"W życiu potrafią zaskoczyć różne rzeczy i osoby. Ciąża, chłopak z pierścionkiem, pies wylatujący na drogę pod samochód. Mnie zaskoczyła choroba. Miały być wycięte migdałki, miały być powiększone węzły chłonne od infekcji, miało być dobrze po wycięciu węzłów do badań histopatologicznych, miała mi się polepszyć hemoglobina od natki pietruszki. Wtedy doktor usiadł ze mną i moimi rodzicami, i nas zaskoczył. To białaczka" - czytamy w pierwszym wpisie na blogu Ani Serewy.
Opublikowała go 16 lipca 2016 roku, kilka dni po przyjęciu pierwszej chemioterapii.
- Diagnoza. Bez owijania w bawełnę, bo to niepotrzebne. Lepiej powiedzieć wprost, choć niekoniecznie: "już po tobie". Lekarze opisali, co się dzieje, że mam ostrą białaczkę, czeka mnie jedna chemia, później dwie konsolidacyjne, następnie przeszczep. Zaprosili całą naszą rodzinę do innego pokoju na rozmowę. Rodziców zmroziło, choć od zawsze tłumaczyli mi, że człowiek rodzi się, żyje i umiera. To pomogło. Mama przyjęła informację lepiej niż tata - opowiada kobieta.
Jak przyznaje, przed diagnozą żyła intensywnie. Była barmanką w rodzinnym mieście Lublinie, studiowała zarządzanie. - Uczelnia, chłopak, praca, koleżanki, wyjazdy. Chodziłam ciągle zmęczona. Dodatkowo, nie wiedziałam, w którą stronę pójść, czy podjąć studia magisterskie.
Białaczka wywróciła jej życie do góry nogami. Z uwagi na dużą liczbę komórek nowotworowych lekarze musieli szybko zareagować. Ania przeszła przeszczep szpiku jesienią 2016 roku.
Dawcą Ani został 20-letni mężczyzna.
- Wiedziałam, że mieszka w Niemczech, ale pochodzi z Polski. Chciałam poznać jego tożsamość. Taka opcja pojawia się po dwóch latach od zabiegu, choć niektóre szpitale nie biorą tego pod uwagę. W moim przypadku to nieosiągalne.
Kobieta będzie kontynuować próby nawiązania kontaktu.
Pobyt na oddziale onkologicznym Ania wspomina dość dobrze. Trafiła na świetnych, empatycznych specjalistów, potrafiących opowiedzieć o chorobie w odpowiedni sposób.
- Przykład? Miałam sepsę. Lekarze wspomnieli tylko, że mam bakterię. Nie chcieli, bym czuła strach. Za kilka godzin mój stan się poprawił. Niektórzy pacjenci zadają wiele pytań, ale - według mnie - niewiedza jest najlepsza. To lekarze walczą, muszą mieć klarowny umysł, dobrać odpowiednie leczenie. To, co nam mówią, powinno wystarczyć. Oni zadbają o resztę - wyjaśnia.
Dla wielu młodych kobiet podczas leczenia chemioterapią problemem jest brak włosów. Ania jednak nie wybrała peruki. Ogolona na łyso nie czuła dyskomfortu.
- Wiem, nie każdy tak ma. Dlatego Fundacja Piękniejsze Życie organizuje bezpłatne warsztaty z pielęgnacji i makijażu w centrach onkologicznych. Można dobrać odpowiednią perukę, nauczyć make-upu. Panie w trakcie chemii mogą choć na chwilę zapomnieć o chorobie. Ja z kolei dostałam od fundacji kilka paczek z kosmetykami. Szczególnie po przeszczepie bardzo mnie to uszczęśliwiło.
Podczas naszej rozmowy, jak i we wpisach na blogu oraz Instagramie, od Ani bije ogromny optymizm. Jak przyznaje, o białaczce nie czytała za wiele w sieci, nie nastawiała negatywnie.
W dzień urodzin mamy Ania dostała wiadomość o remisji. - Doktor zdradziła, że oprócz leczenia, połowa pracy jest w moim optymizmie, w walce, niepoddawaniu i niezałamywaniu się.
W 2017 roku Serewę czekała kolejna diagnoza - choroba dawca przeciwko biorcy (GVHD). Jak czytamy na stronie DKMS, może ona wystąpić w każdym przypadku po przeszczepie od dawcy obcego, obojętnie czy to dawca spokrewniony, czy nie. Przeszczepione limfocyty dawcy atakują organizm biorcy, rozpoznając go jako czynnik "obcy", np. zakaźny. GVHD występuje u około 30-60 proc. chorych. Przybiera postać ostrą lub przewlekłą. Jest, zaraz po zakażeniach, najczęstszym powodem śmierci pacjenta, niezwiązanym ze wznową choroby pierwotnej.
Objawy - w zależności od postaci - są różne. Ania, na początku zmagała się z ostrą. Obecnie jest to odmiana przewlekła.
- Na mojej skórze są przebarwienia, plamy. Dodatkowo, jest ona bardzo spięta. Nie rosną mi np. łydki. Mięśnie są osłabione. Mam przykurcze, nie wyprostuję ręki do końca. GVHD można wyciszyć, ale nie wyleczyć. Znikają plamy, skóra jest miększa. Na przykurcze pomagają masaże. W szpitalu jestem średnio co dwa tygodnie. Zamiast zwykłego portu, mam podczepioną specjalną rurę. Leczą mnie sprzętem, który tak mocno "ciągnie" krew. Port by sobie z tym nie poradził - tłumaczy Ania.
Przy GVHD istnieje małe prawdopodobieństwo na nawrót białaczki.
Podczas choroby dawca przeciwko biorcy Ania poznała obecnego narzeczonego - Damiana.
- Ważyłam wtedy niecałe 50 kg, nie miałam dużo siły. On od początku wiedział, z czym się mierzę. Podczas spotkania naszych mam, moja zapytała, czy im nie przeszkadza, że jestem osobą z niepełnosprawnością. Usłyszała: nie, w życiu. Kochają mnie taką, jak teraz. Cudowna rodzina.
GVHD nie przeszkadza mojej rozmówczyni w codziennym funkcjonowaniu.
- Czego - po ponad czterech latach - nauczyły cię te choroby? - pytam.
- Nigdy nie pytałam: "dlaczego ja?". Pisałam, dlaczego jestem wdzięczna. Po białaczce zaczęłam żyć swoim życiem bardziej niż wcześniej. Doceniam mój czas, wyjeżdżam na wakacje, rozwijam, obroniłam licencjat, poszłam na studia zbieżne z tym, co chcę robić. Wybrałam trendy i design w marketingu na zarządzaniu. Uspokoiłam, przestałam za wszystkim pędzić. Wiem, że warto usiąść, odpocząć. Nauczyłam się też ogromnej cierpliwości. Choroba była dla mnie zbawieniem. Dzięki niej mogłam sobie wszystko przemyśleć - wymienia Ania.
27-latka zaznacza, że każdy inaczej patrzy na nowotwór i problemy z nim związane.
- Ktoś może przeżyć załamanie, a dla innego utrapieniem może być coś zupełnie innego. Moim największym w tej chwili nie jest choroba, a brak pięknych włosów oraz to, że, gdy upadnę, to nie wstanę. Codziennie dzieje się wiele końców świata. Dla każdego znaczy on co innego. Nie wartościuję. Ja, Ania po prostu dbam o własne życie.