Reklama

Króluje stereotyp, że dostawcami są imigranci. Albo studenci, którzy chcą dorobić. Generalnie ci, którzy stawiają pierwsze kroki na rynku pracy. W zawodzie, który nie wymaga żadnych kwalifikacji, jest dostępny dla każdego. Chcę się dowiedzieć, jak zaczynają, jak wygląda ich życie i praca. Dostawa jedzenia to tylko element. Na sumę takiego życia składają się też warunki, w jakich mieszkają, na co mogą sobie pozwolić finansowo. Dlatego podnieśmy stawkę. Przez tydzień pracy jako dostawca jeść mogę wyłącznie za tyle, ile zarobię danego dnia. Nie będzie to opowieść wyłącznie o dostarczeniu jedzenia. To historia o tym jak się zaczyna nowe życie.

Zatrudnienie jest banalnie proste. Wybieram Uber Eats, bo wydaje mi się najpopularniejsze i reklamuje się hasłem "zarabiaj nawet 25 zł brutto na godzinę!". Rejestruję się na stronie Ubera. Wybieram miasto i rodzaj pojazdu, którym będę wykonywał dostawy. Do obsługi zleceń potrzebuję osobnej aplikacji - Uber Driver. Instaluję. Podaję podstawowe dane. Potem muszę przejść "szkolenie", które ma mnie przygotować do pracy. Polega na obejrzeniu kilku 2-3-minutowych filmików. Aplikacja pokazuje mi jak zrealizować dostawę, jak zachować środki ostrożności, w jaki sposób będę się rozliczał. Wszystko wygląda bardzo prosto. Potem muszę przesłać dokumenty. W moim przypadku jest to zdjęcie dowodu tożsamości (przód i tył), ale może być też paszport. Muszę zrobić sobie zdjęcie profilowe, które będzie widoczne dla klientów na moim profilu. Zdjęcie ma też pozwolić na weryfikację mojej tożsamości, ale o tym za chwilę.

Reklama

Ostatnim z dokumentów jest zdjęcie torby termicznej, w której będę przewozić jedzenie. Podstawowa torba kosztuje 150 zł. Można ją kupić samemu albo wypożyczyć od "partnera flotowego", z którym będziemy się rozliczać. W przypadku mojego partnera torbę mogę albo kupić sam, albo spłacić w pięciu tygodniowych ratach po 30 zł. Tutaj dochodzimy do kwestii finansowych. Pracę w Uber Eats możemy rozliczać na dwa sposoby. Na podstawie własnej działaności gospodarczej - praktycznie nierealne dla imigranta, który właśnie przyjechał do kraju, lub na podstawie umowy podpisanej z jednym z partnerów flotowych, którzy współpracują z Uberem. Zestawienie partnerów jest dostępne na stronie Ubera, wraz z podanymi językami, które obsługują dani partnerzy, w tym polski, angielski, ukraiński, rosyjski, ormiański, hindi, urdu, pendżabski i arabski.

Wybieram jednego z nich, rejestruję się. Muszę podpisać umowę zlecenie. Jak dotąd cały proces rekrutacji odbywa się bez kontaktu z żywym człowiekiem. I to się nie zmienia. Umowę z partnerem podpisuję przez internet... rysując swój podpis w odpowiednim polu na jego stronie. Zgodnie z umową rozliczenie jest tygodniowe, po uzyskaniu minimalnego przychodu brutto w wysokości 200 zł. Partner za swoją usługę liczy sobie 20 zł tygodniowo. Wydaje mi się, że to niewiele. Mogę też podpisać umowę najmu pojazdu, w ramach której "oddaję do użytkowania najemcy rower, a najemca bierze pojazd do używania". Dzięki temu mam zapłacić mniejsze podatki, ale rozliczać muszę się samodzielnie. Biorąc pod uwagę, że mam pracować przez tydzień, nie korzystam.

Przygotowując się do pracy dostawcy, przeczytałem na forach i kilku dostępnych blogach, że będzie potrzebne mi zaświadczenie o niekaralności. Dzisiaj zdobycie takiego dokumentu również odbywa się zdalnie. Wystarczy zarejestrować się na stronie Krajowego Rejestru Karnego, zapłacić 20 zł i czekać. Po tygodniu system przesyła mi odpowiedni dokument. Mam więc przygotowane zaświadczenie, ale nikt go ode mnie nie wymaga. Ani partner, ani Uber mnie o to nie proszą.

Następnie czekam, żeby partner zaprosił mnie do swojej floty przez aplikację Uber Driver. To warunek konieczny do rozpoczęcia pracy. Czekam dzień, dwa, nic się nie dzieje. W końcu dzwoni telefon. Miły pan pyta, czy cały czas jestem zainteresowany, mówię, że jak najbardziej, więc pyta, czy mam swój pojazd. Mam rower. Mówi, że rower mogę też dostać od nich. A tak dokładniej to wypożyczyć. Zwykły rower 15 zł/dzień, elektryczny 30 zł/dzień. Do tego obowiązkowa kaucja. Zwykły rower 1000 zł, elektryczny 4000 zł. Dla kogoś, kto nie ma kasy to abstrakcyjne kwoty. Zapewniam więc, że będę jeździł na swoim rowerze. Miły pan dodaje tylko że wyśle mi jeszcze SMS z linkiem do "formularza" i jutro otrzymam zaproszenie w Uber Driver. Wysyła po chwili. Klikam w link i widzę, że znowu muszę podpisać umowę zlecenie. Wtedy orientuję się, że dzwonił do mnie nie mój partner. Skąd miał mój telefon? Nie wiadomo. Kolejnej umowy nie podpisuję, ale sprawdzam ofertę rozliczeń u drugiego partnera. Tam dowiaduję się, że możliwe jest rozliczenie przychodów codziennie, więc moje założenie, że jem za tyle, ile zarobię, jest jak najbardziej realne. Tyle tylko, że kosztuje to 15 zł każdego dnia.

Piszę maila do partnera, z którym mam już podpisaną umowę. Kontakt jest szybki i sprawny. Zaproszenie w Uber Driver otrzymuję tego samego dnia. Mogę rozpocząć pracę. 

Trudne początki

Poniedziałek, 7 lutego. W Uber Driver mam dostępną prognozę spodziewanych przychodów. Każda dzielnica Warszawy ma swoją statystykę. "Trendy są obliczane codziennie dla tego obszaru i opierają się na danych z ostatnich czterech tygodni" - informuje aplikacja. Prognoza to wykres słupkowy. Słupki są szare (małe dochody) lub niebieskie (większe dochody). Dla Pragi-Południe, gdzie mieszkam, prognoza jest korzystna po godz. 11. Świetnie, mogę się spokojnie wyspać. W Uber Eats pracuję, ile chcę i kiedy chcę, więc sam decyduję kiedy zacznę. O 11 wychodzę z domu. Wieje i pada śnieg. Ale to dobrze, podobno przy złej pogodzie dostawców jeździ mniej, więc ja więcej zarobię. Przed wyjściem chciałem sobie zrobić kawę, ale przecież jeszcze nic nie zarobiłem. Nie stać mnie na kawę. Rozpoczynam moją Uber-dietę.

Wsiadam na rower, włączam aplikację, Na dole ekranu mam niebieski przycisk "ruszaj". Aplikacja prosi o zaakceptowanie zasad związanych z COVID-19. Po prostu muszę zaznaczyć "ptaszka" przy polach z informacjami typu "nie będę wykonywać przejazdów, jeśli mogę mieć objawy" albo "noszę osłonę twarzy lub maseczkę". Zaznaczam. Nikt tego nie weryfikuje, bo i nie ma jak sprawdzić. Aplikacja prosi mnie też o zrobienie sobie zdjęcia, żeby potwierdzić tożsamość. Zdjęcie jest porównywane z moją fotografią profilową. Przez tydzień aplikacja poprosiła mnie o to dwukrotnie, w poniedziałek i środę. Czyli teoretycznie możliwe jest, żeby przejazdy realizował ktoś inny, niż wynika to z zatwierdzonych dokumentów.

Po zatwierdzeniu zdjęcia klikam "ruszaj" i czekam przez chwilę, spodziewając się, że od razu otrzymam jakąś dostawę i instrukcje gdzie jechać. Ale nic takiego się nie dzieje. Mieszkam na Grochowie, więc być może akurat o 11 na Grochowie nikt nie jest głodny. Zaczynam się przemieszczać, jeżdżę przez pół godziny tam i z powrotem. Nic. Jadę w stronę Witolina. Są tam blokowiska i restauracje, mieszka sporo ludzi, więc wydaje mi się logiczne, że ktoś zamówi jedzenie. Ale nie dostaję żadnej dostawy. Jadę na Gocław. Blokowiska. Nic. Temperatura odczuwalna -2. Wieje. Pada śnieg. Mokre płatki lepią się do ubrań, by chwilę później wsiąknąć w ich strukturę. Przez półtorej godziny krążenia po Pradze zdążyłem przemoknąć. Ubrałem za cienkie rękawiczki, dłonie mam zmarznięte i czerwone od mrozu. Przejeżdżam cały Gocław. Potem Wałem Miedzeszyńskim, wzdłuż Wisły, jadę w kierunku Saskiej Kępy. Na ulicy Francuskiej jest knajpa na knajpie. Jak tam nie będzie żadnej dostawy, to już nie wiem co robić. Przejeżdżam, dostaw brak, aplikacja milczy. Stadion Narodowy, Park Skaryszewski. Nic. Kamionek. Nic. Objechałem całą Pragę-Południe, nie otrzymując żadnej dostawy. O co tutaj chodzi? Obok restauracji byłem? Byłem. W godzinach wskazanych przez aplikację? Tak. Dlaczego więc nie otrzymuję dostaw?

Jestem zły, przemoczony i przemarznięty. Mam mokro w butach. Po trzech godzinach bezsensownego jeżdżenia wracam do domu, suszę ubrania. W międzyczasie zaglądam na grupę na Facebooku "Uber Eats Kierowcy Dostawcy". Prawie o 8 tys. członków. Sprawdzam, czy ktoś też ma takie problemy jak ja. Widzę komentarze "Co się dzieje, od rana tylko trzy dostawy". Tylko trzy? Ja nie mam żadnej. I odpowiedzi: są ferie, ludzie nie zamawiają. Poza tym sporo komentarzy o tym, że praca w Uber Eats opłaca się przez trzy miesiące w roku, od grudnia do lutego. Potem kiedy robi się ciepło, jest po pierwsze więcej dostawców, po drugie ludzie sami wychodzą do restauracji.

No dobrze, rozumiem ferie. Ale to miasto ma dwa miliony mieszkańców. Ktoś na pewno zamawia jedzenie. Ubrania trochę przeschły, zbieram się do wyjścia. Pojadę do centrum, tam się musi udać. W międzyczasie sprawdzam, co się dzieje na świecie. Dymisja ministra finansów. W normalnych warunkach siedziałbym teraz w redakcji i dzwonił do polityków, pytając o komentarze, bo taka informacja to sensacja dnia. Teraz jednak dymisja ministra finansów wcale mnie nie obchodzi, bo sam nie mam żadnych finansów. Jestem głodny i muszę coś zarobić. Ludzie przestają się interesować polityką, kiedy nie mają co włożyć do garnka, za co zapłacić rachunków. Kiedy mają prawdziwe problemy.

Ruszam do centrum. Przejeżdżam przez Wisłę, Powiśle, potem w stronę Pałacu Kultury. Robi się już ciemno. W aplikacji włącza się tryb nocny. Sama aplikacja wygląda ładnie i nowocześnie. Ale nie przydziela mi żadnych dostaw. Widzę innych kurierów, to chyba dobry znak. Jeżdżą na rowerach, skuterach, hulajnogach elektrycznych. Na plecach torby Uber Eats, Bolt Food, Glovo, Wolt, sporo też takich bez żadnego logo.

Warszawskie wieżowce wydają mi się odpowiednią okolicą do poszukiwania zleceń. Dużo ludzi, dużo pieniędzy, jest późne popołudnie, pora obiadowa. Początkowo jeżdżę więc wzdłuż wieżowców, jadę na Wolę, w stronę ronda Daszyńskiego. Aplikacja milczy. Jadę w stronę Muranowa. Nic. Wracam do ścisłego centrum. Na mapce w aplikacji mam informację o dzisiejszym zadaniu, czyli dodatkowych pieniądzach za zrealizowanie odpowiedniej liczby dostaw. Jeszcze tego nie wiem, ale niebieska pole z informacją będzie zawsze pojawiać się w centrum Warszawy. Może muszę w to kliknąć, żeby dostać dostawę? Klikam. Dostawy nie dostaję, ale teraz nawigacja kieruje mnie do jakiegoś punktu w centrum. 

Mając nadzieję, że dostanę tam zlecenie, jadę zgodnie ze wskazaniami. Aplikacja na mapie pokazuje strzałki, mówi, w jakie ulice mam skręcić. W trakcie realizacji dostaw podobno można włączyć nawigację z zewnętrznej aplikacji, np. Google Maps. Ale na razie słucham wskazać Uber Driver. Kilka lat mieszkałem w centrum i szybko orientuję się, że aplikacja wygaduje straszne bzdury. Każe jeździć głównymi ulicami, naokoło, a przecież rowerem można łatwo przejechać między budynkami, przez osiedla, itd. Nie dziwcie się więc, że dostawcy, których trasę widzicie w aplikacji, czasami jadą w jakiś przedziwny sposób. Jak ktoś nie zna miasta, szybko tutaj polegnie. A jeżeli ktoś przyjechał z Azji i pierwszy raz w życiu widzi miasto zorganizowane w zupełnie inny sposób niż wszystko, co widział do tej pory, ma jeszcze gorzej.

Jadę do celu, w końcu kiedy wydaje mi się, że jestem na miejscu, aplikacja kieruje mnie tak, żebym jeździł w kółko, dookoła Marriotta. Jeżdżę tak przez chwilę, kręcę się tam, ale dostaw nadal brak. Wyłączam nawigowanie do punktu i jadę w stronę Mokotowa. Przejeżdżam przez kolejne ulice, jest mi coraz zimniej. Zatrzymuję się na chwilę. Na Hożej widzę dostawcę na skuterze, z torbą bez logo. Akurat też stoi. Myślę sobie, że zapytam, może będzie wiedział co robić, żeby dostać dostawę. Podchodzę, próbuje powiedzieć, o co mi chodzi, ale nie udaje mi się dokończyć. Gość na ułamek sekundy zaszczyca mnie spojrzeniem, mówi perfekcyjną polszczyzną "a spierdalaj" i odjeżdża. A ja stoję dalej, bo naprawdę nie wiem, gdzie mam spierdalać.

Zatrzymuję się na chwilę przy placu Konstytucji. Tu też jest dużo knajp. Niedaleko plac Zbawiciela, to rozrywkowo-towarzyska część Warszawy. Knajpy są, niebieskie słupki w aplikacji są, godzina odpowiednia jest. Dostaw nie ma. Myślę, że to jeżdżenie jest coraz bardziej bez sensu, ale przejeżdżam jeszcze raz przez centrum, w stronę Muranowa. Zatrzymuję się przed Pasażem Muranów. Knajpki, kebaby, fast foody. Mijam tutaj mnóstwo dostawców, ale wtedy nie zwracam jeszcze tak bardzo uwagi na to, z jakimi dokładnie torbami jeżdżą. Wszyscy są w ruchu i trudno z kimś porozmawiać.

W końcu znajduję jednego, który czeka. Jest na rowerze. Stara kurtka, futrzana czapka, rękawiczki bez palców. Uroda wschodnia. Podjeżdżam i pytam, czy możemy rozmawiać po polsku. Polskiego nie zna. Angielski? "Little". Rosyjski? "Ciut ciut". Mnie się skończyły języki, w których się dogadam, więc decyduje się mimo wszystko na angielski. Facet jest komunikatywny i wydaje się być sympatyczny, jak czegoś nie rozumie, to kiwa głową, wtedy staram się mówić prościej. Jest z Uzbekistanu. W Polsce od trzech miesięcy. Mówię mu, że to mój pierwszy dzień i nie mogę dostać dostawy. Patrzy na mój telefon, klika w zestawienie dziennych przychodów, gdzie jest informacja, jak długo jestem w trybie online aplikacji i ile zarobiłem. Razem patrzymy na moje "0,00 zł". Mówi, że nie wie, o co chodzi. Pytam, ile dzisiaj zarobił. Ponad stówę. Ile dostaw? Jedenaście. Jak długo jeździ. Od 11:00. Jest teraz ok. 20:00, więc dziewięć godzin. Facet jest w Polsce trzy miesiące, nie zna żadnego przydatnego tu języka i ma jedenaście dostaw. Ja mam dyplom magistra, dwa języki obce i nie mam żadnej dostawy. Patrzę na niego, jakby był jakimś doskonałym wzorem, cesarzem dostawców. Przyglądam mu się dokładniej i widzę, że stara kurtka to pozory. Jest zadbany, ma doskonale przycięte wąsy, co wydaje się być dziełem barbera.

Pytam go, czy ma jakąś poradę dla mnie. Widzę, że chce mi pomóc, ale trudno mu mówić po angielsku. Wyciąga swój telefon, w translatorze wpisuje coś po uzbecku i tłumaczy mi na angielski. "Uber to gówno, jeżdżę na Bolt, Uber ma mniej dostaw i płaci mniej" - czytam. Dziękuje mu i odjeżdżam. Zrezygnowany jadę powoli w stronę Pragi. Kiedy dojeżdżam do ronda ONZ, mija mnie cesarz dostawców, śpiesząc do kolejnego klienta.

Wracam do domu. Jestem głodny i zmęczony. Zasypiam od razu. 

Lot żółtodzioba

Budzę się rano i pierwsze co słyszę, to głośny bulgot w brzuchu. Dobrze, że mam, chociaż wodę w kranie. Zaczynam dzień od czytania o aplikacji Uber Driver. Wolałbym zacząć od śniadania, ale jest, jak jest. Uber nie zdradza swoich algorytmów, natomiast w sieci, nie tylko na stronach społeczności dostawców, jest wiele domysłów. Po pierwsze dowiaduję się, i wydaje się to dosyć logiczne, że dostawę otrzymuje z aplikacji wcale nie ten dostawca, który jest najbliżej restauracji, która przyrządza jedzenie. Dostawę otrzymuje ten, który znajduje się najbliżej lokalizacji, z której czas dojazdu do restauracji jest mniej więcej równy czasowi, jaki restauracja uznała za konieczny do przyrządzenia jedzenia. Sprytnie, chodzi o to, by jedzenie wydać ciepłe. Zatem dostawca, by otrzymać dostawę, musi być blisko, ale nie za blisko. To już komplikuje sprawę, bo sprawia, że żeby otrzymać dostawę trzeba mieć po prostu farta.

Ale druga informacja, która również wydaje mi się logiczna, dla mnie oznacza zdecydowanie większe kłopoty. Wśród kurierskich domysłów czytam, że aplikacja ma w pierwszej kolejności przydzielać dostawę tym dostawcom, którzy mają wysoki wskaźnik zadowolenia klientów i restauracji. Tutaj jestem na straconej pozycji, bo nie realizując żadnych dostaw, nie mam żadnych ocen.

Dostawcy wymieniają się też poradami. "Nie stać w jednym miejscu", "nie być zbyt blisko miejsca odbioru", "nie jeździć tym samym śladem", "resetować telefon". Resetuję więc i zbieram się do wyjścia. Przy tym zauważam, jak niechętnie to robię. Zbieram bandanę, kask, czapkę, rękawiczki. Chodzę po mieszkaniu tam i z powrotem, opóźniając swoje wyjście, jak mogę, starając się przy tym nie patrzeć na rower.

Orientuje się też, jak bardzo jestem nieprzygotowany do tej pracy. Pandemia, siedzący tryb pracy, niewiele ruchu, a tu nagle zmuszam organizm do robienia kilkudziesięciu kilometrów dziennie na rowerze, co niewątpliwie mój organizm zaskakuje. Po pierwszym dniu daje mi o tym znać bólem pośladków. Ale to nic w porównaniu z perspektywą, że we wtorek również nic nie zjem. Na razie głód jest motywujący.

Sprawdzam w aplikacji, gdzie są niebieskie słupki. Oczywiście w centrum, ale zawiedziony wczorajszą porażką wybieram słupki na Pradze i Żoliborzu. Przejeżdżam przez Grochów, Kamionek, Pragę-Północ. Jadąc, staram się nie siadać na siodełku, bo na dłuższą metę ból jest trudny do wytrzymania. Przejeżdżam przez most Gdański. Jest stąd wspaniały widok na panoramę lewobrzeżnej Warszawy. Zamek Królewski, Pałac Kultury, centrum z wieżowcami. Myślę sobie, że skoro cały czas jestem w stanie zachwycać się panoramą, to nie jest tak źle. To mi trochę poprawia nastrój i dojeżdżam na Żoliborz. Spokojna, zielona dzielnica. Przejeżdżam przez nią powoli, pamiętając o kurierskich poradach. Zmieniam kierunki, jeżdżę tu przez jakiś czas. Ale dostaw nie ma. Tego dnia prognoza pogody na godz. 13:00 zapowiadała deszcz. I choć prognoza rzadko sprawdza się co do godziny, tego dnia jak na złość sprawdza się idealnie. Zaczyna padać, a ja nadal nic nie zarobiłem.

Z Żoliborza jadę w stronę Wisły, tak żeby przejechać przez kolejny most na Wiśle, czyli Grota-Roweckiego. Jest w ciągu ruchliwej trasy S8, więc pewnie dostanie tutaj dostawy jest skrajnie mało realne, ale dzięki temu kiedy dostanę się z powrotem na Pragę, będę mógł przejechać przez Bródno, tak mniej więcej sprawdzę szansę na dostawę na całej Pradze.

Jeżdżę, czasem zatrzymuje się na 5-10 minut, czekam, nic się nie dzieje. W aplikacji od dwóch dni, nieprzerwanie, widzę komunikat "jesteś online, wyszukiwanie przejazdów". Pada deszcz, a moja jazda nie przynosi żadnych rezultatów. Przejeżdżam przez Pragę-Północ, docierając ponownie w okolice Grochowa. Wracam do domu i suszę ubrania. Przez dwa dni zrobiłem ok. 80 km. To niewiele w porównaniu z dostawcami np. w Londynie. Czytając relacje o ich pracy, dowiaduję się, że wielu dojeżdża wiele kilometrów do tamtejszego centrum, żeby cokolwiek zarobić. Robią ponad 100 km dziennie. Jednak teraz i mnie zaczynają boleć barki od torby termicznej, którą cały czas wożę ze sobą. Nie jest ciężka, ale za to duża. Czuję z nią każdy mocniejszy podmuch wiatru.

Siadam w domu i zastanawiam się co robić. Głód coraz bardziej daje się we znaki. Coraz mniej chce mi się jeździć, ale jak sądzę, to psychiczne zniechęcenie. Fizycznie jestem jeszcze w stanie działać. Tylko po co? Gdzie mam pojechać, żeby coś zarobić. Piszę wiadomość do supportu Ubera. Piszę, gdzie byłem, w jakich godzinach, że się cały czas przemieszczam. Pytam w wiadomości czy sytuacja z brakiem dostaw jest typowa dla okresu ferii. A może robię coś źle w aplikacji? Może zapomniałem dopełnić jakiejś formalności, czegoś kliknąć?

Czekając na odpowiedź, sprawdzam, czy można dostać gdzieś w Warszawie darmowe jedzenie. Dwa dni bez jedzenia, przy intensywnym wysiłku, to nie jest dobry pomysł. Jadłodajnie dla ubogich odpadają, tam jest limit wydawanych posiłków. Ja w najgorszym wypadku mogę coś zjeść i po prostu nie napisać reportażu. Nie będę komuś zabierał miejsca. Ale znajduję w internecie informację o jadłodzielniach. To kilka szafek albo lodówek na terenie miasta, które służą nieodpłatnej wymianie żywności. Jak ktoś wie, że nie zje tego co ma w domu, może się podzielić i zostawić jedzenie w jadłodzielni, żeby nie marnować żywności. Najbliższą mam przy Teatrze Powszechnym na Pradze. Pół godziny piechotą. Idę, bo wzdrygam się, patrząc na rower. Szafka przy teatrze nie ma nawet drzwiczek, to w zasadzie dwie metalowe półki na zewnątrz budynku. Ale jest zimno, więc jedzenie nie powinno się szybko psuć. Poza tym myślę, że jest mi kompletnie obojętne, w jakich warunkach stoi to jedzenie, jeżeli jakiekolwiek tam będzie. Jest. Znajduję dwa jogurty truskawkowe.

Jogurty są lekko przeterminowane, ale stały na zewnątrz, jest zimno, więc chyba nic mi nie będzie. Zabieram je do domu, prawie biegnę. Siadam, otwieram i pochłaniam je od razu. Nastrój mi się trochę poprawia. Szczególnie że właśnie dostałem odpowiedź od supportu Ubera. Czytam maila i tak szybko jak nastrój mi się poprawił, tak szybko znowu się pogarsza. Otrzymuję porady typu: "Przemieszczać się w strefie dostaw", "logować się w porze lunchu i kolacji", "logować się przy złej pogodzie". Dzięki Uber. Takie porady to mogłem sobie sam przeczytać na waszej stronie. Daję sobie jeszcze jeden dzień. Jeżeli nie będzie dostaw, zmieniam aplikację.

Zasypiam i długo śpię. Dzięki temu nie czuję głodu. Kiedy się budzę, boli mnie brzuch. Widać dwa jogurty na trzy dni to za mało. Ssie mnie w środku, nie mogę się skupić. Wsiadanie na rower mija się teraz z celem. Idę do jadłodzielni. Jest pusta. Mam dosyć, jestem zły i zmęczony, chociaż nic dzisiaj jeszcze nie zrobiłem. Gdybym miał dokąd, pewnie chciałbym teraz wracać. Otwieram portfel. Wygrzebuję drobniaki. Jeden złoty i trzydzieści siedem groszy. Wiem, że miałem jeść wyłącznie za to, co zarobię, ale szczerze mówiąc, mam to teraz gdzieś. Jak mam jeździć dalej, muszę coś zjeść. Naginam ustalone tutaj zasady, ale zasady są dla ludzi z pełnym brzuchem.

Idę do dyskontu i myślę jak najlepiej wykorzystać moje 1,37 zł. Najtańsza, mała butelka wody. 59 groszy. Wodę mam co prawda w kranie, ale nie mogę się powstrzymać. Tak bardzo chce mi się pić na tym rowerze. Plastikowa butelka się przyda. Nawet jak ją opróżnię, to będę mógł uzupełnić kranówką. Biorę. Zostało 78 groszy. Stać mnie jedynie na bułki. Najtańsze kajzerki. Mogę wziąć dwie, każda kosztuje 33 grosze. Pakuję je do papierowej torby. Tak patrzę na tę torbę i widzę, że wcale w niej dobrze nie widać ile bułek jest w środku. Po namyśle biorę jeszcze trzy.

W normalniej kasie ten numer nie przejdzie, ale mogę iść do samoobsługowej. Tylko muszę wtedy zapłacić kartą. Możliwe jest, że imigrant albo student ma resztki oszczędności w kwocie 1,37 zł na karcie? Chyba możliwe, mamy XXI wiek. Kolejny raz naginam zasady, ale boję się, że środa będzie kolejnym dniem bez dostaw. Muszę jeść. Decyzji teraz nie podejmuje moja głowa. Decyzje podejmuje mój brzuch.

Stoję w kolejce do kasy i rozglądam się za ochroniarzem. Nikogo nie widzę w zasięgu wzroku, pewnie chodzi gdzieś po sklepie. Czuję się tak, jakbym wykonywał tajną operację. Dyskontowy James Bond. Moja kolej. Kasuję wodę. Potem muszę podać liczbę bułek. Na dziewięciocyfrowej klawiaturze dwójka jest nad piątką, więc najwyżej powiem, że się pomyliłem. Wciskam dwójkę. Płacę i szybko odchodzę. Nikt nie zwraca na mnie uwagi. Kradnę. Ale mam co jeść. O moralności można i trzeba dyskutować, owszem. Ale z pełnym brzuchem. Głodni nie mają czasu na dyskusje, politykę, wiadomości i resztę bzdur, na które codziennie marnujemy tyle czasu. Prawdziwe życie to prawdziwe problemy, a głód niewątpliwe do takich należy. Nie ma takiego protestu i takiej rewolucji, nad którą człowiek zastanowi się, jeżeli nie będzie wiedział co jutro włożyć do garnka. A dodajmy, że to wrażenie rośnie jeśli trzeba brać odpowiedzialność, np. za swoje dzieci. Więc jeżeli nadal ktoś nie rozumie, dlaczego w obliczu ubóstwa ludzie nie przejmują się, dajmy na to, stanem sądownictwa, to jest to, przepraszam, po prostu naiwność.

W domu piję wodę z butelki, która smakuje znacznie lepiej, niż ta z kranu. Jem trzy bułki, resztę zostawiam na później. Nie wiadomo jak będzie, choć domyślam się, że będzie źle. Dmuchane bułki wypełniają mi żołądek, mogę ruszać w trasę. Daję Uberowi ostatnią szansę. Przygotowuję się też do zmiany aplikacji. Sprawdzam u mojego partnera, jakich innych dostawców obsługuje, żebym nie musiał podpisywać nowej umowy. Jest Wolt i Glovo. Wypełniam formularza w Wolcie i mam czekać na dostęp do szkolenia, który dostanę, jeśli będzie zapotrzebowanie na kurierów. Nie brzmi to zbyt obiecująco. W Glovo uzupełniam dane, robię szkolenie, ale muszę dopełnić formalności, zamówić obowiązkową kartę płatniczą, a że do końca tygodnia nie zostało wiele czasu, zanim ją dostanę, będę miał co najmniej dzień straty. Nie dokończyłem rejestracji, ale przynajmniej dowiedziałem się, że w Glovo dostawcy funkcjonują w ramach grafików, zapisując się na jazdę w konkretnych godzinach. Mają też stawkę za oczekiwanie na dostawę. Skoro jest grafik, to ktoś kontroluje obłożenie dostawców, co pewnie przekłada się na liczbę dostaw, które otrzymują. Ale oczywiście w grafiku pierwszeństwo mają doświadczeni kurierzy, więc moje perspektywy nadal wydają się bardzo mętne.

Wsiadam na rower, odpalam aplikację. Kręcę się trochę po Pradze-Południe, czując cały czas przyjemny smak chrupiących bułek. Dostaw brak. Sprawdzam prognozy dla okolicznych dzielnic. Obiecująco wygląda Targówek. Tam jeszcze nie byłem. Dzielnica leży na Pradze-Północ. Dwie części Pragi oddzielone są od siebie linią kolejową, z mojej perspektywy najłatwiej jest się przedostać z jednej na drugą przez dworzec Warszawa Wschodnia, gdzie nie muszę nawet zsiadać z roweru, bo mogę przejechać przez przejście pod peronami. Robi się ciemno, ogarnianie aplikacji i szukanie jedzenia zajęło mi dzisiaj sporo czasu. Długo też nie mogłem wstać z łóżka. Czuję się słaby. Ale na Targówek dojadę. Przejeżdżam więc przez Warszawę Wschodnią, ruszam dalej, odjeżdżam od dworca może jakieś 300 metrów.

I wtedy zdarzył się cud

Prawie spadłem z roweru. Aplikacja zapiszczała, na ekranie telefonu pojawiło się zielone pole z napisem "dostawa". Walę palcami w ekran, żeby broń Boże jej nie stracić. Na zielonym polu jest zmniejszający się pasek czasu, po którym dostawa znika. Udaje mi się zaakceptować. Jestem w takim szoku, jakbym właśnie zdrapał szczęśliwą zdrapkę i zarobił astronomiczną kwotę, choć jeszcze nic nie zarobiłem. Pochłaniam informacje na ekranie. Mam jechać do McDonald’s na dworcu. Jadę. Zatrzymuję się przed budynkiem, zapinam rower blokadą do znaku. Roweru stracić nie mogę, to dzięki niemu chyba coś zarobię. Jak mi go ukradną, to pozbawię się szansy na jakiekolwiek jedzenie.

Biorę torbę, idę do restauracji. Witam się, pokazuję w telefonie moją dostawę. "Trzeba czekać". No dobra, chociaż podobno miało być gotowe, jak dotrę na miejsce. Ale wszystko mi jedno. Mam dostawę! W aplikacji widzę imię i pierwszą literę nazwiska zamawiającego. Widzę też, co zamówił. W tym przypadku to kobieta. Dwa ostre burgery, dwie cole i lody. Nie potrzebowałem tej informacji. W połączeniu z zapachami jedzenia w maku znowu robię się głodny. W końcu wydają mi jedzenie, dwie papierowe torebki, zaklejone od góry tasiemkami. Jeżeli więc dostawca skubnąłby sobie coś ze środka, klient będzie wiedział. W aplikacji potwierdzam odbiór jedzenia, przesuwając palcem odpowiednie pole. Dopiero teraz widzę adres dostawy. Mam jechać na Saską Kępę. Według aplikacji 3,7 km. Pakuję torebki i ruszam. Zimne osobno, ciepłe osobno. W torbie jest specjalna przegroda, do której zmieści się standardowa torebka z jedzeniem. Można też tam włożyć napoje, żeby się nie przewróciły. Jadę najszybciej, jak mogę. Jestem tak przejęty, jakbym dostał najważniejsze zadanie na świecie, a od ładunku na plecach zależało czyjeś życie. Szybko, szybciej, obok Stadionu Narodowego i dalej przez rondo Waszyngtona na Saską Kępę. Kluczę przez chwilę w wąskich uliczkach. Znajduję adres. To jedna z wielu tutaj willi. W aplikacji mam napisaną informację, żeby zostawić dostawę pod drzwiami. Ale pod furtką czy mam wejść? Chyba wejść, tak mi się wydaje. Dzwonię dzwonkiem, ktoś otwiera, ale ze stresu za słabo naciskam i nie otwieram drzwi. Dzwonię raz jeszcze. Pewnie ktoś teraz pomyślał "co za łajza". Ale otwiera ponownie, wchodzę. Zostawiam jedzenie i odchodzę. Dostarczyłem swoją pierwszą dostawę. Obracam się za siebie i widzę rękę z pomalowanymi na czerwono paznokciami, która wysunęła się po torebki. Wracam do roweru i patrzę w aplikację. "Zrób zdjęcie". Jakie zdjęcie?! Okazuje się, że muszę zrobić zdjęcie, jak zostawiłem jedzenie, a przecież ktoś już je wziął. Na szczęście okazuje się, że mogę to pominąć i wpisać komentarz dla klienta z informacją, gdzie zostawiłem torebki. To wpisuję tylko "dostarczone" i klikam w pole "dostarczone". W aplikacji moje 0.00 zł zmieniło się na 14 zł. O rany, czyli to jednak działa.

Wracam powoli w stronę dworca. Jestem bardzo podekscytowany. Teraz nie przeszkadza mi ani zimno, ani głód. Śmieję się sam do siebie. Ostatni raz tak się czułem jak na początku 2018 roku, jako młode dziennikarzątko na stażu w radiu kazali mi iść na konferencję marszałka Senatu. Tyle tylko, że wtedy poszło mi znacznie gorzej, bo ówczesny szef izby, marszałek Karczewski nie chciał odpowiedzieć na moje pytanie, twierdząc, że już na nie odpowiadał (co nie było prawdą). A tutaj proszę. Pierwsza dostawa, bez większych kłopotów. I mam 14 zł. Za przejechanie niecałych 4 km, co wydaje mi całkiem niezłą stawką.

Mijam dworzec, potem kieruje się na Radzymińską. Jeżdżę przez kilkadziesiąt minut po Targówku, ale nic się nie dzieje. To wracam w kierunku Warszawy Wschodniej. I nagle, kiedy mijam kolejny McDonald’s na Radzimińskiej, łapię dostawę. Nie wiem, o co tu chodzi. Może ludzie na Uber Eats jedzą już tylko maka. Niech sobie jedzą, co chcą, byleby zamawiali. Jadę tam szybko, na miejscu pracownica, która nie wiedzieć czemu od razu zaczęła ze mną rozmowę po angielsku, każe mi iść do pomieszczenia dla dostawców. Ten mak ma takie pomieszczenie, co wydaje się w zasadzie wygodne, że dostawcy nie przeszkadzają zwykłym klientom swoimi wielkimi torbami.

Wewnątrz czeka już dwóch. Polak i Ukrainiec. Pytam, jak idzie interes. Polak mówi, że "jak zawsze tutaj" i się uśmiecha, a ja nie pytam, co to znaczy, bo nie mam siły teraz na dłuższą rozmowę. Dostaję swoje zamówienie i adres w aplikacji. Niecały kilometr. Aplikacja prowadzi mnie jakoś dziwacznie, każe jechać do najbliższego skrzyżowania, zawrócić. Radzymińska to ruchliwa ulica bez wielu przejść dla pieszych, a jezdnie oddzielone są barierkami. Zaraz obok maka jest jednak kładka nad ulicą, po której można spokojnie przejechać rowerem. Aplikacja kładki najwyraźniej nie widzi, a ja i owszem, to skracam sobie drogę. Dojeżdżam szybko do wskazanego budynku. To jakieś nowe bloki, nie wiem, który konkretnie, więc pytam ludzi, którzy akurat przechodzili. Wskazują mi odpowiedni budynek. Wchodzę, mam numer mieszkania, ale bez informacji o piętrze. Żeby nie jeździć bez sensu windą, wbiegam po schodach. Jak się okazuje, wbiegam na czwarte piętro i zgodnie z poleceniem, zostawiam pod drzwiami. Robię zdjęcie i tak kończę dostawę. Klient chyba zauważył moje zabiegi w celu szybkiej dostawy, bo dostaję napiwek! Mam teraz 30 zł. Minus 15 na dzienne rozliczenie i minus podatek, zostaje mi dycha. Niby niewiele, ale wiem już, że zjem dzisiaj ciepły posiłek. Kończę z dostawami, bo jest już po 20:00, a do 22:00 muszę zdążyć do dyskontu.

W sklepie zastanawiam się co kupić, żeby starczyło mi na jak najdłużej. Decyduję się na jajka - najtańsze 10 sztuk 6,18 zł. Za resztę kupuję ziemniaki luzem. Ważę tak, żebym zmieścił się w sumie w 10 zł. Mogę kupić pięć sztuk. Płacę w sklepie i biegnę do domu. Gotuje dwa ziemniaki, potem je rozklepuje, bo tak mi się wydaje, że mam więcej jedzenia. Jajka smażę na patelni. Bez masła ani oleju, bo przecież mnie na niego nie stać. Ale jajka mają tę zaletę, że i tak się usmażą, będą zjadliwe. Pierwszy raz od trzech dni, przejechanych ponad 100 km i 16 godzinach krążenia po Warszawie, jem ciepły posiłek. Wypełnia mnie ciepło i trudna do opisania błogość. Jakby wszystkie problemy świata na chwilę zniknęły. Nie było wojen, polityków, przestępstw i zbrodni. Jestem tylko ja i moja kolacja. Mogę się mylić, ale myślę, że w ten środowy wieczór byłem najszczęśliwszym człowiekiem na Pradze.

Obywatel drugiej kategorii

Budzę się rano, na śniadanie jajka bez ziemniaków. Zostały trzy, więc muszę je oszczędzać, bo nie wiadomo jak będzie. W czwartek na jeżdżenie mam mniej czasu. Rano aplikacja nie przewiduje dochodów, a w południe mam umówione wcześniej spotkanie w redakcji. Ale to dobrze, przy wejściu mogę się przetestować na covid, to przynajmniej wiem, że nikogo nie zarażam. Po spotkaniu wracam do domu, jem jajka i ziemniaki, a następnie ruszam w drogę. Na ten dzień mam, jak mi się zdawało, doskonały plan. Wczoraj wszystkie dostawy były z McDonald’s. Dlatego dzisiaj pojadę do centrum, zasadzę się w okolicy, gdzie jest ich dużo i będę czekał na swoje żniwa. Do centrum chcę jechać przez most Świętokrzyski, więc od siebie znowu przejeżdżam w okolicy Warszawy Wschodniej. Dostawę dostałem, zanim dojechałem do dworca. To będzie dobry dzień! Tym razem nie McDonald’s, tylko KFC, które też jest na dworcu. Wchodzę, czekam. Kiedy odbieram jedzenie, pracownik KFC życzy mi przyjemniej pracy. To musi być dobry dzień. Dostawa z dworca trochę krzyżuje mi plany, bo muszę się cofnąć na Kamionkowską. Ale i tak to robię szybciej, niż chce aplikacja, bo według jej wskazań z dworca mam jechać 3,2 km. A ja robię może nieco ponad jeden, przejeżdżając wcześniej pod peronami Warszawy Wschodniej. Aplikacja tego skrótu nie widzi. Dla mnie to czysty zysk, bo Uber stawkę za kilometr liczy według tego co ma w aplikacji, a nie według tego, ile przejadę. Mam więcej czasu, więcej zarobię. Po dostarczeniu jedzenia chcę jechać do centrum i sprawdzić tamtejsze maki, więc teraz omijam dworzec, żeby nie dostać już na Pradze dostawy. Tym samym, popełniam fundamentalny błąd.

Na razie jednak jeszcze o tym nie wiem. Z mostu zjeżdżam na Powiśle, potem w stronę centrum ulicą Tamka pod górę. To droga, która łączy Śródmieście z Powiślem i od strony centrum opada stromo w kierunku Wisły. Jadę w drugą stronę, więc wspinam się w stronę warszawskiego city. Pod górę jedzie się jednak znaczniej trudniej, więc zwalniam i powoli pokonuje kolejne metry. Robi się już coraz ciemniej. Mam rękawiczki, kurtkę. Dzisiaj wieje, więc nałożyłem na kask kaptur. Twarz mam zasłoniętą bandaną, żeby po pierwsze osłonić się od mrozu, po drugie, żeby nie musieć maseczki za każdym razem jak wchodzę do restauracji czy dostarczam jedzenie.

Na Tamce auta poruszają się jeszcze wolniej ode mnie. Jest korek. Kiedy jestem prawie na górze, w jednym z samochodów opuszcza się szyba od strony pasażera, wysuwa się roześmiana głowa i krzyczy do mnie "ciśnij brudasie!". Zatrzymuję się. Odwracam i patrzę na faceta, który to powiedział. Zamyka szybę, patrzy na mnie i dalej się śmieje. Spojrzenia się spotykają i wtedy ucieka wzrokiem. Auto powoli przesuwa się w korku. A ja nie wiem, czy powinien coś z tym zrobić, ale niby co? Mam za nim jechać i tłumaczyć, że nie powinno się tak mówić? W końcu ruszam dalej, mam dzisiaj zarobić na makach, a nie przejmować się obelgą na ulicy.

Wymyśliłem, że pojadę na Muranów. Jeden McDonald’s jest na rogu alei "Solidarności" i Jana Pawła. Kolejny półtora kilometra dalej, w centrum handlowym Arkadia. Do tego jeszcze jeden obok stacji benzynowej przy galerii. Trzy fast foody w jednym miejscu. Zacząłem jeździć od jednego do drugiego, tam i z powrotem. Nic. W końcu stanąłem tak, żeby być mniej więcej w równiej odległości od każdego. Czekam 10, 20 minut. Patrzyłem na wieżowce w centrum. Pewnie pracują tam ludzie, którzy dziennie zarabiają tyle, że za jeden dzień pracy mogliby sobie kupić jajek i ziemniaków na kilka miesięcy. 30 minut. Nie dostaję żadnej dostawy. Dotychczasowe doświadczenie wskazywało na to, że nie ma sensu dłużej czekać. Wtedy pomyślałem, że jeżeli prawdą jest, że moja ocena, a właściwie jej brak, wpływa na otrzymywane zamówienia, to tutaj blisko centrum jestem na straconej pozycji. Od mostu Świętokrzyskiego liczyłem dostawców na rowerach. Ci, którzy dostarczają skuterami i samochodami, to trochę inna kategorią, bo dla aplikacji mogą dostarczać na większe odległości bez niepotrzebnej straty czasu. Tak więc minąłem jedenastu z Glovo, trzech z Wolta i czterech z Ubera. Przy czym ta statystyka nie musi być miarodajna, bo dostawcy czasami pracują dla kilku aplikacji, wykorzystując torbę z logo tylko jednego nich. Miarodajne jest jednak to, że w centrum dostawców jest wielu i widocznie dla mnie pracy tu zabrakło.

Chciałem pojechać jeszcze na Mokotów, ale czekając na Muranowie, przeczytałem komentarz na facebookowe grupie, że "niestety dzisiaj Warszawa, centrum i od centrum w dół (w stronę Mokotowa i Wilanowa) również masakra". Nie pozostało mi nic innego jak wrócić na Pragę, bo to jedyne miejsce, w którym jak dotąd udało mi się zarobić cokolwiek. Kiedy się szykowałem do drogi, z wąskiej bramy przy której stałem zaczął wyjeżdżać samochód. Kierowca cofał powoli, ale nie widział dobrze odległości od ściany, więc pasażer wyszedł i mówił mu jak jechać. Stałem akurat tak, że żeby wyjechał, musiałem przesunąć rower. Pasażer rzucił do kierowcy "czekaj, czekaj, bo przejedziesz pana Ubera i ktoś będzie głodny". Uśmiechnąłem się i odjechałem. Dopiero po chwili zacząłem się zastanawiać, z czego właściwie się śmieję.

W tym, nawet zabawnym żarcie, był jednak zakamuflowany sposób traktowania dostawców. Gość, który to powiedział wydawał się sympatyczny i pewnie świadomie nie chciał powiedzieć niczego przykrego, ale intencją tego żartu było to, że nie moje bezpieczeństwo jest ważne, tylko jedzenia, które wiozę. Ja jestem tylko służącym, który ma dostarczyć swojemu panu bufet. Skoro tak, to pewnie dlatego można wyzywać mnie od "brudasów" na ulicy. Relacje społeczne jak w XIX wieku. Ale Polska nigdy nie miała kolonii, imperialnych kompleksów nie wyleczyła, to może musi sobie teraz odbić na imigrantach, którzy tutaj pracują. Nie traktowałbym tego jednak jako zasadę, bo owszem, te dwie sytuacje przydarzyły mi się w pierwszym tygodniu pracy, ale poza nimi nikt niczego złego mi nie powiedział.

Z moich doświadczeń zwierzyłem się na grupie dla dostawców. Grupa odpowiedziała swoimi zwierzeniami w kilku komentarzach. "Jeden gamoń we Wrocławiu wymusił mi pierwszeństwo. Jeżdżę skuterem. Jak zwróciłem mu uwagę, to odpowiedział: jesteś uberem pedale. Zamknął szybę i odjechał". Kolejny dostawca jechał ścieżką rowerową, po której akurat szli ludzie. "Gość chciał zabłysnąć i do swojej damy nieskalanej też inteligencją krzyknął: zejdź ze ścieżki dla pedałów". Potem miało dojść do bójki. Czyli jednak takie sytuacje się zdarzają, choć nadal uważam, że to incydenty. W kilkutysięcznej grupie komentarzy było kilka.

Tego dnia złapałem jeszcze jedną dostawę. Oczywiście przy Warszawie Wschodniej. Kurs był krótki, ale nie mogłem znaleźć wejścia do wskazanego apartamentowca. Porobili teraz te osiedla, płoty, bramki, wszystko poukrywane gdzieś wewnątrz kwartałów. Drogę wskazała jedna z mieszkanek, którą grzecznie poprosiłem o pomoc. Potem nie chciało mi się już jeździć. Zaczęło wychodzić zmęczenie tego tygodnia. Jestem na siebie zły. Zmarnowałem cały dzień na bezsensowną wycieczkę do centrum. Pocieszam się narzekaniami innych na Facebooku. Przeważnie mało dostaw i dużo czekania. Chociaż jeden dostawca chwali się, że w Krakowie zarobił dzisiaj 300 zł. Inny narzeka, że nie może nic złapać. Przez 18 godzin w trybie online. To nawet gorzej, niż ja w środę.

Mój dochód z czwartku? Po odliczeniu podatku i opłaty za rozliczanie zostało mi pięć złotych. W domu miałem jeszcze jajka, więc postanowiłem kupić coś gotowego. Wszedłem do pierwszego napotkanego sklepu z płazem w logo i kupiłem hot doga. 4,99 zł. Jak szaleć to szaleć.

W wielkim mieście niebo jasne

W piątek stwierdziłem, że już się spod dworca Warszawa Wschodnia nie ruszam. Krążenie po mieście nie ma sensu, przynajmniej z moim doświadczeniem, a tutaj jestem w stanie złapać dostawę. Pogoda była parszywa tego dnia. Chociaż może dzięki temu wyjedzie na ulicę mniej dostawców. Jadę więc w deszczu. Przy dworcu staję pod dachem przy parkingu dla rowerów. Wieje, ale przynajmniej jestem osłonięty od deszczu. 5 minut. 10 minut. 20 minut i jest! Dostawa McDonald’s. Zabieram jedzenie. Aplikacja pokazuje trasę 2,1 km. A blok, do którego mam dojechać jest po drugiej strony ulicy Kijowskiej, przy której stoi dworzec. Nie wiem, czy przejechałem w sumie 500 metrów. Dostarczone. Wracam do dworca. Nie zdążyłem nawet dojechać, kolejna dostawa. Znowu McDonald’s. Szmulowizna popularnie nazywana Szmulkami. Taka niewielka część Pragi-Północ. Kiedyś okropna okolica, dzisiaj to odnowione kamienice i apartamentowce. Nawigacja znowu podaje 1,7 km, ja robię 800 metrów. Czas to pieniądz. Co ciekawe Uber wie, jak jeżdżę. W aplikacji mam zaznaczone trasy wyłącznie podawane przez nawigację, ale kiedy zalogowałem się do swojego profilu na stronie Ubera, tam na mapy jest naniesione, jak faktycznie jechałem. Dostarczone. Ludzie przeważnie zamawiają z "dostawą pod drzwi", rzadziej "spotkanie przy drzwiach". Ale nawet jeżeli mam zostawić jedzenie pod drzwiami, to zdarzało się, że klienci i tak wychodzili.

Kiedy wychodziłem od klienta na Szmulkach, zadzwonił mój telefon. Nieznany numer. Jak się okazało, zadzwoniło Glovo zapytać, czy dokończę rejestrację. Od środy 9 lutego do poniedziałku 14 lutego dostałem też od nich pięć maili i siedem SMS-ów z przypomnieniem o szkoleniu. Dostawców z Glovo widziałem w Warszawie najwięcej. Wydaje się, że firma robi wszystko, żeby mieć pozycję lidera. Do czasu kiedy oddałem ten tekst w redakcji, Wolt się nie odezwał.

Zaraz po telefonie dostaję kolejną dostawę. KFC Warszawa Wschodnia. Po raz pierwszy dostaję zlecenie, nie będąc w bezpośredniej bliskości dworca. Odbieram, pracownik życzy mi przyjemniej pracy. Wiozę kubełek kurczaków na Wiatraczną. 5 km według aplikacji. Ja przejeżdżam przez dworzec i robię 2,8 km. Ale to i tak dużo. Teraz muszę wrócić na dworzec bez dostawy, tutaj nic nie dostanę. Albo czasowo nie opłaca mi się tego sprawdzać. Zaczyna mocniej padać, ale wpadają kolejne zamówienia. Oczywiście wyłącznie McDonald’s i KFC. Przy piątej dostawie, kiedy wchodzę po schodach kamienicy na Tarchomińskiej, dostaję zamówienie, kiedy jeszcze nie dostarczyłem poprzedniego. Nie akceptuję go, bo boję się, że nie zdążę, zanim je przyrządzą. Być może za krótko pracuje, ale jakoś jeszcze zależy mi, żeby ludzie dostali ciepłe. Choć myślę, że dostawcom zawsze na tym zależy. Po pierwsze wygląda na to, że ich ocena ma wpływ na przydzielanie zamówień. Po drugie im więcej i szybciej dostarczą, tym więcej zarobią. Na ich pensję mają wpływ trzy czynniki. Odbiór zamówienia, kilometrówka, dostarczenie zamówienia. Można też zarobić więcej dzięki mnożnikom, czyli zwiększonym wpływom w określonych dzielnicach, o określonych porach. Podobno mnożniki się zmieniają, ale tego nie wiem, bo przez tydzień żadnych w aplikacji nie widziałem. Są jeszcze dodatki, ale o tym za chwilę.

Nie przyjąłem więc dostawy i wracam pod dworzec. Nawet zaczęła mi się podobać ta praca. Jestem przemoczony i jest mi zimno, niestety przemokły buty, bo musiałem przejeżdżać przez kałuże, ale za to nie trzeba myśleć, kombinować, zaspokajać ambicji. Kliknąć telefonie, odebrać, dowieźć, zostawić, zrobić zdjęcie i tyle. Cała filozofia. Oczywiście ma to sens, jak wie się gdzie łapać dostawy. Dworzec Warszawa Wschodnia to moja kopalnia złota. Dzisiaj mam dostawę za dostawą, choć teraz czekam już pół godziny i wygląda na to, że szczęście się skończyło.

Wśród domysłów dostawców czytałem również o tym, że aplikacja ma karać za odrzucenie dostawy. Nie wiem, czy to prawda i ewentualnie jak długo trwa taka kara. Ale nie chcę ryzykować i tego sprawdzać. Zarobiłem już tyle, że głodny spać nie pójdę. Mógłbym nawet zamówić Ubera. Najwyżej pojeżdżę jeszcze wieczorem. To koniec tygodnia, muszę wykorzystać go do maksimum. Wracam do domu suszyć ubrania. Rozbieram się i do tej pory myślałem, że mam nieprzemakalną kurtkę. A jestem mokry na barkach. Nie wiem już, czy to pot, czy deszcz, ale zostawiam ciuchy na grzejniku i siadam w fotelu. Bolą mnie nogi, i plecy. To był bardzo intensywny tydzień. Ale przynajmniej w końcu zaczął przynosić jakieś rezultaty. Zamykam oczy. Mówię sobie, że tylko na chwilę. Zasypiam od razu.

Budzę się po prawie dwóch godzinach. Ubrania trochę przeschły, jest już ciemno. Jeździć dalej? Bardzo mi się nie chce. Ale widzę w aplikacji, że rozpocząłem questa. To zdanie, polegające na wykonaniu odpowiedniej liczby dostaw. W zamian mam otrzymać dodatkowe 30 zł. Nagrody są różne w zależności od wymagań. Mam pięć dostaw, brakuje mi czterech. Chyba powinno pójść bez problemu. Wtedy orientuję się, że quest jest ograniczony czasowo. Zostało mi dwie i pół godziny. Na cztery dostawy? Jak będą blisko to raczej dam radę.

Jadę pod dworzec. Pierwszą dostaję po 20 minutach czekania. Przy kolejnej czekam długo w McDonald’s, bo mam pomarańczową kurtkę i obsługa myślała, że jestem z Pyszne.pl, mimo że pokazywałem swoje zamówienie w telefonie. Kiedy w aplikacji widzicie komunikat, że "trwa odbieranie waszego zamówienia", a ikonka dostawcy jest cały czas przy restauracji, to nie oznacza, że on nie potrafi znaleźć knajpy. Najpewniej już tam jest i czeka na wydanie jedzenia.

Swoje zamówienie w końcu odbieram. W międzyczasie pojawia mi się w aplikacji możliwość dostarczenia drugiej dostawy, łącznie z tą rozpoczętą. Nie decyduję się, bo boję się, że będzie za daleko i nie zdążę zrobić ostatniej. Wracam szybko do dworca i czekam. Teraz pytanie, czy po odrzuceniu dostawy nie dostałem kolejnej kary. Nie dostałem. Po 10 minutach mam zamówienie. Szmulki. Dojeżdżam szybko. Zostało mi 40 minut do końca zadania. Wracam pod dworzec i czekam. Znowu przemokłem. Albo ubrania mi do końca nie wyschły. Sam już nie wiem. Proszę jeszcze tylko o jedną dostawę. To mój ostatni dzień.

Jest! Zostało 35 minut kiedy odbieram zamówienie. Praga-Południe. Jadę, ale gubię drogę. Znowu jakieś nowe apartamentowce, nawigacja prowadzi mnie przez drogę, które jeszcze nie ma, jest w budowie. Jadę naokoło. Dojeżdżam i nie mogę znaleźć odpowiedniej klatki. Kilkanaście minut do końca. Kiedy wchodzę w odpowiednie drzwi, jestem już cały spocony, pociągam nosem od mrozu. Wyciągając torebki z jedzeniem, czuję, że nie są tak ciepłe jak powinny być. Klientkę przepraszam, opowiadam, że trochę się zgubiłem. Pani jest bardzo miła, mówi, że nic nie szkodzi. Potem jeszcze dała mi napiwek. Kilka minut do końca. Klikam dostarczone. Zadanie zaliczone, a na moim koncie ląduje dodatkowe 30 zł.

W sumie tego dnia, za pięć i pół godziny pracy zarobiłem blisko 150 zł brutto. Wychodzi prawie 27 zł za godzinę. To nieco lepiej, niż obiecywał Uber. Ale żeby się tego dowiedzieć, potrzebowałem całego tygodnia. Nic nie jest proste na samym początku. Dla każdego. Nie ma znaczenia czy nowe życie, nową pracę zaczynamy w swoim kraju albo emigrując. Nie ma znaczenia czy jesteśmy ze wschodu albo z zachodu. Nie ma znaczenia kolor naszej skóry, przekonania albo to, w co wierzymy. Jesteśmy dokładnie tacy sami. Na pewno głód czujemy wszyscy tak samo.

P.S. Przepraszam, jeśli ktoś dostał zimne.

*w dniu publikacji tekstu kupiłem jedną bułkę, zapłaciłem za cztery