Tym razem, inaczej niż w poprzednie dni, pacyfikacja zaczyna się nie o północy, ale przed 22. W tłumie są wciąż rodziny z małymi dziećmi. Jest poniedziałek, piąty dzień protestów. Ustawiam się akurat do wejścia na żywo. W Polsce zbliża się 19, w Polsacie będą zaraz "Wydarzenia" 18:50. Nagle widzę, że tłum zaczyna nerwowo falować.
- Idą, uciekaj - ktoś krzyczy do mnie po angielsku. Oni, czyli specnaz, ale gruzińska ulica ma na nich specjalne określenie - "cyborgi". Mają kaski, ochraniacze, tarcze i wyglądają jak bezduszne roboty. Specjalna jednostka do pacyfikowania demonstracji. Słychać strzały, wszędzie unosi się gaz, spanikowani ludzie uciekają do bocznych uliczek. Krzyczę do producenta, że muszę się schować. Wbiegam do pobliskiego parku, ustawiam kamerę, na poboczu obok mnie stoi kilka karetek, ktoś musiał ich już wcześniej uprzedzić, że może być wielu rannych.
- Jestem gotowy, możemy wejść na żywo - mówię. Akurat za moimi plecami jest czoło policyjnego tarana. Wybuchy, krzyki, gaz i kaszel. Na szczęście "cyborgi" skupiają się na głównej ulicy - alei Rustawelego. Przez wiele godzin to właśnie na niej będzie trwała uliczna walka. Z jednej strony specnaz, armatki wodne, gumowe kule i gaz. Z drugiej młodzi ludzie uzbrojeni w fajerwerki i w okulary do pływania.
Demonstracje zaczęły się w czwartek, 28 listopada. Pierwszego dnia jest niewiele osób, ale w weekend są już setki tysięcy. Aleja Rustawelego to najważniejsza ulica stolicy i całej Gruzji. To droga poety, który zakochał się w swojej królowej. Łączy dwa place - Wolności i Rewolucji Róż, to przy niej jest budynek parlamentu. Scenariusz codziennie jest podobny. Około godziny 17 pojawiają się pierwsi demonstranci. Na początku małe grupki. Kilka godzin później ludzi jest już tak wiele, że schodzą z chodników na aleję narodowego poety Gruzji. Wszystko dzieje się oddolnie, inaczej niż w Polsce, gdzie to policja zamyka ruch, kiedy tłum gęstnieje. Kierowcy nie trąbią, zawracają i próbują się jakoś przebić przez miasto bocznymi ulicami.
Na demonstrację potrafi przyjść ponad 200 tys. osób. Tbilisi ma 1 mln 300 tys. mieszkańców - to tak, jakby protestował co szósty mieszkaniec. Licząc niemowlęta, starców i "cyborgów". Policjanci czekają przy placu Wolności. Obstawiają też boczne ulice wokół parlamentu. Kiedy ruszają ludzie, przesuwają systematycznie w stronę placu Rewolucji Róż. la demonstrantów ten plac to reduta. I symbol. Bo właśnie w czasie Rewolucji Róż w 2003 roku Gruzini ostatecznie zerwali z prorosyjskim kursem i wybrali drogę na Zachód.
Gruzińskie Marzenie, partia która rządzi krajem od 12 lat, chce zawrócić kurs na północ. Demonstracje wybuchły po tym, jak premier Irakli Kobachidze zapowiedział zamrożenie negocjacji o przystąpieniu do Unii Europejskiej. Ale napięcie narastało do tygodni. Pod koniec października w Gruzji odbyły się wybory do parlamentu. Według opozycji zostały sfałszowane. Rząd kontroluje "publiczne" media, a media kontrolują to, co myślą wyborcy (a przynajmniej ich duża cześć). Cały kraj kontroluje za to Bidzina Iwaniszwili, najbogatszy człowiek w kraju. Dorobił się fortuny w Rosji.
- Ludzie się boją i to naturalne, ale nigdy nie powinniśmy się poddać. Mamy rzeczywistość jak z "Folwarku zwierzęcego" - mówi mi młoda dziewczyna, która na protest przyniosła jego karykaturę. Wygląda jak świnia z orwellowskiej utopii. Ci, którzy protestują, szczerze go nienawidzą.
Wiele wskazuje na to, że Gruzińskie Marzenie podkręciło swój wynik w październikowych wyborach (najpierw propagandą, a potem przy samych urnach), ale to wciąż największa siła polityczna w kraju. W kraju, w którym według różnych badań 80 proc. mieszkańców popiera integrację z UE. Ja to wytłumaczyć? Pytam o to dziewczynę, która przyszła na demonstrację z książką. Siedzi spokojnie na murku przed parlamentem i czyta, owinięta narodową flagą niczym niewidzialną tarczą.
- Kiedy doszli do władzy, gospodarka znów ruszyła. Mam wujka w policji, to dzięki Moskwie dostaje co miesiąc wypłatę - odpowiada. Sojusz z Rosją opłaca się Gruzinom, biznes kwitnie. Gruzja w ostatnim czasie przeskoczyła Chiny pod względem dochodu na głowę mieszkańca. W ciągu 12 lat rządów Gruzińskiego Marzenia średnie wynagrodzenie wzrosło trzykrotnie z około 230 euro do prawie 700. To rządowa statystyka, ale jednak coś mówi. Na drogach widać drogie auta, po stolicy jeżdżą nowoczesne autobusy. Dekadę temu można było znaleźć hotel w Tbilisi za kilka euro, teraz trzeba wydać kilkadziesiąt.
Ta słabość do północnego sąsiada była widoczna w Gruzji od dawna. - Dlaczego dopiero ostatnia deklaracja premiera o zawieszeniu rozmów z Brukselą wywołała taką falę gniewu? - pytam chłopaka, który przyszedł na protest. - Przez wiele lat politycy Gruzińskiego Marzenia mydli nam oczy, jedni mówili, że chcą na Zachód, inni, że nie chcą wojny z Rosją i trzeba się jakoś dogadać z Moskwą. Dopiero ostatnie wydarzenia otworzyły nam oczy - i dodaje - wszystko przez Bidzinę, on ma biznesy w Rosji i to jest dla niego najważniejsze.
Gospodarka i strach przed wojną to niejedyne powody. Na Gruzińskie Marzenie głosują starsi, gorzej wykształceni, z mniejszych miejscowości. Gruzja ma 3 mln 700 tys. mieszkańców, co trzeci żyje w Tbilisi, ale kolejne największe miasto (Batumi) jest już 10 razy mniejsze od stolicy. To poza stolicą mieszkają wyborcy Gruzińskiego Marzenia. Są konserwatywni, wielu z nich wierzy, że Zachód promuje "zgniliznę moralną" (strasznie LGBT to jeden z ulubionych straszaków wykorzystywanych przez władzę). Tym razem jednak protesty wybuchły już nie tylko w Tbilisi, ale też w innych miejscowościach. Nawet tam, gdzie od 12 lat (czyli od kiedy do władzy doszła partia Iwaniszwilego) nikt nie wychodził na ulicę.
Wchodzę do sklepu, pytam sprzedawczynię, czy zna angielski. Około 50-letnia blondynka pokazuje, że nie. - To może po rosyjsku? - pytam. - Po rosyjsku nie będę mówić - odpowiada. Ten sam proces można było zobaczyć w Ukrainie po Majdanie. To jeszcze nie ta skala, ale nie da się tego nie zauważyć.
Protestują głównie młodzi, choć 50-letni kierowca, który wiózł mnie z lotniska, oburzył się, kiedy właśnie zapytałem go, dlaczego starsi siedzą w domu. - Sytuacja płocha, ocień płocha, ja też nie chcę Putina - przekonywał po rosyjsku, kiedy pędziliśmy do centrum miasta. Ci, którzy demonstrują, nie znają cyrylicy. Mówią po angielsku, oglądają zachodnie filmy, na wakacje jeżdżą na Zachód. Chcą mieć Zachód na Kaukazie.
Walczą o to. Laserami i petardami. Niektórzy mówią już, że to rewolucja fajerwerków. Demonstranci przez wiele godzin ostrzeliwują budynek parlamentu. I to w rytmie techno, które czasem ktoś puści na przenośnym głośniku. Są jeszcze lasery, którymi oślepiają policjantów. A ci, niczym w oblężonym zamku, schowani za kolumnami parlamentu, odpowiadają armatkami wodnymi. Nieustannie przez wiele godzin. Huk petardy, rozbłysk i zimny prysznic.
Wejście do budynku jest odgrodzone posępnym, metalowym płotem. Przypomina bramę do więzienia. Suweren, metalowa brama, władza. Symbol. Na początku demonstracji kolejni młodzi podchodzą do niej i kopią ją w furii. Można poczuć ciarki. Wymaga to trochę odwagi, bo w każdej chwili może wyskoczyć policja. Można dostać z armatki albo pałką. Ten rytuał powtarza się codziennie. Najpierw jest spokojnie, potem zaczyna się kopanie bramy, a następnie lecą już fajerwerki.
Władza najbardziej boi się tego, że demonstranci zostaną na stałe przed parlamentem. - Nie pozwolimy na drugi Majdan - odgraża się niemal codziennie premier Gruzji. W czasie ukraińskiego zrywu na przełomie 2013 i 2014 roku tysiące ludzi przez tygodnie okupowały główny plac Kijowa. Byli jak kamień w bucie, nie pozwalali władzy i innym, pogrążonym początkowo w apatii, zapomnieć o sobie. Janukowycz stracił w końcu kontrolę nad sytuacją, wysłał snajperów, zaczęła się rzeź i ostatni akt rewolucji.
Dla Gruzińskiego Marzenia taki scenariusz to koszmar. Woli więc z obywatelami codziennie grać w ten sam brutalny mecz od nowa. Pierwsza połowa - wy krzyczycie. Druga - my was przeganiamy. Kiedy przed parlamentem pojawią się pierwsze namioty, zmienią się zasady gry i nikt już nie będzie wiedział, kto wygra. Rząd nieustannie przekonuje, że za demonstracjami stoi Zachód, "globalna partia wojny". A Ci, którzy demonstrują, mówią mi, że Zachód o nich zapomniał. Ciężko zapomnieć o ukraińskiej lekcji. Zachodnia Europa potrzebowała dekady (i pełnoskalowej inwazji), żeby zacząć traktować zagrożenie ze strony Putina i wspierać Ukrainę na poważnie.
Fajerwerki, lasery i gogle stały się już symbolem tych demonstracji. Te ostatnie przydają się, kiedy na protestujących zaczynają nacierać "cyborgi". Wystarczy parę sekund w oparach gazu i padasz na kolana. Młodzi są na to przygotowani. Ktoś podbiega i polewa mi od razu twarz wodą (nie wiem, czy mleko jest skuteczne, tutaj nikt go nie używa). Wielu ma maseczki, maski gazowe i gogle. Albo chociaż okulary do pływania. Cokolwiek, czym można chronić oczy.
- Myślisz że wygracie? - to pytanie zadałem wielu. - Nie mamy wyjścia. Albo będzie tu normalnie, albo stąd wyjadę. A nie chcę stąd wyjeżdżać - słyszę. W zeszłym roku z Gruzji wyemigrowało (uwzględniając też tych, którzy wrócili) ponad 100 tys. osób. To tak, jakby Polskę opuściło w ciągu roku milion osób. Wielu jednak walczy, bo chce zostać. Zakładają gogle, wciągają maski i wracają na Aleję Rustawelego każdego wieczora. Rząd wprowadził zakaz sprzedaży fajerwerków i gogli. W biurach partii opozycji zarekwirowano nawet jajka.
Na przystanku koło parlamentu ktoś przykleił zdjęcie - to drużyna piłkarska Gruzińskiego Marzenia, premier Kobachidze "gra" na pomocy. - Oni naprawdę nie mogą zabrać nas na Euro - można przeczytać pod zdjęciem.
Na razie trudno przewidzieć, jak zakończy się ten "mecz". W połowie grudnia elektorzy (głównie deputowani) wybiorą nowego prezydenta. Po raz pierwszy od 30 lat nie zostanie on wybrany w wyborach powszechnych. Zostanie nim najprawdopodobniej były piłkarz, a obecnie zagorzały wróg Zachodu, poseł Micheil Kawelaszwili. Miał za niskie wykształcenie, aby wcześniej zostać szefem gruzińskiej federacji piłkarskiej. Teraz ma zostać głową gruzińskiego państwa.
Na ostatnim Euro reprezentacja Gruzji grała naprawdę pięknie (wygrała w grupie z Portugalią, dzielnie walczyła z Hiszpanią). To efekt reformy szkolenia. Gruzińscy działacze po świetnych występach tłumaczyli zachodnim dziennikarzom - dostosowaliśmy system szkolenia do naszej narodowej duszy. "My nie lubimy się bronić i kalkulować, wolimy atakować".