Wyścig o Biały Dom fascynuje filmowców od dekad, czego dowodem nierzadko zaskakujące produkcje. Filmowe opowieści osnute wokół kampanii wyborczych, na różnych jej etapach - począwszy od tych lokalnego szczebla, aż po ostatni etap, gdy w oddali majaczy już gabinet owalny, niezmiennie budzą emocje. Znajdziemy w nich wszystko: teorie spiskowe, prorocze przepowiednie, ale przede wszystkim tematy, trafiające w samo sedno amerykańskiej demokracji i wzniosłych ideałów.
Jest jednak coś, co łączy filmy "kampanijne" nakręcone za oceanem. Nieżyjący już wybitny krytyk filmowy Roger Ebert słusznie zauważył, że jest to przekonanie, iż "najlepszy człowiek zawsze musi przegrać, inaczej nie jest najlepszym człowiekiem". System jest tak skorumpowany, że żaden ideowy bohater nie może wygrać. I nie bardzo wiadomo, czy to paradoks amerykańskiej polityki, czy jedynie jej filmowej wizji, którą znamy z hollywoodzkiego kina.
Powieść Joego Kleina "Barwy kampanii", której film Mike’a Nicholsa jest adaptacją, zaczyna się od zastrzeżenia: "To jest fikcja... Żadne z tych wydarzeń nigdy nie miało miejsca".
Asekuracja autora (bardzo długo anonimowego) wydaje się zrozumiała, nietrudno jednak dostrzec paralele między czarującym, seksualnie żarłocznym gubernatorem Jackiem Stantonem (John Travolta) a Billem Clintonem. Między jego ambitną, cierpliwą żoną Susan (Emma Thompson) a Hillary Clinton. Niektóre elementy - celowo chrapliwy głos Travolty i clintonowski, południowy akcent - sterują w stronę pastiszu. Ale to ani na moment nie odbiera realizmu filmowi.
Główny bohater, Henry Burton (Adrian Lester), jest wnukiem czarnoskórego przywódcy ruchu na rzecz praw obywatelskich. Trochę wbrew sobie został wciągnięty w kampanię prezydencką Stantona, ale z czasem uległ jego charyzmie. "Twój dziadek był wspaniałym człowiekiem" - mówi mu Susan. I dodaje: "Jack Stanton również mógłby być wspaniałym człowiekiem, gdyby nie był takim bezbożnym, bezmyślnym, niezorganizowanym, niezdyscyplinowanym dupkiem".
Mimo to, Henry uważa, że pragmatyczny, nieco populistyczny Stanton ma realne szanse na wygraną, choć irytują go osobiste praktyki kandydata. Scenariusz został tak napisany, aby przyjrzeć się zarówno "jasnej" jak i "ciemnej" stronie kandydata na prezydenta. Z jednej strony schlebia jego szczerej trosce o "zwykłych" ludzi, pokazuje autentyczne zaangażowanie choćby w rozwój programu walki z analfabetyzmem, a jednocześnie wyraża dezaprobatę wobec jego największej "słabości". Mowa oczywiście o wikłaniu się w seksualne relacje niemal z każdą kobietą będącą w jego zasięgu, mimo że to sprawia ból jego żonie. Podobnie jak Clintonowi, Stantonowi stawiane są też zarzuty dotyczące jego postawy podczas wojny w Wietnamie - w przypadku Clintona było to unikanie poboru.
Powiedzieć, że sztab kampanijny Stantona składa się z barwnych postaci, to nie powiedzieć nic. Zaczynając od granego przez Billy’ego Boba Thorntona przebiegłego stratega, który sprawia wrażenie sprośnego wieśniaka, aż po wspaniałą Kathy Bates, która jako Libby ratuje nieustannie Stantona z potrzasku, w jaki sam się ładuje. Wszystkie występy aktorskie są wspaniałe, a Travolta tak genialnie równoważy sprzeczności Stantona, że nie sposób tego faceta nie lubić. Nawet wbrew sobie. W scenariuszu Elaine May bohater ma narcystyczną, niezrozumiałą potrzebę rujnowania wszystkiego, co zbudował, po to tylko, by mieć kolejną i kolejną okazję odradzania się niczym Feniks z popiołów. Nieodżałowany Mike Nichols pokazał w "Barwach kampanii" to, co mówiły o Clintonie sondaże w prawdziwym życiu.
Warto dodać, że film pojawił się w kinach, gdy Clintona pochłaniał o wiele poważniejszy skandal, który doprowadził do postawienia go w stan oskarżenia, co groziło impeachmentem. Chodzi oczywiście o składane pod przysięgą zeznania, w których prezydent skłamał, nie przyznając się do romansu z Monicą Lewinsky. Jak wiadomo i tym razem udało mu się wyjść cało z opresji i zachować urząd. Choć w filmie nie ma tego zdarzenia, Travolta koncertowo oddał charyzmę bohatera.
Bill Clinton, będąc pod wrażeniem filmu, zaprosił Johna Travoltę na jedno z wydawanych przez siebie przyjęć. Miał on jednak zjawić się jako grany przez niego gubernator Jack Stanton. Aktor zaproszenie odrzucił.
"Idy marcowe", w których czołowy hollywoodzki amant George Clooney objawia się w potrójnej roli - reżysera, scenarzysty i aktora, to dzieło demaskatorskie. I w sumie nie ma w tym nic wyjątkowego, bo większość filmów z wielką polityką w tle mówi o tym, co już wiemy: że doświadczenie prowadzenia amerykańskiej kampanii politycznej jest miażdżące dla ciała i duszy. Ale Clooney - stuprocentowy demokrata, obnażający brudy środowiska politycznego, które sam wspiera, idzie jeszcze dalej: pyta, czy możliwe jest, by jakikolwiek kandydat wygrał, pozostając wiernym swoim pierwotnym wartościom. Odpowiedź na to pytanie nie jest krzepiąca.
"Idy marcowe" to - jak słusznie zauważał Roger Ebert - "nowa wersja 'Kandydata', filmu z Robertem Redfordem z 1972 roku", opowiadającego o kompromisach związanych z wygrywaniem wyborów. Tytuł filmu zaczerpnięty z Plutarcha, ale i z Szekspira, ma nas skłonić do myślenia o intrygach i podstępach, które towarzyszyły zabójstwu Juliusza Cezara 15 marca 44 r. p.n.e.
Film Clooneya jest bardziej brutalny niż wspomniany "Kandydat" (o nim za moment), który jak każdy film z udziałem Redforda, zachowuje jednak pewien idealizm (tak samo, jak "Wszyscy ludzie prezydenta" i "Trzy dni Kondora"). W "Idach...", będących adaptacją sztuki Beau Willimona, mamy natomiast świadomy cynizm.
Akcja filmu rozgrywa się właśnie w marcu, głównie w Cincinnati, gdzie przystojny, liberalny gubernator Pensylwanii, Mike Morris (Clooney), bierze udział w prawyborach demokratów. Ale to nie on jest głównym bohaterem opowieści lecz grany przez Ryana Goslinga idealistyczny, młody PR-owiec, który uwierzył w swojego klienta. Jako główny asystent doświadczonego szefa kampanii, Paula Zary (Philip Seymour Hoffman), nie tylko pracuje dla Morrisa, ale jest także oddanym wielbicielem gubernatora - wierzy, że stanie się on motorem zmian i doprowadzi kraj do lepszej przyszłości. Wszystko wydaje się być gotowe na zwycięstwo, które popchnie Morrisa w stronę Białego Domu.
Podczas brutalnych prawyborów wychodzą jednak na jaw fakty, które zostawiają rysy na nieskazitelnym życiorysie Morrisa. Sam Stephen też zostaje uwikłany w brudne, polityczne intrygi oraz w skandal, a jedynym wyjściem z tej sytuacji okazuje się gra na dwa fronty. W finale nikt nie ma czystych rąk, wszyscy kończą walcząc o ratowanie siebie, swojej kariery i ambicje, uwięzieni przez własne słabości. Bo choć Stephen chce wygranej Morrisa, bądźmy szczerzy - jego zwycięstwo ma stać się szczeblem do awansu i przejęcia stanowiska szefa kampanii.
Scenariusz - także nominowany do Oscara, napisany wspólnie przez autora sztuki i reżysera, okazuje się bardzo pomysłowy w sposobie łączenia osobistych i politycznych ambicji bohaterów. Największa siła filmu tkwi jednak w aktorstwie. Ryan Gosling tworzy tu jedną z najciekawszych kreacji w swojej karierze, a Seymour-Hoffman i Clooney tradycyjnie stają na wysokości zadania.
"Idy marcowe" opowiadają o naturze współczesnej polityki i jej graczach, którym obcy jest idealizm. Nie ma tu miejsca na hołubienie wartości w jakie wierzymy. Osiągnięciu sukcesu towarzyszy sprzeniewierzenie się samemu sobie.
Wspomniany już "Kandydat" to amerykański komediodramat polityczny z 1972 roku z Robertem Redfordem i Peterem Boyle'em w rolach głównych, wyreżyserowany przez Michaela Ritchiego. Nagrodzony Oscarem scenariusz, który bada różne aspekty i machinacje związane z kampaniami politycznymi, został napisany przez Jeremy'ego Larnera. Ten był autorem przemówień senatora Eugene'a J. McCarthy'ego podczas kampanii, która miała mu przynieść nominację na kandydata demokratów w wyborach prezydenckich w 1968 roku.
Oto więc Marvin Lucas, konsultant polityczny, musi znaleźć kandydata dla demokratów, który będzie przeciwnikiem trzykrotnego, republikańskiego senatora Kalifornii, Crockera Jarmona. Ponieważ żaden znany demokrata nie chce uczestniczyć w niemożliwym do wygrania wyścigu, Lucas proponuje to niejakiemu Billowi McKayowi (znakomity Redford), idealistycznemu i niezwykle przystojnemu synowi byłego gubernatora Kalifornii Johna J. McKaya. Bill pracuje jako prawnik pro bono i jest liberałem z krwi i kości - walczy o prawa obywatelskie, przekonuje do ekologii, opowiada się za prawem do aborcji.
Lucas składa McKayowi propozycję: skoro Jarmon nie może przegrać, a wyścig jest już rozstrzygnięty, McKay może swobodnie prowadzić kampanię, mówiąc to, co chce. Bohater pełen żaru i wiary w głoszone wartości rusza w trasę. Wkrótce Lucas ma dla niego niepokojące wieści: według sondaży McKay zostanie pokonany miażdżącą przewagą. Przekonuje go, by zmienił przekaz - konkrety i mocne deklaracje zastępują ogólniki i efekciarskie bon moty. "Cnota nie sprzedaje się w kampanii politycznej" - wyrokuje trafnie Lucas. Bill pnie się w sondażach, choć coraz bardziej traci autentyczność i własną twarz.
Kluczowym i smutnym momentem w filmie jest debata kandydatów, kiedy McKay próbuje mówić o "prawdziwych problemach" i po prostu się plącze. "Zastanawiam się, czy ktoś wiedział, co chciałem powiedzieć" - pyta ojca, byłego gubernatora. Ten odpowiada: "Nie martw się. To nie robi żadnej różnicy".
"Kandydat" jest filmem poważnym, ale jego ton jest lodowato komiczny, jakby został nakręcony przez ludzi, którzy już stracili nadzieję. Jest to widoczne w ewolucji McKaya, który zaczyna jako prawnik-liberał, walczący w lokalnych bitwach o prawa obywatelskie, itp., a w trakcie kampanii zostaje... Nie, nie skorumpowany, a raczej zneutralizowany. Staje się człowiekiem bez właściwości. Gdy ostatecznie to on wygrywa kampanię, przerażony ucieka ze sztabu i bezradnie pyta Lucasa: "Co teraz zrobimy?". To zabawna, a jednocześnie dramatyczna kwestia, na którą nie usłyszy odpowiedzi.
Film Ritchiego miał swoją premierę na miesiąc przed wyborami w Kalifornii w 1972 roku. Plakaty promocyjne filmu rozwieszone w Kalifornii przypominały plakaty polityczne. Były to po prostu zdjęcia Redforda ze sloganem "McKay: The Better Way!". W rezultacie fikcyjny McKay uzyskał w wyborach sporo głosów jako kandydat dopisany do listy przez głosujących obywateli.
"Wag the Dog" - tak brzmi oryginalny tytuł filmu, w dosłownym tłumaczeniu oznacza "merdanie psem". To skrót od popularnego angielskiego idiomu "The tail wagging the dog", oznaczającego odwracanie uwagi od rzeczy ważnych i przenoszenie jej na tematy zastępcze. Ten tytuł idealnie opisuje filmową historię.
Nagrodzone Srebrnymi Lwami na Berlinale "Fakty i akty" Barry’ego Levinsona to opowieść o całkowicie absurdalnym przedsięwzięciu. Oto na krótko przed wyborami prezydenckimi w Białym Domu dochodzi do wielkiego skandalu. Urzędujący prezydent zostaje przyłapany na uprawianiu seksu z nieletnią, a sprawa trafia do mediów. Doradca i wysoki urzędnik Białego Domu Conrad Brean (Robert De Niro), którego zadaniem będzie odwrócenie uwagi mediów i opinii publicznej od zdarzenia, wynajmuje hollywoodzkiego producenta Stanleya Motssa (Dustin Hoffman). Dwaj zdolni manipulatorzy razem wymyślają wywołanie wojny z... Albanią (Dlaczego Albania? A dlaczego nie? - odpowiada Brean). W skład ekipy Motssa wchodzą najlepsi z najlepszych w branży hollywoodzkiej. Łączą oni siły z zespołem z otoczenia prezydenta i tworzą niesamowitą, fikcyjną "wojnę". Niestety nie wszyscy będą chcieli wierzyć w konflikt z Albanią, o której nigdy nie słyszeli.
Film odniósł wielki sukces, a przy tym zaszokował widzów nie raz, ale trzy razy ze względu na jego niesamowite podobieństwo do... procesu impeachmentu Clintona, próby zbombardowania Iraku w 1999 r. i wojny w Kosowie w 1999 roku. Tak przynajmniej pisali amerykańscy krytycy.
Autorem scenariusza do "Faktów i aktów" jest mistrz scenopisarstwa, który zasłynął tak wybitnymi filmami jak "Nietykalni" czy "Werdykt", zagorzały republikanin i dziś zwolennik Donalda Trumpa. "Wielki sukces filmu leży w jego zdolności do wykorzystania niektórych z najgłębszych i najbardziej definiujących cech amerykańskiej publiczności: miłości do widowisk, nacjonalizmu przebranego za patriotyzm i ludowych opowieści o pochodzeniu, które próbują zamaskować długą listę popełnionych w tym kraju okrucieństw" - pisał krytyk "Variety" po premierze.
Fałszywe jednostki wojskowe, narodowe szaleństwo, piosenki, oświadczenia i porozumienia pokojowe są tworzone, aby sprzedać historię, a wszystko po to, aby chronić mężczyznę, który uprawiał seks z nieletnią, o czym nikt nie wspomina w filmie.
"Wag the Dog" (polski tytuł zupełnie nie oddaje treści) jest niesamowicie przenikliwą, kąśliwą satyrą na amerykańską politykę, władzę, korupcję i wykorzystywanie mediów do sprzedawania swojej wersji zdarzeń. Liczy się tylko to, w co ludzie wierzą. Az strach pomyśleć, jak łatwe byłoby zrobienie tego dzisiaj - w dobie fake newsów i sztucznej inteligencji.
Jedyna opowieść kampanijna z kobietą w głównej roli to "Game Change" ("Zmiana w grze"), w całości oparta na faktach. Film z Julianne Moore odsłania kulisy wyłonienia Sarah Palin na kandydatkę Partii Republikańskiej na urząd wiceprezydenta USA.
Latem 2008 roku senator John McCain (Ed Harris) zdobywa nominację republikanów i staje do wyścigu o prezydenturę z charyzmatycznym demokratą Barackiem Obamą. Wyniki sondaży przedwyborczych są jednak dla niego bezlitosne. Ekipa McCaina gorączkowo szuka więc wyjścia z patowej sytuacji. Jego strateg, Steve Schmidt (Woody Harrelson), wpada wówczas na pomysł, aby zgłosić jako kandydatkę na wiceprezydenta nieznaną nikomu gubernator z Alaski - żywiołową Sarah Palin (Julianne Moore). Liczy, że w ten sposób ociepli wizerunek kandydata konserwatystów i zdobędzie głosy niezdecydowanych wyborców. Niestety, w trakcie kampanii Palin ujawnia brak podstawowej wiedzy na temat tego, co się dzieje w światowej polityce...
Film pokazuje, że choć Sarah Palin nie miała przygotowania ani temperamentu, by być wiceprezydentem, to posiadała zdolność do rozpalania politycznych namiętności i dodawania energii kampanii. Historia jest w dużej mierze opowiadana z punktu widzenia dwóch doradców McCaina, Steve'a Schmidta i Nicolle Wallace (Sarah Paulson). Schmidt odegrał kluczową rolę w wyborze Palin na kandydatkę na wiceprezydenta McCaina, a Wallace była starszym doradcą.
Na papierze gubernator Alaski była idealna. Niezwykle urodziwa (niegdyś Miss Alaski), miała także charyzmę. W filmie wyraźnie pokazano, że Schmidt i jego zespół przeprowadzili tylko powierzchowną kontrolę jej przeszłości - nie zadali jej ani jednego pytania o politykę. McCain, przekonany, że może być osobą, której potrzebował, by zmienić zasady gry, uwierzył doradcom. Wątpliwości zaczęły się pojawiać tuż przed konwencją, ale rozwiało je triumfalne przemówienie Palin, w którym przyjęła nominację. Niektórzy eksperci Partii Republikańskiej przyznawali, że byli w niej zakochani. Cieszyła się ogromnym zainteresowaniem. Z dnia na dzień przeszła drogę od mało znanej gubernator do supergwiazdy. Wtedy wyszło na jaw, że nie wie praktycznie nic o bieżących wydarzeniach, polityce światowej, a także o historii czy geografii.
Wallace i Schmidt byli zdumieni: "Nie wiedziała, czym jest Fed. Myślała, że Korea to jeden kraj. Wierzyła, że królowa Elżbieta jest szefową brytyjskiego rządu!".
Przygotowując się do pierwszej debaty z kandydatem demokratów na wiceprezydenta Joe Bidenem, niewiele zapamiętała. W wywiadzie dla stacji CBS kompletnie się zbłaźniła. Miała tak obojętny stosunek do faktów, że powtarzała te same błędy, bez względu na to, jak często personel ją poprawiał. Wiedziała, jaka kwestia do oklasków spodoba się publiczności i uznała, że to wystarczy.
Film jest adaptacją bestsellerowej książki Johna Heilemanna i Marka Halperina, która opiera się na setkach wywiadów z osobami z obozu McCaina, a fakty i dialogi przywołane zostały z wielką starannością. Palin zmieniła się, odkrywając swoją zdolność do uwodzenia tłumów. Odrzucała wskazówki od doradców. Dość późno odkryła, że jest jednocześnie kochana i wyśmiewana. Sławne skecze Tiny Fey w "Saturday Night Live" głęboko ją zraniły.
Julianne Moore nie naśladuje tutaj Palin, w takim sensie, jak Streep Margaret Thatcher. Wygląda tak samo jak Palin, niczym jej kopia, ale skupia się na oddaniu jej zagubienia po okresie euforii. Nie jest cynicznym politykiem, ale kobietą, która dostała od życia sporo dobrego i jest przekonana, że tak będzie zawsze. Co ważne, występ jak zawsze świetnej Moore nie jest parodią. Opiera się na instynktownej empatii aktorki do granej postaci. Stanisławski nauczał, że aktor musi lubić swojego bohatera i próbować go zrozumieć. I tak właśnie się dzieje w filmie.
Ciekawe czy ostatnia, ponoć najostrzejsza w historii kampania prezydencka, doczeka się równie fascynującej filmowej opowieści, jak wyżej wymienione.