Film Michała Kwiecińskiego można uznać za okolicznościowy. Premiera odbyła się tuż przed finałowymi starciami 18. Konkursu Chopinowskiego. Wydarzenia, które może za sprawą pandemii, może rosnącej popularności Youtube’a, może w efekcie kompletnego przesytu pop-kulturą, przed czterema laty przebiło się z melomańskich salonów pod strzechy i stało się masowe jak festiwale disco polo albo imprezy Jerzego Owsiaka.
Reżyser "Chopina, Chopina" gwarantuje warsztat potwierdzony inspirującym, oryginalnym "Filipem" z 2022 roku na podstawie scenariusza Leopolda Tyrmanda. Jakiś wycinek Chopina w nim zobaczymy. Grozę geniusza świadomego swojego geniuszu, a także tego, że choroba nie pozwoli mu go wykorzystać do końca. Nieco narwanego, momentami trudnego; zresztą poznajemy go w szczycie kariery, gdy jest już rozchwytywanym gwiazdorem, z gwiazdorstwa korzystającym. Ale to wciąż tylko impresja na temat kawałka życia kompozytora.
Podobnie zresztą jak nakręcony w 2002 roku film Jerzego Antczaka "Chopin. Pragnienie miłości", skupiający się także na chorobie, ale przede wszystkim w kontekście trudnego związku z George Sand.
To nie są bardzo złe filmy. Przeciętne. "Chopin, Chopin" - z poczuciem humoru, lekkością, pięknymi ujęciami - zdecydowanie lepszy. Ale obu im brakuje jakiegoś pomysłu na Chopina, próby uchwycenia tego, co w nim było wyjątkowego.
Tego co sprawiało, że tak samo się w nim wzruszano. Z jednej strony, w podziemnych salonach okupowanej ciągle przez kogoś Polski. Z drugiej, na drugim końcu świata, gdzie są ludzie podejmujący morderczy trud nauki polskiego tylko ze względu na jego nazwisko. Jeśli ktoś uważa, że to przesada, niech spróbuje nauczyć się japońskiego.
"Chopin, Chopin" to przyjemny film, który mógłby być równie dobrze... o kimś innym. Jakimś uzdolnionym, ale dotkniętym chorobą artyście. Nieco narcystycznym, nieco szalonym, jak wszyscy artyści. Zabrakło wyjątkowości. Zabrakło zmierzenia się z samym Chopinem. Nie tylko u Kwiecińskiego. Nie tylko w polskim kinie. W polskiej kulturze w ogóle. Czy jest tak wielki, że po prostu nas, malutkich, przygniótł?
Zaskakujące jest jednak też to, że poza Polską nikt na film o Chopinie się nie zdecydował. Przecież kino go lubi. “Etiuda rewolucyjna" albo Nokturny to znaki rozpoznawcze ambitnego kina. Ta pierwsza w Polsce wielu osobom kojarzy się z bezwzględną dla przesadnego uwielbienia dla artysty sceną z “Dnia Świra" Koterskiego, gdy Adaś Miauczyński "Chopinem za Chopina" mści się na sąsiedzie melomanie. Ale Chopina można usłyszeć choćby w “Pianiście", “Łowcy jeleni", “Green book", gdzie pełni bardzo ważną rolę, czy u Kurosawy w "Snach".
To ostatnie nikogo nie zdziwi. Chopin, w 176 lat po śmierci jest ultracelebrytą. W Japonii ma rozpoznawalność wyższą niż gwiazdy popu. Polacy wiedzą i cieszą się, że “Japończycy kochają Chopina". Ale dopiero po triumfie japońskiego pianisty Yundiego Li 25 lat temu niektórzy uświadomili sobie, w jak dużym stopniu podbił też gigantyczne Chiny. Sam Yundi Li w Chinach ma ogromną popularność. Chopin budzi coraz większe zainteresowanie w Indiach. Jakiekolwiek więc wysokie mniemanie miałby niegdyś kompozytor o sobie to na pewno nie dość wysokie. Nie mógł przewidzieć, że kiedyś będzie czołową fortepianową inspiracją 8-miliardowej globalnej wioski.
Chyba żaden klasyczny kompozytor nie budzi dziś takiego zainteresowania, tak nie inspiruje, nie jest tak zagadkowy. Chopin nie był kimś w rodzaju Jana Sebastiana Bacha, często uważanego za największego geniusza w historii muzyki. A zarazem człowieka, który zadbał o to, by potencjalni scenarzyści zanudzili się, pisząc scenariusz.
Bach całe życie spędził w centralnych Niemczech, nigdy nie wyjeżdżał za granicę (nawet do pobliskiej Francji czy Włoch, choć fascynował się ich muzyką), a większość jego kariery upłynęła między kilkoma miastami: Eisenach, Weimarem, Köthen i Lipskiem. Był niezwykle pracowitym organistą i kapelmistrzem. Pracowitym w każdej dziedzinie, bo miał 20 dzieci. O Bachu uczciwe arcydzieło filmowe nie powstało, bo się nie da.
Ale już dwaj kolejni z grona największych doczekali się arcydzieł, z których jedno od razu każdemu przychodzi na myśl. "Amadeusz" Milosa Formana zbudowany jest na zmyślonym, barwnym konflikcie szalonego Mozarta ze statecznym, ale wyrafinowanym (wedle filmu) kompozytorem Salierim. Aby film zdobył 8 Oscarów i postawił wielkie pytania o granice geniuszu i boskości, trzeba było jednak żywot Mozarta zdrowo ubarwić. Choć na pewno 35-letnie życie nieodpowiedzialnego geniusza do nudnych nie należało. Jako dziecko grał dla czołowych koronowanych głów Europy, roztrwaniał wszystko, co miał, a był wielki już za życia.
W 10 lat późniejszej "Wiecznej miłości" Gary Oldman zagrał Beethovena. Miłość i paradoks genialnego kompozytora, który traci słuch, słyszy już tylko do wewnątrz. Tak naprawdę podobnej sfery, plus zmagania się ze starością, dotknęła Agnieszka Holland w opowiadającej fikcyjną historię "Kopii mistrza".
Filmowców przyciągnęli Franciszek Liszt i Gustaw Mahler, ale ich ekspresyjne, barwne biografie wyreżyserowane przez Anglika Kena Russella mają się do prawdy raczej umiarkowanie. Pięknie wojenne losy Władysława Szpilmana pokazał Polański w "Pianiście", ale przecież to nie jest film o życiu kompozytora, a o przetrwaniu i człowieczeństwie.
Nawet życiorysy wielkich gwiazd rocka czy popu, Amy Winehouse, Freddiego Mercury’ego czy Jima Morrisona, są dość podobne i zdecydowanie ustępują losom naszego Fryderyka. Może w szranki z nim mógłby stanąć Elvis. Chopin prosi się o film na miarę Formana, Polańskiego czy Stone’a. Tym bardziej prosi się o serial, który będzie serialowym numerem jeden.
Chopin prosi się o serial na miarę "The Crown" - epopeję. Oto malutki chłopczyk, syn francuskiego emigranta, gra dla rosyjskiej carycy i brata cara, namiestnika rosyjskiego na okupowaną Polskę. Potem owego caratu będzie zapiekłym wrogiem, a jego muzyka będzie porównywana do armat (w dodatku w świetnym, perfidnym kamuflarzu, bo ukrytych w kwiatach), co chyba nie spotkało nawet wojennego Richarda Wagnera.
Neurotyczny i bezwzględny nauczyciel francuskiej śmietanki, kłótliwa ozdoba salonów, gość nie z tego świata, uchodzący za geniusza po pierwszych kilku uderzeniach w klawisze i płaczący za krajem wrażliwiec. Do tego bujny związek z George Sand, chyba najbarwniejszą pisarką XIX wieku, praprawnuczką polskiego i saskiego króla. Koszmar gruźliczych suchot, z którymi daje swój ostatni wielki koncert w Londynie, czego wymaga wysiłek ponad ludzkie siły. Przyjaźń z wielkim malarzem Delacroix’a, po której pozostał portret w Luwrze. Ileż wokół tego portretu można by zbudować. W końcu malował go największy romantyk malarstwa dla największego romantyka muzyki. Obraz jest niedokończony. Taki obraz musi być niedokończony. W prawdziwym scenariuszu jak widać, zadbano o każdy szczegół.
I w końcu norwidowski fortepian, ten ze szkolnego wiersza, który przecież został autentycznie wyrzucony przez okno warszawskiego Pałacu Zamoyskich przez Rosjan.
Tytan. A zarazem postać, którą tak ciężko dziś w Polsce ściągnąć z pomników w warszawskich Łazienkach czy Żelazowej Woli i zamienić w człowieka, który był muzycznym nadczłowiekiem. No bo jak opowiedzieć o tym, że nasza wielka ikona narodowa, człowiek, który już urodził się wykuty w brąz nie był zadowolony ze swojego życia seksualnego. W końcu w Polsce faceci z pomników, jak przystało na postaci z brązu i granitu, kochają tylko platonicznie, najgłębiej jak można, i zawsze nieszczęśliwie. Nie przystoją im takie listy jak wielkiego i myśliciela dyplomaty Dmowskiego do wielkiego pisarza Żeromskiego, który narzeka “ostatnio" na życie wstrzemięźliwie, bowiem “kobiety w Paryżu okropnie są drogie".
To problem, bo Chopin, by był barwny, powinien być z pomnika zrzucony, bo jest na pomnik za wielki. Pan Bóg miał powiedzieć do malarza Styki: "Ty mnie nie maluj na kolanach, ty mnie maluj dobrze". Tego samego potrzebuje wielki kompozytor. Potrzebuje arcydzieła. Arcydzieła, które jak "Amadeusz" zmierzy się ze źródłami geniuszu, ale też pokaże jego osadzenie i rewolucyjną moc etiud. Nie będzie się bało wybujałej ludzkości i ambitnej polskości. Bo jest nią w końcu muzyka Chopina.