Kiedy w 2006 roku Edzard Ernst i Max H Pittler przestrzegali na łamach The "Medical Journal of Australia" przed nowym zjawiskiem, nazwanym "Celebrity-based medicine", mało kto przejął się ich apelem. Dzisiaj, niemal 15 lat później, trudno znaleźć osobę, która miała styczność z globalną siecią i nie natknęła się choć raz na tę praktykę.
"Medycyna" oparta na poradach znanych osób, które kwestionują zalecenia lekarzy i wyniki badań naukowych, stała się w ostatnim czasie niezwykle popularna. Trafia na bardzo podatny grunt, ponieważ coraz więcej osób bardziej ufa podziwianemu przez wielu celebrycie niż wykształconemu medykowi.
W tle jak zwykle toczy się gra o ogromne pieniądze. Ale nie tylko. Lekarze patrzą na tę modę z nieukrywanym niepokojem, bo może poważnie odbić się na zdrowiu tych, którzy wolą eksperymentować na własnym ciele, niż korzystać z osiągnięć nauki.
Czym właściwie jest celebrity-based medicine? Z pomocą przychodzi Róża Hajkuś, lekarka i autorka bloga lekarzdladzieci.pl.
- Nazwa powstała jako kontrast do evidence-based medicine, czyli medycyny opartej na dowodach - tłumaczy. - Celebrity-based medicine to porady medyczne, udzielane przez osoby bez wiedzy i wykształcenia medycznego, ale za to rozpoznawalne i z dużą grupą odbiorców. To sytuacje, gdy aktor, piosenkarka, parentingowa blogerka, sportowiec polecają konkretne terapie, suplementy czy podważają medyczne fakty, a zamiast nich przedstawiają swoje opinie albo anegdotyczne przykłady.
Na przełomie 2005 i 2006 dwóch badaczy z Zakładu Medycyny Komplementarnej w Peninsula Medical School, należącej do Uniwersytetów w Exeter i Plymouth w Wielkiej Brytanii, przeprowadziło szereg obserwacji związanych z działalnością celebrytów w zakresie promowania CAM, czyli Complementary and Alternative Medicine (ang. Medycyny Komplementarnej i Alternatywnej).
Wynikiem badań był raport na temat 38 znanych osób, w tym "19 piosenkarek i aktorek" propagujących metody leczenia, stojące w sprzeczności z ówczesnymi zaleceniami medycznymi. "Od homeopatii, przez akupunkturę i Ajurwedę, po pionierskie rozwiązania, o których nawet my nie mieliśmy pojęcia" - pisał duet badaczy.
Dzisiaj skala zjawiska jest o wiele większa niż 38 celebrytów. - Po raz pierwszy o celebrity-based medicine usłyszałam na kursie do specjalizacji z pediatrii trzy lata temu - wspomina Róża Hajkuś. - Już wtedy prowadzący zwracał uwagę na to zjawisko jako kolejną rzecz, z którą lekarze będą mierzyć się w przyszłości. Obecnie internet daje każdemu możliwość dotarcia do innych ze swoimi przekonaniami czy reklamami. W realnym świecie na spotkanie przyjdzie ograniczona liczba. W internecie można zrobić live, w którym uczestniczy jednocześnie 100 tysięcy ludzi z wielu krajów. To inna skala wpływu, za którą, moim zdaniem, powinno iść adekwatnie duże poczucie odpowiedzialności.
Czy idzie? Niekoniecznie.
- Wszystko zależy od tego, co dany celebryta reklamuje - tłumaczy Hajkuś. - Jeśli mówi: "Jedz zdrowo, dbaj o aktywność fizyczną i higienę snu, i kup mój syrop na odporność", to jeśli odbiorca posłucha całej rady, straci pieniądze, ale może nawet wyjdzie z tego coś dobrego. - Ale jeśli celebryta powie: "Nie idźcie z gorączkującym noworodkiem do lekarza, wyleczcie go suplementem od mojej koleżanki", to skala potencjalnych szkód jest już inna.
- Moi obserwatorzy podsyłają mi wpisy czy filmy, gdzie celebryta namawia, żeby odstawić dziecku leki na astmę i zastosować reklamowane przez niego suplementy - kontynuuje. - Albo podaje, że depresję "wyleczy" gadżet z jego logiem lub straszy, że jeśli rodzic nie zastosuje podczas infekcji u dziecka jego rad, dziecko będzie miało koszmarne powikłania.
Z jednej strony można powiedzieć, że promowanie praktyk innych niż sprawdzone i atestowane przez środowisko medyczne i zarabianie na nich nie jest zabronione. Każdy z nas ma przecież wolny wybór i sam może decydować o tym, jak chce wydawać swoje pieniądze. W praktyce jednak ma to swoje drugie, bardziej ponure oblicze, bo igranie ze zdrowiem swoim czy swoich dzieci często kończy się tragicznie.
- Widywałam w pracy dzieci, które trafiały do szpitala w stanie zagrożenia zdrowia i życia, bo rodzice odstawili leki i stosowali celebryckie porady z internetu - opowiada Róża Hajkuś. - Gdy dzieje się coś złego, to nie celebryta się z tym mierzy, tylko medycy. Informacje o takich sytuacjach też nie trafiają do szerokiego grona odbiorców, bo dziecko w ciężkim stanie należy ratować, szanować jego prywatność i tajemnicę lekarską, a nie wykorzystywać w internetowych dyskusjach. Być może sami celebryci, właśnie przez brak wiedzy medycznej, często nie zdają sobie sprawy, jak poważne w konsekwencjach mogą być ich słowa. Myślę, że gdyby musieli ponosić realną odpowiedzialność za swoje działania, ostrożniej podchodziliby do reklamowania "cudownych leków" i udzielania medycznych porad.
Jak tłumaczy lekarka, celebryci mają taką siłę przebicia, bo bazują na emocjach. Emocje zapadają w pamięć, merytoryka jest nudna. Bardziej wierzymy osobom, które lubimy, niezależnie od tego, czy mają rację. Odbiorca bez wiedzy medycznej zwykle nie jest w stanie zweryfikować, czy celebryta taką wiedzę posiada. Samo operowanie emocjami nie dałoby jednak aż takich efektów, jakie możemy obserwować od kilku lat w naszym kraju. U podstaw problemu leżą wszystkie ułomności polskiego systemu zdrowia oraz brak zaufania Polek i Polaków. Róża Hajkuś mówi wprost: pacjenci często odwracają się w stronę celebrytów, bo lekarze ich zawiedli.
- Lekarz, jak każdy człowiek, ma fizyczne i psychiczne granice tego, co jest w stanie zrobić w określonym czasie - wyjaśnia. Ale to nie wszystko, bo kwestia ograniczonego czasu jest tylko jednym z elementów, budujących złe doświadczenia w kontakcie z medykami. Czynnik ludzki także gra tutaj ogromnie istotną rolę.
- Jesteśmy uczeni diagnozowania i leczenia, ale nie szacunku, empatii, zrozumienia niepokoju drugiego człowieka - twierdzi Hajkuś. - Albo się to samemu wypracuje, albo nie. Jak w każdym zawodzie zdarzają się też osoby, które zwyczajnie wykonują go kiepsko. Nie istnieje żaden system nadzorujący jakość naszej pracy. Lekarz może potraktować kogoś oschle, wizyta może być pobieżna. Za to internet jest cały czas pod ręką, a celebryci kreują się na miłych ludzi, na kogoś, komu chciałoby się zwierzyć przy kawie. Każdy woli słuchać, gdy mówi do niego sympatyczna koleżanka niż zmęczona, zabiegana lekarka. Ale to jest złudne: to, że lekarz nawalił nie znaczy, że celebryta ma rację. To znaczy, że lekarz nawalił, a celebryta sprzedaje ci produkt, na którym chce zarobić.
W całej układance pojawia się jeszcze jedna rzecz. Spadła na nas w marcu 2020 i ma swoje konsekwencje do dzisiaj. To oczywiście pandemia koronawirusa, która okazała się błogosławieństwem dla wszystkich chcących zarobić na produktach o magicznej, leczniczej mocy. Sprawiła też, że tematy związane ze zdrowiem i medycyną dotknęły absolutnie każdego.
Podobnego zdania jest moja rozmówczyni: - Wcześniej porady celebrytów były kierowane do konkretnej grupy, np. chorych na nowotwory, osób z cukrzycą czy rodziców przedszkolaków - tłumaczy. - Pandemia zmieniła życie wszystkich, więc wszyscy zaczęli o niej mówić i słuchać. Związane z nią są ogromne emocje: ludzi, którzy stracili biznesy życia, młodzieży odciętej od rówieśników, osób, których covid pozbawił bliskich, osób, które z powodu covid straciły swobodny dostęp do leczenia, medyków, którzy się próbują odnaleźć w organizacyjnym chaosie. Napięcie jest duże, a izolacja jeszcze mocniej popchnęła ludzi w świat online. A tam, gdzie wielkie emocje, dużo napięcia, duża polaryzacja, można łatwiej zdobyć głos. Nie musi to być głos rozsądny, wystarczy, że trafia w nasz strach czy gniew.
Jest też druga strona medalu. Pięć lat po artykule Ernsta i Pittlera, tematem zajęli się inni naukowcy - F. Meisel i Jason Karlawish. W artykule, który ukazał się w "Journal of American Medical Association" dowodzili, że każda kampania na rzecz badań profilaktycznych czy leczenia chorób powinna iść w parze z narracją budowaną wokół historii znanych osób.
Inaczej, ci, którzy próbują dowieść skuteczności czy prawidłowości naukowe podejścia do medycyny, zwyczajnie przegrywają. Niepokojące, ale można wykorzystać to w dobrym celu. Nie inaczej jest na naszym podwórku.
- Bywa, że celebryta wykorzystuje swój zasięg i swój głos, by użyczyć przestrzeni specjaliście w danym temacie - opowiada Róża Hajkuś. - Zdarza się, że słynna aktorka czy publicysta zaprasza na wspólną rozmowę na swoim kanale w mediach społecznościowych naukowca/lekarkę/innego specjalistę albo udostępnia tworzone przez niego treści. Specjalista sam nie tylko nie dotarłby do tak dużej grupy osób, ale i nie zdobyłby ich zainteresowania. Obecność i udział sławnej osoby nadaje atrakcyjną formę, dzięki czemu odbiorca chętniej przyjmie czasem trudne treści. Jestem wdzięczna każdemu, kto dzieli się swoim zasięgiem, by rzetelna wiedza dotarła do większej ilości osób.
- Znam wiele wartościowych medyczek i medyków, oddolnie edukujących w sieci, sama też się staram na blogu umieszczać rzetelne informacje, które rodzic może mieć zawsze pod ręką - kontynuuje. - Ale nasz zawód to przede wszystkim praca z pacjentem, a w internecie działamy w swoim czasie wolnym, którego nie ma wiele. To nie jest sposób, by zrównoważyć siłę celebrytów, dla których internet to główne miejsce działalności i którzy chętnie i beztrosko udzielają medycznych porad, często opierając na tym swoje biznesy, więc zdobywając kolejne środki do promowania treści. Potrzeba nam chyba odgórnych, szeroko zakrojonych akcji edukacyjnych nie tylko w temacie medycyny, ale nauki w ogóle.
- To od nas zależy, komu poświęcamy uwagę, więc pamiętajmy: opinie to nie fakty - podsumowuje Hajkuś. - Opinię każdy może mieć swoją, ale fakty są stałe dla wszystkich. Można o tym zapomnieć, koncentrując się na lubianej twarzy czy atrakcyjnej otoczce.