"Pokolenie lęków i obaw", "Generacja Z jest najbardziej samotnym pokoleniem", "Pokolenie Z wyzwaniem dla pracodawców". Takie tytuły i nagłówki opisujące osoby urodzone po 1997 r. dominują w polskich mediach. Trudno zaprzeczyć kolejnym wynikom badań, które kreślą bardzo pesymistyczną diagnozę młodych dorosłych, szczególnie w tak ważnym dziś temacie jak kryzys zdrowia psychicznego.
Gdy pojawiają się kolejne raporty poświęcone temu zagadnieniu, niemal automatycznie publikowane są materiały utyskujące na brak wystarczającej liczby specjalistów. Czytam, że "dziecko jest w kryzysie, a psychiatrów cały czas brakuje", że "sytuacja staje się dramatyczna", bo pacjenci muszą czekać w kolejce do specjalisty wiele miesięcy lub nawet lat.
Kryzys psychiatrii dziecięcej, ograniczony dostęp do specjalisty, brak psychologów i pedagogów z prawdziwego zdarzenia w wielu szkołach - to wszystko fakty, z którymi trudno dyskutować.
W debacie publicznej jednak na tym dyskusja się najczęściej kończy. Mamy kryzys zdrowia psychicznego? No to potrzebujemy większej liczby specjalistów, a ci rozwiążą temat. Głosy te współgrają z retoryką przyjmowaną przez polityków.
Prawdziwe źródło problemów leży bowiem zupełnie gdzie indziej. W raporcie Jak wspierać młodzież w niestabilnym świecie? wydanym przez Instytut Profilaktyki Zintegrowanej można przeczytać bardzo ciekawy wniosek: "Psychiatrów, psychologów i psychoterapeutów jest niewielu. Nie mamy ich pod ręką w codziennym otoczeniu. W sytuacji kryzysów, które obniżają kondycję psychiczną w skali całego społeczeństwa, specjalistów zawsze będzie za mało i zawsze będą trochę za daleko. Natomiast nauczycieli i wychowawców są dziesiątki tysięcy. A rodziców, babć, dziadków oraz życzliwych rówieśników są miliony [...] Im więcej tego typu wsparcia, im więcej osób świadomych jego znaczenia, tym mniej dzieci i młodzieży dojdzie do na tyle złego stanu psychicznego, by konieczna była pomoc profesjonalna".
Tymczasem w polskim społeczeństwie pojawiają się tendencję, aby specjalistyczną opiekę terapeuty lub psychiatry traktować jako zamiennik wychowania. Jakiś czas temu rozmawiałem z kilkoma pedagogami i psychologami dziecięcymi, którzy zwracali uwagę na ten problem.
"Dziś wychowanie bardzo często jest zastępowane przez terapię. Rodzice przychodzą do specjalisty z konkretnymi propozycjami, jak leczyć ich dzieci. Pytają, czy taka lub inna terapia jest już dostępna w Polsce. Nierzadko zdarza się, że rodzic, zamiast skupić się na jednym rodzaju terapii, szybko zawodzi się jej rezultatami i próbuje kolejnej, już po jednej czy dwóch sesjach zmienia specjalistę. Zamiast zastanowić się, jak realnie pomóc w domu, wozi dziecko z terapii na terapię" - stwierdziła kilka miesięcy temu pedagog, Anna Cybula.
Inna moja rozmówczyni, psycholog dziecięca, zwracała uwagę, że rodzice, którzy przychodzą na terapie ze swoimi dziećmi, proszą o "naprawienie ich dziecka", tak jakby złożony problem psychiczny lub wychowawczy można było rozwiązać w niemal mechaniczny sposób podczas kilku sesji.
Nawet milionowa armia terapeutów i psychiatrów nie poradzi sobie z kryzysem zdrowia psychicznego w Polsce. Zwracać uwagę trzeba przede wszystkim na głębokie źródła tego kryzysu i tam upatrywać szansy na zmiany. Im więcej zabieganych i wypalonych wychowawczo rodziców, tym więcej samotnych dzieci i nieszczęśliwej młodzieży. Im mniej prawdziwych relacji rówieśniczych i więcej substytutów w postaci, chociażby setki godzin spędzanych w Internecie, tym większa plaga samotności.
Pokładanie zbyt wielkich nadziei w specjalistycznej pomocy psychologicznej to drogą donikąd. Jak pokazują autorzy wyżej cytowanego raportu, pierwszą grupą wsparcia są rodzice, przyjaciele, najbliższe nam grupy osób, ale również nauczyciele czy pedagodzy. Nie trzeba mieć doktoratu z psychologii, aby współczuć, wspierać i opiekować się drugim człowiekiem. Jeśli ktoś bliski mówi nam o swoim problemach, to chyba najgorsze co można wtedy zrobić, to od razu wysłać go na terapię i udawać, że to załatwi cały problem.
To nie jest tak, że problemy pokolenia Z biorą się z jakiejś wyjątkowej nadwrażliwości. Wszystkiego też nie da się zwalić na zgubny wpływ smartfonów. Opłakany stan psychiczny młodego pokolenia to przede wszystkim konsekwencja słabości tradycyjnych struktur społecznych, na czele z rodziną. To tam zaczynają się problemy.
Nie chcę zniechęcać do terapii. W naszej sytuacji każdy specjalista jest na wagę złota. Przeciwstawiam się jedynie bazowemu dziś założeniu, że skoro problem staje się coraz poważniejszy, to załatwią go specjaliści. Nie załatwią, bo żaden terapeuta nie zastąpi pracy wychowawczej, życiowego towarzyszenia i potrzebnej nam wszystkim bliskości.
Terapia szczególnie wśród wielkomiejskiej klasy średniej w Polsce już dawno przestała pełnić swoje pierwotne funkcje. Nie tylko oczekujemy od terapeuty, że pomoże nam uporać się z depresją czy z innymi poważnymi chorobami lub zaburzeniami psychicznymi. Oczekujemy, że dzięki pracy ze specjalistą w naszym życiu wszystko się poukłada. Tendencje te przybierają na sile równolegle do pogłębiającego się kryzysu zdrowia psychicznego.
Zjawisko, o którym mówię, jest badane od lat 60. na Zachodzie i nazywane jest kulturą terapeutyczną. Terapia wchodzi stopniowo w przestrzenie, które pierwotnie były domeną tradycyjnych struktur społecznych, takich jak rodzina, grupa rówieśnicza czy szeroko pojęta sfera duchowa.
"Zmiana, jaka dokonała się w terapii, a która najlepiej daje się zaobserwować w popularnych poradnikach, polega na tym, że obietnicę wzmocnienia ego i zamiany neurozy w zwykłe ludzkie nieszczęście zastępuje obietnica możliwości pomyślnego - i więcej, jeśli zachodzi taka konieczność - cudownego rozwiązania wszystkich problemów" - pisze Małgorzata Jacyno w książce pod tytułem Kultura indywidualizmu.
Powstaje pytanie, dlaczego współczesne, wysokorozwinięte społeczeństwa zachodnie tak mocno zaufały pomocy terapeutycznej? Odpowiedź ukryta jest w samym tytule książki Jacyno. Kultury tradycyjne właśnie w rodzinie, wspólnocie lokalnej czy religijnej upatrywały źródła szczęścia. Zwrot indywidualistyczny, jaki obserwujemy już od dawna na Zachodzie, tworzy wielką przestrzeń niezaspokojonych potrzeb, które były niegdyś realizowane w naturalnym wspólnotach.
Jednocześnie sama kultura terapii jest sama w sobie dość paradoksalnym zjawiskiem. Wydaję się, że jej źródłem jest indywidualizm, a więc wiara w silny podmiot, który jest w stanie niejako w oderwaniu od wspólnoty wieść, zgodnie z duchem ideału samorealizacji, satysfakcjonujący i przyjemny żywot. Natomiast kultura ugruntowana na takim założeniu okazuje się źródłem cierpień, ponieważ człowiek bardziej otwarty na indywidualne spełnienie niż na relacje z innymi ostatecznie skazuje się na samotność.
Zamknięcie w swoim własnym świecie, wewnętrznej rzeczywistości indywidualnych przeżyć i uczuć, utrudnia komunikację, a także właściwe zrozumienie samych siebie. I to kolejny, paradoksalny efekt kultury terapii.
Jonathan Haidt i Greg Lukianoff w książce "Rozpieszczony umysł" zauważają ciekawą tendencję we współczesnych nurtach terapeutycznych: "Subiektywne doświadczanie krzywdy stało się podstawowym kryterium identyfikacji traumy. W konsekwencji termin trauma zaczął być coraz szerzej wykorzystywany nie tylko przez specjalistów w zakresie zdrowia psychicznego, ale i przez ich klientów i pacjentów [...] Nikt inny niż ty nie może trafniej oceniać, czy przeżyłeś traumę, [...]. Musisz zaufać swoim uczuciom. Jeśli dana osoba uznała, że jej przeżycie było traumatyczne, jej subiektywna ocena była wystarczającym dowodem".
Pozostawienie takiej przestrzeni pacjentowi sprawia, że diagnoza stopniowo zastępowana jest przez autodiagnozę. Większą wagę przywiązujemy do niekomunikowalnych, wewnętrznych stanów, a mniejszą do obiektywnych symptomów naszej choroby. W konsekwencji to, co najbardziej indywidualne, co najbardziej nasze, jest utożsamiane z naszymi problemami psychicznymi.
Od takiego nastawienia już tylko krok do tłumaczenia przed samym sobą i innymi, że wszystko, co negatywne we mnie jest w pewnym sensie konsekwencją moich zaburzeń. W ekstremalnej formie dochodzimy do wniosku, że to nie ja czynię zło, ale czyni je moja choroba.
We wspominanych wyżej rozmowach z terapeutami, które odbyłem, pojawił się również podobny wątek. Psychoterapeuta, dr. Piotr Szczukiewicz stwierdził: "Pacjenci wchodzą w specyficzną rolę osób terapeutyzowanych. Lubią myśleć o sobie, że coraz lepiej samych siebie rozumieją, terapię traktują jako część ich tożsamości [...] Oczywiście skupienie się na sobie, analizowanie swoich stanów mentalnych i emocji jest ważne w trakcie pracy nad sobą, w zrozumieniu i przezwyciężaniu lęków, depresji, natręctw itp. Jednak ktoś, kto nieustannie wsłuchuje się w swoje emocje i stany, oczekuje czasem, że w rzeczywistości będzie spotykał samych terapeutów, to znaczy, że wszyscy wokół będą mieli wobec niego nastawienie terapeutyczne. Będą liczyli się z jego «ja» i skupiali na nim uwagę".
Oczywiście tak złożone i wszechobecne zjawisko jak kultura terapii, ma również dobre strony. Do oczywistych zalet kultury terapeutycznej należy przełamanie wśród społeczeństwa lęku przed gabinetem specjalisty. Stygmatyzujące określenia takie jak na przykład "wariat" wychodzą z użytku. Rośnie świadomość kryzysu zdrowia psychicznego.
Ludzie przestają wstydzić się własnych dolegliwości - depresji, nerwic, schizofrenii. Przenikanie specjalistycznego języka do kultury popularnej sprawia, że coś, co kiedyś nazywane było dziwactwem lub przygnębieniem, dziś może być określone nerwicą natręctw lub stanem depresyjnym. A to z kolei sprawia, że przestajemy ignorować własne samopoczucie psychiczne i szybciej sięgamy po pomoc.
W końcu głośno zaczyna się mówić o skali kryzysu zdrowia psychicznego i traktować to wyzwanie jako jeden z priorytetów dla kształtowania polityk zdrowotnych państwa.
Zapewne jednak nie poradzimy sobie z obecnym kryzysem, jeśli będziemy ignorować ciemne strony kultury terapii. Zwracanie uwagi tylko na pozytywne strony tego zjawiska utrudnia rzetelne zdiagnozowanie źródłem obecnego kryzysu. Bez pogłębionej diagnozy zaś trudno oczekiwać, że systemowe zmiany, jakie trzeba dziś wprowadzać, przyniosą pozytywne efekty.