Reklama

Karolina Olejak: Dojeżdżacie na miejsce i co widzicie?

Cyprian Jopek: - Krajobraz jak z filmu katastroficznego.

Reklama

Wszędzie jest gruz?

- W pierwszym momencie widzieliśmy ocalałe budynki, z popękanymi fasadami. Ale w głębi osiedli było już tylko morze ruin. Wielopiętrowe bloki poskładane dosłownie jak kanapki. Ciężko to opisać...

A w środku ludzie.

- Nigdy nie zapomnę ciszy, której tam doznałem. Zarządzanej w czasie akcji przez ratowników, żeby nasłuchiwać oznak życia. Dojmującej. W jednej chwili życie zamierało. Także ci, którzy stracili domy, co dzień o świcie, chodzili wśród gruzów i nasłuchiwali: drapania, stukania, jakichkolwiek rytmicznych dźwięków, które byłyby "wołaniem" o pomoc.

Mogli usłyszeć kogoś bliskiego.

- Często do ratowników podchodzili zapłakani mieszkańcy, błagając, by przenieśli poszukiwania tam, gdzie mieszkał ktoś z ich bliskich albo znajomych. Ratownicy sprawdzali każdy sygnał. Ich determinacja była ogromna. Często szli po omacku, kierowani psim nosem. Razem z nimi było osiem psów ratowniczych.

Co czułeś, stojąc na gruzach, pod którymi mogą być ludzie?

- Piorunujące wrażenie robiły dziecięce zabawki, rozrzucone pomiędzy odłamami budynków. Jeden z ratowników, który był obok, w pewnym momencie zwrócił moją uwagę na zdjęcie USG nienarodzonego dziecka. Zastanawiasz się wtedy, co stało się z tą kobietą i jej dzieckiem. Czy przeżyli? Nie było łatwo, ale musieliśmy skupić się na pracy. Tak jak strażacy. Ten wyjazd, choć ciężki pod każdym względem, to przywilej.

Bycia z nimi?

- Tak, także bycia częścią czegoś, co jest większe od nas. Takich rzeczy nie da się zapomnieć. Jak widoku i zapachu dziesiątek ognisk rozpalanych między zrujnowanymi budynkami, przez tych którzy nie mieli do czego wracać, a musieli przetrwać kolejną mroźną noc. Ognisk, do których koczujący dorzucali kawałki mebli, podłóg, książek... to, co wcześniej było częścią ich domów.

W takich momentach to już się nie liczy?

- Liczyło się przetrwanie i to, żeby odnaleźć bliskich.

A na to szanse są coraz mniejsze.

- Co jakiś czas wśród ciszy, albo dźwięku maszyn, słychać było rozdzierający lament kobiet. To był znak, że na którymś z gruzowisk wydobyto kolejne ciało. Dziś czas cudów dobiega końca. Cudem jest przetrwać pod gruzami kilka dni, zwłaszcza gdy ktoś jest przygnieciony i nie ma dostępu do wody. Ale z drugiej strony sam byłem świadkiem czegoś, co było niemożliwe. Pojawiają się też inne problemy. Bezdomność, brak żywności. Rozmawiałem w Turcji także z wojskowymi medykami z Polski. W miejscowości Göksun stworzyli szpital polowy. W tym momencie trafiają do nich głównie osoby z poparzeniami, które zasypiają przy ogniskach.

Strażacy dostali przydział miejsca, wy pojechaliście z nimi.

- Tak, ale nie dotarliśmy do celu. Zatrzymali nas mieszkańcy innej miejscowości - Besni. Dosłownie żebrali o pomoc. To mocne słowo, ale właśnie tak to wyglądało. Błagali, żeby polscy strażacy zostali u nich. Bo dobę po trzęsieniu ziemi wciąż byli bez jakiejkolwiek pomocy. Po negocjacjach zostaliśmy.

I rozbiliście obóz.

- Cała podróż to była duża operacja logistyczna. Spakowanie specjalistycznego sprzętu, to był prawdziwy tetris. Wszystko trzeba było zmieścić do jednego samolotu. Obóz strażacy rozbili na boisku. Były tam namioty z różnym przeznaczeniem.

Spartańskie warunki.

- Nigdzie tak nie wymarzłem, jak tam. 70 tysięczne Besni otoczone jest ośnieżonymi o tej porze roku górami, z których spływa przeraźliwy chłód. Spaliśmy przy boisku, w parterowym budynku. Jak w całym mieście nie było ogrzewania. Śpiwór, kilka warstw ubrań i kurtka... ale i tak człowiek budził się w środku nocy z drgawkami. Strażacy pożyczyli nam plandeki, które służyły nam za karimaty. Traktowali nas jak część zespołu.

Co w takim razie jedliście?

- Tu też nas bardzo wsparli, dzieląc się gotowymi posiłkami. Smak łopatki wieprzowej z ryżem i warzywami jeszcze długo będzie mi się śnił po nocach... ale nie narzekam! W mieście, w którym wszystko było zamknięte, nie było dostaw, każdy posiłek był rarytasem. Po kilku dniach z pomocą pojawili się mieszkańcy innych regionów Turcji. Na przykład syn właściciela restauracji codziennie przywoził gar zupy z ciecierzycy i rozdawał koczującym. Raz do bazy strażaków ktoś przywiózł świeżo wypieczony chleb, albo przyjechał z makaronem w sosie pomidorowym. To było tak pyszne. Ale my i tak nie mieliśmy powodów do narzekań.

Dlaczego?

- Bo mieliśmy perspektywę powrotu do domu. Do naszych problemów pierwszego świata. A ci ludzie zostali, wśród gruzów, w namiotach, zmarznięci i często głodni.

Wola życia jest ogromna?

- W rekordowych przypadkach ludzie pod gruzami przetrwali ponad 200 godzin! To więcej niż tydzień. Kobieta, którą jako ostatnią wyciągnęli polscy ratownicy, była przygnieciona, leżała w pozycji żaby, z podwiniętym nogami i rękoma. Nie mogła się ruszać, przez ponad pięć dób.

Nie umiem sobie wyobrazić tego bólu.

- Trzeba było mieć ogromne szczęście, żeby budynek, który składał się jak harmonijka, nie przygniótł, a stworzył komorę, w której mieścił się człowiek. Głód w takiej sytuacji nie jest problemem, zabija brak wody. Bez niej nie da się przeżyć dłużej niż kilka dni.

Niektórym się udało.

- Bo na przykład pili własny mocz. To normalne, gdy walczy się o przetrwanie. W ten sposób zamykasz obieg wody w organizmie.

Jaka była temperatura?

- W dzień około jednego stopnia na minusie. W nocy nawet minus 7-8. Temperatura odczuwalna jest znacznie niższa. Jeśli jednak ktoś, jak ta dwunasta uratowana, leżał około 9 metrów w głębi gruzowiska, to tam było znacznie cieplej. Ratownicy wręcz musieli z siebie zdejmować kolejne warstwy, żeby móc przedzierać się przez wydrążone tunele.

9 metrów, to nie wydaje się dużo.

- Też tak myślałem, ale w pewnym momencie zrobiłem test. Odliczyłem krokami 9 metrów wzdłuż zawalonego budynku. To naprawdę dużo.

To jak to się udało? Polscy strażacy ocalili 12 osób.

- Była szansa na 13. Walczyli, o kolejną osobę, ale po kilku godzinach akcji, psy ratownicze przestały ciągnąć swoich opiekunów w kierunku wyczuwanych wcześniej oznak życia.

Jak czytać takie sygnały?

- To właśnie jedno z największych wyznawań. Gdy w takiej kupie metalu, drewna, mebli ktoś drapie, puka czy nawet krzyczy, głos rozchodzi się po całym gruzowisku. Tylko doświadczeni ratownicy byli w stanie zlokalizować, skąd w rzeczywistości dobiega. Każdy metr pomyłki to godziny pracy i malejące szanse na przeżycie.

Pomagały też psy.

- Były wysyłane w pierwszej kolejności. Są świetnie wyszkolone. Były w stanie zlokalizować nieprzytomną osobę, po zapachu. Ale także one pracę przepłaciły ranami na łapach.

Bardzo podkreślano ich rolę.

- Opiekunowie zakładali im specjalne rękawiczki oraz opatrunki, by psy mogły pracować dalej. Pies z innej zagranicznej ekipy padł. Rozmawiałem z opiekunem,  który zajmował się naszymi czterołapami i ocenił, że tamten był zbyt sędziwy na tak akcję. Po prostu nie wytrzymał tak ciężkiej pracy.

Tureckie władze powoli szukają winnych.

- Bo większość budynków, nawet jeśli przetrwały kataklizm, to nie nadaje się do mieszkania. To jest niewyobrażalne, że w regionach aktywnych sejsmicznie, postawiono tak słabe konstrukcje.

U nas mówi się, że zawaliły się te stare, nowe spełniają normy.

- To nieprawda. Może się wydawać, że runęły jakieś "lepianki", ale tak nie jest. Mieszkańcy jednego ze zniszczonych osiedli mówili mi, że budynki miały 8-9 lat. Te, które zostały, z zewnątrz jeszcze jakoś wyglądają, ale w środku jest dramat. Pęknięcia na ścianach i sufitach są tak rozległe, że bałbym się spędzić tam kilka minut... Taki blok nadaje się tylko do wyburzenia.

Oszczędność czy niewiedza?

- Raczej kombinatorstwo, brak nadzoru i procedur. Deweloperzy chcieli zarobić, więc stawiali budynki, tak jak chcieli. Efekt jest taki, że szef jednej z takich firm został zatrzymany na lotnisku w Ankarze, w momencie, gdy chciał uciec z kraju. Bloki, które postawił, pogrzebały dziesiątki ludzi.