sprawiedliwy wśród Narodów Świata".