Reklama

Bezkompromisowa, uparta, twarda. Piekielnie skuteczna. Mawiano "gdzie diabeł nie może, tam Wandę pośle". Charakter ma trudny, niektórzy mówią, że myśli tylko o sobie. Kroczy własną drogą, jej niezależność nie wszystkim się podoba. Szczególnie mężczyznom. Żyje w świecie przez nich zdominowanym. Wielokrotnie musi udowadniać swoją wartość i konfrontować się ze stereotypami i społecznymi oczekiwaniami. Oglądając archiwalne wywiady i filmy z Wandą Rutkiewicz, widzę piękną kobietę. Nogi do nieba, gęste, brązowe włosy, ciemne, wyraziste oczy. Oczy, które były zawsze "w drodze", skupione na kolejnym szczycie. Widzę też tajemnice, nieuchwytność i być może ból. Bo życie Wandy Rutkiewicz od początku naznaczone było śmiercią.

Brat zginął rozerwany w wybuchu niewypału, ojca zamordowano

Urodziła się 4 lutego 1943 roku w Płungianach na litewskich kresach jako Wanda Błaszkiewicz. Gdy ma 5 lat tragicznie ginie jej dwa lata starszy brat Jurek. Rozerwany przez wybuch niewypału. Matce trudno pogodzić się ze śmiercią syna, wkrótce ojciec opuszcza rodzinę, rozwodzą się. Wanda musi opiekować się młodszym bratem i siostrą. Kilkanaście lat później ojciec zostaje brutalnie zamordowany. 29-latka uczestniczy w procesie, na wizji lokalnej dowiaduje się o szczegółach zbrodni. Ale Wada jest twarda. W domu nie okazywało się emocji. Z obiema traumami musi sama sobie poradzić. A to dopiero początek jej spotkań ze śmiercią, ta już zawsze będzie blisko. W górach straci wielu kolegów od wspólnej liny.

"Było tak pięknie, że chciałam tam zostać na zawsze"

Reklama

Góry poznawała po kawałku. Najpierw z ojcem zdobywając niewysoką Ślężę w Sudetach. Ojciec wtajemniczał ją w tajniki górskich wypraw, motywował do działania. Zawsze chciała mu zaimponować. Później były obozy harcerskie po Beskidach. Przełomowy był wyjazd tuż po maturze do Zakopanego. Tak go wspomina w Polskim Radiu: "Siedziałam nad brzegiem Morskiego Oka. Nie było wielu turystów, pogoda nie była najlepsza i wtedy usłyszałam, że góry szumią. Szumią kosówki, sosny, mimo że nie było wiatru, że góry też szumią, że nie ma tam ciszy. Szumią strumienie gdzieś daleko, szumi wiatr na grani Mięguszowieckich Szczytów. Było tak pięknie, że chciałam tam zostać na zawsze".

Niedługo później w lawinie w Tatrach ginie młody, wrocławski taternik Jerzy Biderman, asystent Wandy Rutkiewicz z rysunku technicznego na Wydziale Łączności. Był rok 1959. Wanda jeszcze się nie wspinała. "Wtedy ta śmierć wydawała mi się jakaś podniosła, romantyczna. Teraz już wiem, że śmierć nigdy nie jest romantyczna" - opowiadała.

Prawdziwe wspinane zaczyna się przypadkowo. Jedzie z kolegami w skałki. Biorą ją, żeby mogła podziwiać ich sportowe wyczyny. Świetnie popisać się przed piękną dziewczyną. Ale ona ani myśli siedzieć na kocu i przyglądać się z dołu jak pręży się męskie ego. Łapie za skałę i bez żadnego zabezpieczenia robi piątkową drogę. I przepada. Odtąd góry stają się jej domem i marzeniami. Zdobywa Tatry, później trudne alpejskie szczyty. Należy do Klubu Wysokościowego we Wrocławiu, później w Warszawie. Idzie jak burza, jest nie do zatrzymania. Zdeterminowana, konsekwentna. Panowie alpiniści patrzą na Wandę z nieufnością. Nie mogą uwierzyć, że baba bije ich na głowę, że robi drogi, na których oni utykają. W męskich świecie "górskich maczo" wrze. Traktują Rutkiewicz trochę z przymrużeniem oka, ale do czasu. Wanda udowadnia, że mężczyźni nie są je do wspinana potrzebni, a ona nie jest do grzania śpiworów. "Chciałam wspinać się z kobietami, brać na siebie odpowiedzialność, a nie być prowadzona na szczyt przez mężczyzn''.

Zakłada jaskrawożółty kombinezon, pryska ulubionymi perfumami i idzie na szczyt

Coraz bardziej zaczyna liczyć się w górskim świecie. Działa w kobiecych zespołach. Z Haliną Krüger-Syrokomską w 1968 roku przechodzi wschodni filar Trollryggenu w Norwegii. To zapewnia jej szacunek w środowisku. W Alpach przechodzi dwie znaczące drogi. Ze Stefanią Egierszdorf i Danutą Gellner w 1973 roku robią północy filar Eigeru, pięć lat później z Anną Czerwińską, Ireną Kęsą i Krystyną Palmowską wspinają się na północną ścianę Matterhornu. "Jest wiele dziewczyn wspinających się lepiej ode mnie" - mówi w jednym z wywiadów - "choć we mnie skupia się chyba więcej cech potrzebnych do realizacji poważnych zamierzeń górskich".

Wanda walczy nie tylko o wejścia na szczyty, ale też o niezależność i wolność. To ceni najbardziej, choć nie każdemu to się podoba. Mówią, że ma trudny charakter, myśli tylko o sobie i nie umie działać w zespole. A Wanda robi swoje. Zakłada jaskrawożółty kombinezon, pryska ulubionymi perfumami i idzie na szczyt.

W 1970 roku zdobywa swój pierwszy siedmiotysięcznik - Pik Lenina (7134 m), dwa lata później staje na drugim co do wielkości szczycie w górach Hindukusz, Noszaku. W 1975 roku jest kierownikiem pierwszej polskiej kobiecej wyprawy na Gasherbrumy w Karakorum. Mimo że była to Ledies Himalaya Expedition, mężczyzn zabraknąć nie mogło. W tamtych latach nie do pomyślenia było, aby wysyłać na taką wyprawę same kobiety, nawet do muzułmańskiego Pakistanu bab by nie wpuścili. 11 sierpnia w składzie: Alison Chadwick-Onyszkiewicz, Wanda Rutkiewicz, Janusz Onyszkiewicz i Krzysztof Zdzitowiecki wchodzi na dziewiczy Gasherbrum III (7952 m), szesnasty na liście najwyższych szczytów świata.  

Na górskie wyprawy Wanda Rutkiewicz musi brać bezpłatne urlopy, bo przecież poza wspinaczką ma też "normalną" pracę. Ze świadectwem maturalnym, na którym widnieją jedynie czwórki i piątki, bez problemu dostaje się na Wydział Elektroniki Politechniki we Wrocławiu. Najpierw pracuje w tamtejszym Instytucie Automatyki Systemów Energetycznych, później w Instytucie Maszyn Matematycznych w Warszawie. Jest bardzo zdolna, ma analityczny umysł, co zapewne pomaga jej w zdobywaniu szczytów i całej tej górskiej logistyce. A w tamtych latach nieźle trzeba było kombinować, aby zdobyć pieniądze i sprzęt na wyprawy. Wanda jest w to dobra, umie wszystko załatwić, dobrze się wypromować. W ogóle czego się nie dotknie, to sukces murowany - świetna wspinaczka, wcześniej siatkarka i zawodniczka w rajdach samochodowych. Gorzej w życiu osobistym. Ma na koncie dwa nieudane małżeństwa: z Wojciechem Rutkiewiczem i austriackim alpinistą i lekarzem Helmutem Scharfetterem. "W górach jestem sama, ale nigdy samotna. To w życiu na dole odczuwam prawdziwą samotność".

Ona weszła na Mount Everest, a Karol Wojtyła został papieżem

Mierzy coraz wyżej i śmielej.  Himalaje - najwyższe góry świata - stają się sceną, na której Wanda Rutkiewicz zapisała się w historii.

"Zostawiałam na szczycie kamyk z Polski. Zabrakło czasu na jakieś refleksje, przeżywanie szczęścia, ale na pewno takie uczucie towarzyszyło mi przez cały czas podczas schodzenia, mimo napięcia związanego z obawą czy nie zdarzy się coś nieprzewidzianego. Po zejściu wydawało mi się, że to nie ja, nie najwyższy szczyt ziemi. Wszystko było takie normalne, a jednocześnie nie do uświadomienia, nie do przeżycia - mówi w listopadzie 1978 roku, dwa tygodnie po zdobyciu Mount Everestu (8848 m), dachu świata.

Na najwyższym szczycie Ziemi staje 16 października 1978 roku jako pierwsza osoba z polski i trzecia kobieta na świecie. W tym samym momencie z komina kaplicy Sykstyńskiej wydobywa się biały dym oznaczający wybór papieża, którym zostaje kardynał Karol Wojtyła. Sukces Wandy Rutkiewicz spada ówcześnie rządzącym, nomen omen, z nieba. Na czołówkach gazet pojawiają się informacje dotyczące zdobycia Everestu, odwracając uwagę od kłopotliwego dla władzy wyboru papieża-Polaka. Rok później Wanda spotyka się z Janem Pawłem II podczas jego pierwszej pielgrzymki do Polski. Wręczając papieżowi kamień przywieziony z najwyższej góry świata, słyszy: "Dobry Bóg tak chciał, że tego samego dnia weszliśmy tak wysoko".

To osiągnięcie nie tylko umacnia jej pozycję wśród najwybitniejszych himalaistów, ale również staje się początkiem serii ambitnych wypraw na najwyższe szczyty świata.

Najbardziej spektakularnym osiągnięciem Rutkiewicz to zdobycie K2 - drugiego co do wysokości i jednego z najtrudniejszych technicznie szczytów świata. Próbowała dwa razy. Za trzecim stanęła na szczycie. Był rok 1986 a Wanda pierwszym himalaistą z Polski i pierwszą kobietą na świecie, która tego dokonuje. Wspina się razem z francuskim małżeństwem Liliane i Maurice Barrard i paryskim dziennikarzem Michelem Parmentierem. Małżeństwo ginie podczas schodzenia. "K2 odebrało mi przyjaciół, ale to też była cena, którą wszyscy byliśmy gotowi zapłacić. Góry nie wybaczają błędów, ale też nie pozwalają na półśrodki. Tam walczysz całym sobą albo nie ma cię wcale".

Wanda Rutkiewicz kocha góry całą sobą. Kochała też pewnie dwóch byłych mężów. Ale chcieli ją zmieniać, zatrzymać, ujarzmić. A na to nie mogła i nie chciała się zgodzić. Wybiera samotność, choć może to nie jest jej wybór. I gdy zdaje się, że tak już ma być, pojawia się on. Kurt Lyncke-Kruger, lekarz z Berlina. Niezależny i dziki tak jak ona. Rozumieją się bez słów, nie ograniczają. Wanda zaczyna planować. Myśli nawet o dziecku. Ma 47 lat i świat u stóp, ma dwie największe miłości: góry i Kurta. "Szykujemy się razem na starość" - mówi. Są parterami na dole i na wysokościach. Kurt co prawda nie był profesjonalnym wspinaczem, ale chce być blisko Wandy. W lipcu 1990 roku jadą razem zdobyć Broad Peak (8051 m). Wanda ma takie romantyczne marzenie: pocałować się z ukochanym na szczycie góry. A ukochany chce to marzenie spełnić. Nie udaje się. Kurt odpada od ściany, spada w 400-metrową przepaść. Na oczach Wandy. Rutkiewicz zostaje z gigantyczną raną w sercu i ...poczuciem winy.

Od tej pory w góry chodzi niemal zawsze sama i stawia poprzeczkę jeszcze wyżej. Już nie ma nic do stracenia. Wymyśla "Karawanę do marzeń". Pomysł wielki i szalony. Wszyscy pukają się w głowę. Nie do zrobienia i to jeszcze przez kobietę. Absurd. Ale czy Wanda się tym przejmie? Zdobyła już sześć ośmiotysięczników, więc teraz czas na Koronę Himalajów i Karakorum! Chce być trzecim człowiekiem na świecie - po Messnerze i Kukuczce - któremu się to uda. Musi tylko to jeszcze trochę to podkręcić, żeby za łatwo nie było. Postanawia, że wejdzie na brakujące osiem szczytów w ciągu kilkunastu miesięcy.

Samotnie wchodzi na Czo Oju (8201 m) i południową ścianę Annapurny (8091 m). To ostatnie wejście zostaje podane w wątpliwość. Wanda na szczyt idzie jako ostatnia, bez partnera. Annapurnę zdobywa po zmroku. Robi zdjęcie, ale jest rozmazane. W środowisku wspinaczy pojawiają się głosy, że Wanda była za słaba, żeby samodzielnie zdobyć szczyt. Rozpętuje się prawdziwa afera. Ostatecznie po przeprowadzeniu śledztwa uznano, że zdobyła szczyt. Dla Wandy cała ta sprawa to był ogromny cios, nie może się z tego otrząsnąć. To już nie ta sama Wanda... ale Karawana jedzie dalej.

Jej ciała nigdy nie odnaleziono

W 1992 roku Rutkiewicz wyrusza na swoją ostatnią wyprawę - zdobycie Kangczendzongi (8586 m). To trzeci co do wysokości szczyt świata, który ma stanowić kolejny krok w jej wielkim projekcie. Kangczendzona to święta góra Nepalczyków, wierzą, że jest siedzibą bóstw i duchów. Jeden z najtrudniejszych ośmiotysięczników.

Niektórzy twierdzą, że Wanda Rutkiewicz wiedziała, że nie wróci, że szykowała się na śmierć. Inni, że przeciwnie, przecież wciąż parła do przodu. Przed wyprawą mówi do matki: "jeśli nie wrócę, to znaczy, że jestem w klasztorze". Ostatni raz widzi ją 12 maja 1992 roku Carlos Carsolio.  300 metrów od wierzchołka. Wanda siedzi w jamie śnieżnej. Carsolio próbuje nakłonić ją do powrotu. Wanda jest zmęczona, ale odpowiada logicznie i rzeczowo. Mimo braku sprzętu biwakowego postanowiła zanocować i rano kontynuować atak. Do obozu już nie wraca. Akcji poszukiwawczej nie ma, członkowie wyprawy nie mają już sił, aby po Wandę wrócić. Jej ciała nigdy nie odnaleziono. Podobno, ktoś, gdzieś ...

"Dla mnie umrzeć tam na górze nie byłoby niczym niezwykłym. To byłoby całkiem proste. Ostatecznie większość moich przyjaciół czeka na mnie tam, wysoko".