Reklama

Pretekstem do wspomnień stało się spotkanie pod hasłem "Przez całe życie poprawiali ten świat", które - tuż przed 82. rocznicą wybuchu powstania w getcie warszawskim - zorganizowało Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi.

Rocznica powstania w getcie warszawskim

Powstanie, które wybuchło 19 kwietnia 1943 roku, było największym zbrojnym zrywem Żydów podczas II wojny światowej, a także pierwszym powstaniem wielkomiejskim w okupowanej Europie. Trwało blisko miesiąc. Szacuje się, że w powstaniu zginęło lub zostało zamordowanych około 12 tys. Żydów. Symbolem bohaterskiego zrywu stały się żonkile, które dziś są częścią corocznej akcji #ŁączyNasPamięć. Symbolizują pamięć, szacunek i nadzieję. - Powstanie i wojnę przeżyła zaledwie garstka Żydówek i Żydów. Wśród nich był ostatni przywódca powstania, Marek Edelman. To właśnie od jego gestu - składania żółtych kwiatów pod pomnikiem Bohaterów Getta - pochodzi symbol akcji. Kontynuujemy tę tradycję, rozdając podczas każdych obchodów rocznicy powstania tysiące papierowych żonkili - czytamy na stronie POLIN Muzeum Historii Żydów Polskich.

Reklama

Alina i Marek poznali się w getcie, potem oboje walczyli w Powstaniu Warszawskim. Po wojnie to Łódź stała się dla nich miejscem nowego, wspólnego życia. Studia medyczne, małżeństwo, wspólne dzieci. Syn Aleksander urodził się w 1951 roku, a pięć lat później na świat przyszła córka Anna. Marek Edelman został kardiologiem - prekursorem operacji serca ratujących życie. Alina Margolis-Edelman - pediatrą szczególnie poświęconą dziecięcej cukrzycy i chorobom nerek. Oboje byli całkowicie oddani swoim pacjentom. Ale budowanie nowego powojennego życia, brutalnie przerwały wydarzenia marca 1968 roku i antysemicka nagonka. Oboje tracą tak ważną dla siebie pracę. W końcu Alina wraz z dziećmi decydują się na emigrację do Francji. Marek zostaje w Łodzi. I już nigdy nie zamieszkają razem. On nie wyprowadzi się z Polski, ona nie wyjedzie z Paryża.

Rozłąka na zawsze

- Najpierw poznałam Alinę. W Paryżu, bo znalazłam się tam jako niechciana emigrantka. A te pokolenia emigrantów, starsze i nowe jakoś się połączyły. Alina bardzo angażowała się w sprawy Solidarności, w pomoc ludziom z Polski. Szczególnie tym, którzy potrzebowali jakiejś ekstraordynaryjnej pomocy lekarskiej. Pomagała też nowym emigrantom i po prostu zaopiekowała się też mną. Potrzebowałam kogoś, kto poręczy mi przy wynajmowaniu mieszkania. Dla Aliny nie był to żaden problem, poręczyła - wspomina Agnieszka Holland.

I tak zaczęła się wieloletnia przyjaźń. Pojawił się też Marek Edelman. - To Alina nas poznała. Oczywiście wcześniej wiedziałam, kim jest Marek Edelman. Pod koniec lat 70., a szczególnie w latach 80. był już bardzo znaną osobą, przede wszystkim w kręgach opozycyjnych. Potem ukazała się słynna książka Hanny Krall "Zdążyć przed Panem Bogiem". Hannie Krall udało się idealnie uchwycić jego osobowość, bardzo charakterystyczną, czasem kontrowersyjną. Był człowiekiem, który potrafił powiedzieć dosadnie, co myśli, soczystym językiem. Powiedziałabym, że był takim namiętnym człowiekiem. Jego wielka mądrość mieszała się też z irytacją - opowiada reżyserka.

Trudne relacje

Bezpośrednie kontakty Edelmanów były bardzo utrudnione i ograniczone. Marek nie mógł dostać paszportu, szczególnie po tym jak zaangażował się w działalność opozycyjną. To przekładało się także na relacje z dziećmi. A te - jak podkreśla Holland - ojca uwielbiały i bardzo szanowały, a do matki miały wiele pretensji. - Dla Aliny najważniejsze były chore dzieci, szczególnie dzieci cukrzycowe. Te własne, jak były zdrowe, faktycznie schodziły na dalszy plan. Ale to przecież Marka w ogóle nie było w domu. To Alina dla nich, dla dzieci, wyjechała z Polski i musiała wszystko zacząć od nowa. Przeszła całą nostryfikację dyplomu, była wybitną lekarką specjalistką, a początkowo pracowała jako salowa. Ale miała też niebywały talent, bardzo szybko uczyła się języka. A z drugiej strony - totalny bałagan, wszystko gubiła, wszystkiego szukała. Papierów, kluczy, pieniędzy. Pieniądze gubiła bez przerwy - mówi Agnieszka Holland.

Małżeństwo Edelmanów do spokojnych nie należało. Reżyserka podkreślała, że kłócili się ciągle i o wszystko. - Oni w gruncie rzeczy byli do siebie pod pewnymi względami podobni. I może dlatego też to było burzliwe małżeństwo. Ale myślę, że Alina nigdy nie przestała się czuć z nim bardzo związana. Z drugiej strony, wydawało mi się w pewnym momencie, że on to małżeństwo traktuje już jak przeszłość. I dopiero, kiedy Alina umarła, to zobaczyłam, jak bardzo ten związek był dla Marka ważny - dodaje reżyserka.

Wspólny cel, jedna misja

Alina Margolis-Edelman zmarła w 2008 roku w Paryżu, jej mąż rok później w Warszawie. - To są tacy ludzie, którzy, mimo że zmarli już przed wieloma latami, są ciągle obecni. Oni zostawili taki strasznie żywy ślad - podkreślała Holland.

To, co na pewno było fundamentem tej relacji - to wspólne spojrzenie na potrzeby innych i wspólna potrzeba pomagania. Alina Margolis-Edelman poświęciła się przede wszystkim najmłodszym pacjentom. Nie tylko leczyła. Organizowała wyjazdy dla dzieci, stworzyła sanatorium w Rabce. Na emigracji zaangażowała się w działalność humanitarną, była społeczniczką i aktywistką. Działała w organizacjach "Lekarze bez Granic" i "Lekarze Świata". - Angażowała się w takie akcje, jak wyławianie uchodźców wietnamskich, tzw. Boat People. Pomagała w Afryce, Ameryce Południowej, po 1989 roku jeździła do Rosji. Założyła jedną z najpiękniejszych i najważniejszych organizacji, dzisiejszą Fundację Dajemy Dzieciom Siłę. Ta organizacja to było jej dziecko. Ona była naprawdę wyjątkową, taką wielkoduszną osobą. Miała też szereg śmiesznych wad, ale była jedną z najwspanialszych osób, jakie poznałam - zapewnia Agnieszka Holland.

Najlepszy pomnik

Od 2011 roku Fundacja Dajemy Dzieciom Siłę, przyznaje nagrodę im. Aliny Margolis-Edelman, wyróżniającą osoby, organizacje i inicjatywy, które propagują idee bliskie jej patronce. Nagroda ma przypominać o odwadze, poświęceniu i nieustępliwości w walce o prawa dzieci. - Być jak Alina to widzieć w dziecku człowieka z jego prawami, potrzebami, troskami i marzeniami. To działać z miłością, odwagą i determinacją, nawet gdy świat wydaje się głuchy na cierpienie najmłodszych. Ta nagroda i niezwykli ludzie, doceniani przez Kapitułę od lat, są dowodem na to, że wciąż jest wielu, którzy swoją pracą zmieniają świat dzieci na lepsze - czytamy, na stronie Fundacji Dajemy Dzieciom Siłę. Na czele kapituły przyznającej nagrodę stoi Agnieszka Holland, która podkreśla, że to najlepszy sposób na pielęgnowanie pamięci o Alinie Margolis-Edelman. - Ta nagroda to jest piękny pomnik dla Aliny. Na pewno nie chciałaby takiego ze spiżu, na pewno wolałaby taki, praktyczny - dodaje reżyserka.

Na pytanie, co dziś Alina i Marek chcieliby poprawić w otaczający nas świecie, Agnieszka Holland odpowiada wprost - wszystko. - Trzeba chyba jak gdyby zburzyć nasze myślenie o świecie i zacząć od początku, bo żeśmy się wypłukali z tych najistotniejszych wartości, które np. dla nich były tak ważne i które sprawdzili w tym najgorszym okresie pogardy i Holokaustu, a potem stalinizmu. W trudnym jesteśmy czasie - mówi reżyserka.

Historia na film

Agnieszka Holland nigdy nie zdecydowała się na opowiedzenie historii tego wyjątkowego małżeństwa na ekranie. W 2019 roku napisała sceny fabularne do filmu "I była miłość w getcie" w reżyserii Jolanty Dylewskiej. Ale jak mówi - raczej nie podejmie się stworzenia swojego autorskiego filmu o małżeństwie Edelmanów. - Może dlatego, że byłam bardzo blisko i wiem, jakie to by było trudne. Dlatego, że jak się opowiada o tym, czego oni dokonali, co zrobili, o ich odwadze, o ich talencie ludzkim i zawodowym, o ich aktywizmie, o ich poświęceniu, o ich niebywałej wielkoduszności, o ich gorzkiej mądrości doświadczenia tego, co najgorsze, ludzkość sobie zgotowała, to wydają się takimi spiżowymi postaciami. A jednocześnie jako żywi ludzie byli, jak mówię, pełni takich słabostek, sprzeczności, namiętności. Marek był kochliwy bardzo na przykład - uśmiecha się reżyserka i dodaje. - No i był wyjątkowym lekarzem. I zresztą Alina też. Oni mieli oboje coś takiego, co dzisiaj trochę zanika u lekarzy, to znaczy niebywałą intuicję diagnostyczną. Alina leczyła także moją Kasię, która miała 9 lat, jak tam przyjechała i miała ciągłe anginy. Także ciągle potrzebowałam jej pomocy. Nigdy się nie zetknęłam z tym, żeby ona postawiła fałszywą diagnozę. Ale myślę, że jeśli ja nie zrobię tego filmu, to pewnie ktoś zrobi. Na przykład Edyta Wróblewska. Zrobiła dokument "Ala z Elementarza" o Alinie, bardzo ładny film. Teraz niedawno zrobiła "Gdy powieje harmattan". Ten dokument też ma duże powodzenie i myślę, że może ona właśnie będzie tą osobą, która opowie na ekranie o Edelmanach? Zobaczymy - dodaje.

Sama Agnieszka Holland czeka teraz na premierę swojego najnowszego filmu "Franz", swobodnie inspirowanego życiem Franza Kafki i opowieściami o nim. W planach ma już także kolejny tytuł. Tym razem o urodzonym w Łodzi Jerzym Kłosińskim, polsko-amerykańskim pisarzu pochodzenia żydowskiego. - Mamy świetny scenariusz, mamy amerykańskiego producenta, z którym zresztą znam się od dawna. Był zaangażowany jeszcze przy "Zabić księdza", ale przede wszystkim wsparł nas przy "Zielonej Granicy". Wsparł nas finansowo, był jednym z producentów. I teraz przy kolejnym filmie też chce nasz wesprzeć. Wydaje mi się, że wszystko wskazuje na to, że można to zrobić. Scenariusz jest odjechany, podobnie, jak scenariusz "Franza". Nie są to takie linearne, porządne biografie - wyjaśnia reżyserka. - Ale to, co dzieje się teraz w Stanach Zjednoczonych, to szczerze mówiąc, mnie tak przeraża, że ja nie wiem, czy już w ogóle będzie można tam jeździć. Już jednego mojego znajomego przetrzepali na granicy i musiał wrócić, dlatego, że miał w telefonie jakieś treści - podkreśla reżyserka, która konsekwentnie, publicznie i często bardzo dosadnie wypowiada się o bieżącej sytuacji społecznej, politycznej w kraju i za granicą.

- Czuję się w obowiązku. Mówimy o Alinie Margolis-Edelman i o Marku Edelmanie, a oni właśnie czuli się w obowiązku. Ja zrobiłam parę filmów o Holokauście, nie przeżyłam tego, ale straciłam połowę mojej rodziny. Byłam ostatnio w archiwach w Siedlcach. Pracownikom udało się odnaleźć dokumenty dotyczące tej właśnie części rodziny mojego ojca, która mieszkała w Węgrowie i która tam zginęła. No i nagle oni odzyskali imiona, nazwiska i daty. To było bardzo poruszające. W każdym razie o Holocauście, Hołodomorze, czy o zbrodniach Stalina zrobiłam kilka filmów. Zrobiłam to dlatego, że wiem, jak blisko jest od wykluczenia, pogardy i przemocy wobec jakiejś grupy ludzi, jakiejś grupy społecznej do tego, żeby zaakceptować mentalnie to, że oni właściwie mogą zostać unicestwieni. Jeżeli robiłam filmy o Holokauście, to musiałam zrobić "Zieloną Granicę". Nie dlatego, że to jest to samo, ale dlatego, że jak mówił Marian Turski: "Auschwitz nie spada z nieba". I zaczyna się to bardzo niewinnie.