Reklama

"Mniej niż zero" - ten tytuł piosenki Lady Pank dobrze oddaje sytuację, w jakiej znalazł się 10 września 1939 roku Kazimierz Sosnkowski. Były minister spraw wojskowych i jeden z najbliższych współpracowników Józefa Piłsudskiego, długo czekał na frontowy przydział. Gdy jednak otrzymał wreszcie od marszałka Edwarda Śmigłego-Rydza rozkaz objęcia dowództwa nad Frontem Południowym, szybko okazało się, że ów Front istnieje w zasadzie tylko w teorii. O ile w dokumentach składały się nań Armia "Karpaty" i Armia “Kraków", to w praktyce, jak wspominał Sosnkowski, otrzymał do dyspozycji "luźne grupy zdziesiątkowanych wojsk rozrzuconych sporadycznie na wielkiej przestrzeni". Nie miał ani sztabu, który musiał naprędce zorganizować, ani środków transportu, które musiał dopiero zdobyć w walce z Niemcami, ani sprzętu do łączności z podległymi sobie siłami. O obwodach, a tym bardziej o samolotach mógł oczywiście tylko pomarzyć.

Wojskowy miał wiele wątpliwości, czy w tych warunkach jest w ogóle sens dowodzić takim "Frontem", ale ostatecznie, jak sam stwierdził, “chęć przysłużenia się sprawie nie pozwala mi odmówić". Tymczasem pod Lwów zdążyli już dotrzeć żołnierze Wehrmachtu i "Szef" (pseudonim Sosnkowskiego) zdecydował, że zamiast dowodzić całością rozpadającego się związku operacyjnego, stanie na czele trzech (11., 24. i 38.) dywizji piechoty i wraz z nimi ruszy z pomocą “zawsze wiernemu miastu". Droga do Lwowa upłynęła pod znakiem manewrowania między oddziałami niemieckimi i bitwy pod Mużyłowicami (15/16 września), w której generał odniósł poważny sukces bojowy. Jego wojskom udało się bowiem rozgromić część zmotoryzowanego pułku SS-Standarte Germania. W polskie ręce wpadła przy okazji potężna zdobycz: kilkanaście dział oraz znaczna liczba motocykli i samochodów terenowych.

Reklama

Niestety, wówczas z całą mocą dały o sobie znać problemy kadrowe Sosnkowskiego - "Podziwiałem wspaniały sprzęt - chodząc od wozu do wozu, od maszyny do maszyny. W miejscu, które oglądałem, utknęły dwie kompletne baterie ciężkiej, dalekonośnej artylerii. [...] Niestety, nie miałem ani szoferów, ani obsługi, by uruchomić zdobyte maszyny". Wobec tego dowódca nakazał spalić lub wysadzić i pozostawić większość przejętych broni i pojazdów, jedynie sztaby i oddziały łącznościowe wyruszyły w dalszą podróż na zdobytych jedno- i dwuśladach. W kolejnych dniach Polacy zdołali jeszcze napsuć sporo krwi Niemcom (kilkanaście zniszczonych czołgów to tylko jeden z przykładów), ale było ich zbyt mało, aby przerwać wehrmachtowskie szyki, coraz ciaśniej oplatające Lwów. Do tego od 17 września doszedł nowy wróg - Armia Czerwona, w związku z czym Sosnkowski zdecydował, że dalsza walka nie ma sensu. Nowy plan przewidywał: “zapaść w lasy i chaszcze tuż na wschód od Dublan, przeczekać w ukryciu do wieczora, po czym przedostać się do Lwowa okrężną drogą od strony Lesienic, gdzie teren daje możność skrytego podejścia aż pod sam Łyczaków".

130 kilometrów w 6 dni

Zarówno nasz bohater, jak i żołnierze, którzy pozostali przy nim do tego momentu, byli zdeterminowani, żeby znaleźć się za lwowskimi murami. Podkomendni "Szefa" nawet bardziej i to ich zgubiło, ponieważ gdy, w jednej z miejscowych polskich chat, generał przekonywał grupę oficerów do swojej koncepcji dalszego marszu, ci nie tylko pozostali głusi na argumenty dowódcy, ale "wśród okrzyków: “, Na co czekamy? Czas ucieka, ruszajmy zaraz w drogę!" [...] hurmem wysypali się z izby" i pozostałą na zewnątrz kolumnę poprowadzili ku miastu na własną rękę. Tym samym nie tylko złamali dyscyplinę wojskową, ale i narazili siebie oraz innych na ryzyko dostania się do sowieckiej niewoli. Sosnkowski i jego najbliższy współpracownik, podpułkownik Franciszek Demel, zostali więc sami, zaś czarny scenariusz co do losu uciekinierów rychło zmienił się w rzeczywistość. “Kolumna porwana wbrew moim perswazjom natknęła się na cały pułk czerwonej kawalerii. Podobno wdano się w pertraktacje...zaufano sowieckiemu słowu..." - pisał potem z goryczą generał. Co stało się z żołnierzami, nietrudno się domyślić.

Dwaj wojskowi znaleźli za to tymczasową kryjówkę w szpitalu w Dublanach, dzięki uprzejmości "profesora T." (w swoich, spisywanych w 1942 roku w Londynie, wspomnieniach Sosnkowski świadomie używał inicjałów, aby jego bohaterowie pozostali anonimowi i dzięki temu uniknęli represji Niemców, bądź Sowietów). Niestety, schronienie szybko przerodziło się w śmiertelną pułapkę, gdy 21 września do budynku wkroczyli czerwonoarmiści. Na szczęście przyszły Naczelny Wódz nie powtórzył losu swoich podwładnych - i jego, i Demela profesor zaopatrzył w cywilne ciuchy, w Dublanach otrzymali również dokumenty na fałszywe nazwiska. Od tej pory Sosnkowski funkcjonował jako Wacław Stelmaszczuk, urzędnik jednego ze stołecznych sądów grodzkich, z kolei jego towarzysz został Mieczysławem Smoleniem, pomocnikiem handlowym, pochodzącym również z Warszawy.    

Obydwaj byli gotowi do drogi, pytanie w jakim kierunku? Pomysł przedostania się do Lwowa - odstąpionego już przez Niemców Sowietom - porzucili, gdy człowiek mający ich tam przeprowadzić, zrezygnował z niebezpiecznej wędrówki. W związku z tym pozostały 2 opcje: ewakuacja, przez Węgry, do Francji, aby tam włączyć się w odbudowę Wojska Polskiego lub powrót w głąb kraju i organizowanie konspiracyjnych struktur do walki z okupantami. Ostatecznie nasi bohaterowie postanowili iść na Zachód i tak rozpoczął się pierwszy etap ich marszu - 6 dni do miejscowości Dolina, w trakcie których pokonali 130 kilometrów. Wyczyn godny niejednego ultramaratończyka, z tym że tutaj na uczestników nie czekały podia i medale, a czerwonoarmiści i funkcjonariusze NKWD.

Tu Sowieci, tam Sowieci

Gdy Sosnkowski i Demel, tuż po opuszczeniu Dublan, minęli radziecką kawalerię, nie mogli spodziewać się niczego dobrego. Szczególnie że niebawem jeden z kozaków popędził w ich stronę, wymachując po drodze rękami jak oszalały i krzycząc, aby się zatrzymali. Gdy jego życzeniu stało się zadość, rozpoczęło się plenerowe przesłuchanie - na serię pytań z cyklu "kim jesteście i co tu robicie?" odpowiadał po rosyjsku podpułkownik. Potem nastąpiło przeszukanie bohaterów tekstu - jak wspominał "Szef", “nie po raz pierwszy w życiu poczułem na sobie łapy mołojca znad Donu czy Uralu, biegające po całym ciele, obmacujące brutalnie wszystkie zakamarki ubrania". Sowieci wprawdzie nie znaleźli u nich broni, ale i tak przywłaszczyli sobie m.in. scyzoryk Demela oraz mapę Małopolski.

Inne ze spotkań z żołnierzami Armii Czerwonej zakończyło się wygłoszeniem przez Sosnkowskiego pochwalnej przemowy na temat radzieckiego lotnictwa. Generał przekonywał słuchających z uwagą krasnoarmiejców, że ich koledzy - piloci to potęga, skoro w niedawnej bitwie powietrznej między ZSRR, a Japonią na 1 strącony samolot sowiecki przypadło aż 10 zestrzelonych maszyn japońskich.  Efekt? "Dowódca placówki [...] z dumą w głosie pouczył mnie, że czyny sowieckie nad Kałką były o wiele wybitniejsze, aniżeli przypuszczam, zapewnił, że możemy być pewni opieki Armii Czerwonej, po czym dał wreszcie znak żołnierzom, by nas przepuścili do wsi". Późniejszemu Naczelnemu Wodzowi z pewnością nie zaszkodził też, podmieniony w międzyczasie na bardziej znoszony, strój: kuse, postrzępione oraz poplamione tu i ówdzie spodnie, a także marynarka z łatami na łokciach i czapka cyklistówka. Bywały i zabawne momenty, gdy w mieście Stryj czerwonoarmiści zatrzymali Polaków, ale bynajmniej nie po to, żeby ich przesłuchiwać, ale podpytać, czy nie mają może ze sobą zegarków, których chcieliby się pozbyć za odpowiednią opłatą.  

Gdy natomiast usłyszeli, że ich rozmówcy nie dysponują tego typu sprzętem, podziękowali i podzielili się z przebranymi oficerami...papierosami. Tyle w dzień, a w nocy? Albo przedzieranie się przez okoliczne pola, lasy i bagna albo noclegi, w przeważnie paskudnych miejscach (choć u zaufanych ludzi). Raz trafiło się wprawdzie wojskowym łóżko w małżeńskiej sypialni, ale to był wyjątek od reguły, zwykle nocowali, a to w komórce zagraconej bańkami od nafty, a to w nieczynnej ubikacji itd. Nikt jednak nie narzekał, bo najważniejszy był cel - Węgry, a dalej Francja i odtwarzanie polskiej armii na emigracji. Tyle, że docierające do podróżników wieści o represjach wobec polskich leśników (na których pomoc liczyli przy przekraczaniu granicy) sprawiły, iż zwątpili w sens swojej misji. Do tego stopnia, że nawet zawrócili i przez jakiś czas szli ku Warszawie; koniec końców Sosnkowski doszedł jednak do wniosku, że nie mogą teraz stchórzyć. Znaleźli się zatem z powrotem na szlaku wiodącym ku granicznym Karpatom, a 26 września (tylko tego dnia przemierzyli 30 kilometrów) przybyli do wspomnianego wyżej miasta Dolina.  

Karpacka czwórka

W nowym miejscu panowie przebywali do 30 września, ukrywając się u miejscowego leśniczego, Morawskiego, który udostępnił im swoje mieszkanie. Ta gościnność nie mogła trwać jednak w nieskończoność, tym bardziej że Sowieci rozpoczęli polowanie na przyjezdnych. Mianowicie, władze okupacyjne zarządziły, że jeśli w czyimś domu przebywa osoba spoza Doliny, gospodarz powinien niezwłocznie zgłosić ją do odpowiedniego urzędu. W innym wypadku - proces przed sądem wojennym. Generał i podpułkownik zdecydowali się zatem na dalszą wędrówkę na Zachód, a Morawskiemu pozostało zapewnienie im przewodników. Ta sztuka się udała i dotychczasowy duet zmienił się, najpierw w tercet, potem w kwartet. Do oficerów dołączyli kapral Alfred Codello ("o ponurym wyrazie twarzy [...], ale można było wyczuć u niego wyraźny podkład ideowy") oraz inżynier leśnik Rajmund Scholz ("z właściwą sobie wesołą wielomównością [...] nie tracił humoru w najgorszej nawet sytuacji").

Zaletą obydwu nowych towarzyszy Sosnkowskiego i Demela była znajomość Karpat, a w przypadku Codelli także posiadany przezeń komplet polskich map sztabowych. Z kolei Scholz zadbał o zaopatrzenie całej czwórki w, z jednej strony sprzęt nawigacyjno-techniczny: busolę, latarkę itd., z drugiej w jedzenie i picie (razowy chleb, wędzonka, herbata, cukier, czekolada plus zapałki i trzy 0,5-litrowe garnki do gotowania wody). Co więcej, przewodnicy postanowili nie tylko przerzucić wojskowych przez góry, ale wraz z nimi udać się do Francji. "Karpacki kwartet" wyruszył z Doliny 30 września i dzieliło go, w linii prostej, około 45 kilometrów od granicy polsko-węgierskiej. W ówczesnych warunkach bezpieczne pokonanie tego dystansu urastało jednak do rangi wyczynu, zwłaszcza że bohaterowie ledwo minęli ostatni budynek miejscowości, napotkali radzieckich żołnierzy. I tym razem skończyło się na pytaniu "Kto idzie?" i zadowalającej Sowietów odpowiedzi - panowie przedstawili się jako pracownicy tartaku, wracający z pracy.

Powiedzieć, że obrana przez nich trasa nie należała do najłatwiejszych, to najłagodniejszy eufemizm. W swoich wspomnieniach “Cieniom września" Sosnkowski relacjonował: “Pięliśmy się nieraz po bardzo stromym zboczu, usianym wielkimi głazami. Chodzenie po tych usypiskach, tak zwanych grechotach, jest niezmiernie uciążliwe nawet w terenie płaskim. Nogi co chwila ześlizgują się z głazów i więzną w zdradliwych, głębokich jamach, zasłoniętych mchami. Zwalone, zbutwiałe olbrzymy leśne co chwila tarasują drogę, zmuszając albo do żmudnego obchodzenia przeszkód, albo do przełażenia przez nie okrakiem". W takich okolicznościach przebycie nawet kilkuset metrów stanowiło wyzwanie, ale “karpacka czwórka" nie zwalniała tempa i do 2 października zbliżyła się do granicy na odległość 8 kilometrów.

Nad Dunajem, nad Sekwaną

Mogłoby się wydawać, że największym zagrożeniem dla podróżników będą czerwonoarmiści lub przedstawiciele radzieckich służb. Nic bardziej mylnego, bowiem większą przeszkodą okazał się ograniczony zasięg map - 3 października Sosnkowski i jego ekipa wkroczyli w teren, którego one nie obejmowały. Codello i Scholz, po kilku próbach wskazania dobrej drogi, wreszcie skapitulowali i gdy generał rozłożył się na łące, aby odpocząć, zanosiło się na dłuższy postój. Mimo to, po chwili inżynier leśnik jeszcze raz oddalił się w poszukiwaniu właściwej trasy i niebawem jego upór został nagrodzony. "[Scholz] krzyczał ciągle, a w pewnej chwili puścił się w fantastyczne pląsy. Znalazłszy się przy tancerzu, ujrzałem, że pień świerka stojącego przy płacu oznaczona był szeroką niebieską krechą, a nieco poniżej znaku widniały dwie kreseczki. Jedna nosiła napis: "Do schronu P[olskiego] T[owarzystwa] T[atrzańskiego]" (Sosnkowski).

Mężczyźni odpoczęli więc nie na łące, a w schronie, wkrótce rozpoczęli dalszy marsz i 4 października znaleźli się przy słupie granicznym. W międzyczasie dopadła ich ostra ulewa i do obecnych wokoło krasnoarmiejców czy niepełnych map doszedł problem przemoczonych ubrań. Tu przydało się doświadczenie “Szefa": “Stanął po prostu nad rozpalonym ogniem, spuścił spodnie i w ten sposób równocześnie suszyły się spodnie i nagrzewały nieskromne części ciała. Za przykładem Generała braliśmy po kolei tę gorącą nasiadówkę. Ciepło przywracało życie, a ucieszny bądź co bądź widok - humory" (świadectwo Demela). Gdy panowie doprowadzili już do względnego porządki i ciuchy, i ciała, przyszła natomiast pora na pokrzepienie się koniakiem, podarowanym przez Morawskiego.

Nie oznacza to wcale, że między Sosnkowskim i jego towarzyszami obowiązywała cały czas sielanka. Iskrzyło szczególnie na linii Scholz - Demel, przewodnik zarzucał na przykład podpułkownikowi, że wyręcza się nim i Codellą przy poszukiwaniu drewna na ognisko.  W swojej książce "Wojny - lasy - ludzie" określił go zaś mianem "darmozjada, który [...] tylko papierosy kręcił i o sobie myślał". W rolę mediatora nieraz wcielał się sam generał, tymczasem, jak wspomnieliśmy, 4 października wędrowcy zakończyli najtrudniejszy etap swojej przeprawy. Sosnkowski: “Słup graniczny numer 22. Przez czas pewien staliśmy w głuchym milczeniu. Twarze [...] były poważne, zamyślone, smutne. Po chwili staliśmy na obcej ziemi. Za nami pozostała Ojczyzna". A co przed nimi? Na Węgrzech nie cieszyli się długo spokojem - Polakami zainteresowali się pogranicznicy, a następnie żandarmeria.

Pod opieką takich "aniołów stróżów" mężczyźni trafili 5 października do miejscowości Solyva, gdzie, na życzenie "Szefa", zrobili sobie "historyczną fotografię".  Na owym zdjęciu widać 4 zarośniętych cywilów, w wysłużonych ubraniach, z rozłożonymi na podłodze kocami i plecakami. Sosnkowski nie tylko nakazał uwiecznić siebie i resztę, ale już nad Sekwaną, na jego polecenie, przygotowano kilkaset "historycznych" kopii oryginału. Nie mógł tego zrozumieć Scholz, który w trakcie ewakuacji z Francji do Wielkiej Brytanii w 1940 roku, w jednym z opustoszałych polskich garnizonów, zastał skrzynię wypełnioną po brzegi takimi fotografiami. Jak pisał, "Trudno mi było wytłumaczyć sobie celowość robienia sobie, czy obozowi legionowemu reklamy fotografią z żebraczej ucieczki z kraju, najstarszego rangą i zasługami oficera I brygady dawnych Legionów".   

Po co to wszystko? Za odpowiedź niech wystarczy słowo "polityka" - generał zdawał sobie sprawę, że tego rodzaju zdjęcie, odbite w setkach egzemplarzy, może stanowić "polityczne złoto". Rozdając, w Paryżu i nie tylko, liczne podobizny "karpackiej czwórki" budował bowiem swoją legendę (w znacznej mierze zgodną zresztą z prawdą) niezłomnego wojskowego, który wyrwał się Niemcom oraz Sowietom i przez chaszcze, urwiska i mokradła, przedostał się na Zachód, aby dalej walczyć. Dodajmy, że nad Dunajem Sosnkowski nie zabawił długo - dzięki zabiegom polskiej ambasady i nieoficjalnej interwencji węgierskiego regenta, Miklósa Horthy’ego, droga do Francji stała się autostradą. Dzięki temu już 11 października, wraz z Demelem, mogli oddychać paryskim powietrzem, a jak potoczyły się losy pozostałych? Z czasem i Scholz, i Codello również pojawili się nad Sekwaną i powiększyli szeregi emigracyjnego wojska, a w 1943 roku ten pierwszy omal nie został cichociemnym. Na przeszkodzie stanął tylko i aż stan zdrowia Rajmunda, a propozycję złożył mu nie kto inny, a Sosnkowski - ówczesny Naczelny Wódz Polskich Sił Zbrojnych.