Reklama

Na co dzień widzimy jednak coś innego. Dłuższe lata, łagodniejsze zimy. Zmniejszenie zapotrzebowania na ogrzewanie i wydłużenie prac budowlanych. Polska stanie się niedługo krajem winorośli, w związku z wydłużonym sezonem wegetacyjnym wzrosną plony. Bałtyk przestanie być ubogim krewnym Morza Śródziemnego. Konsumenci będą cieszyć się, mogąc pić doskonały trunek. Przedsiębiorcy - sprzedając go i eksportując. Politycy? Dzięki bogatszym firmom będą mieć więcej pieniędzy. A zadowoleni obywatele to dla rządzących kapitał władzy.

Jest cieplej. Ale wcale nie przez Słońce. Jego aktywność spada i jest na najniższym poziomie od ponad stulecia. Czynniki naturalne w ostatnich dekadach sprzyjają raczej ochładzaniu się klimatu. Dlaczego więc coraz częściej musimy chować się przed skwarem?

Reklama

Kluczowa jest koncentracja dwutlenku węgla i innych gazów cieplarnianych w atmosferze. Za ich nadmiar odpowiedzialny jest człowiek. Spalając ropę naftową i węgiel w niecałe 200 lat "osiągnęliśmy" to, na co przez setki tysięcy do miliona lat pracują zwykle wulkany. Od początku rewolucji przemysłowej zaburzamy obieg energii otrzymywanej od Słońca i wypromieniowywanej w kosmos. Przy obecnych trendach w połowie stulecia średnia temperatura globalna wzrośnie o 2°C względem poziomu przedprzemysłowego.

Dlaczego tak trudno jest uwierzyć nam w zmiany klimatu? - pytam profesora Szymona Malinowskiego, fizyka atmosfery i międzynarodowy autorytet naukowy.

Szymon Malinowski: - Patrzymy na świat z obecnej perspektywy. Wynika to także ze stopnia skomplikowania zależności, które odbywają się wokół nas. Ich zrozumienie wymaga pewnego wysiłku umysłowego i czasu. Temat trzeba przestudiować. Bardzo trudno jest wyjaśnić skomplikowane zależności, które są w dodatku nie do końca jednoznaczne. Natomiast jednoznaczny może być ich efekt. Jeżeli popatrzymy na język raportów IPCC, to jeszcze niedawno był on dosyć uspokajający. Te raporty były pisane w ten sposób, że wychodziło się z założenia, że na tym świecie nie ma nic pewnego. Że nie ma stuprocentowych możliwości przewidzenia tego czy owego. Tylko że coś jest "niezwykle prawdopodobne". "Prawdopodobnie będą działy się tego typu rzeczy". Co to znaczy prawdopodobnie? No, to znaczy, że być może mnie się uda - ludzie w ten sposób to interpretują. W związku z tym mamy tendencję do przeceniania pozytywnych skutków zmian i niedoceniania negatywnych. Jeśli przychodzi do płacenia za cokolwiek, to bardziej boli nas wyłożenie nawet niewielkiej sumy pieniędzy na coś, czego nie rozumiemy, niż dużej kwoty na coś, co możemy kompletnie zmarnować. 

Koncentracja dwutlenku węgla jest dziś o prawie 40% większa niż w 1800 roku. Do nadejścia epoki przemysłowej ilość CO2 w atmosferze nie przekraczała 260-280 cząsteczek na 1 000 000 cząsteczek powietrza. Aktualnie to 418 ppm. W przeszłości geologicznej Ziemi były natomiast okresy, kiedy stężenie dwutlenku węgla sięgało tysięcy ppm.

- Zasadniczy problem polega jednak na tym, że wyewoluowaliśmy i cały świat przyzwyczaił się do stanu, jaki mieliśmy ostatnio - zauważa profesor Malinowski. - Cała historia ludzi, naszej cywilizacji, to jest historia krótkiego okresu między epokami lodowymi. I utrzymanie tego stanu byłoby korzystne. Ale wychyliliśmy już wahadło w drugą stronę. I zdążamy do tego, że stan planety może być zupełnie inny niż przez ostatnie 5 czy 10 milionów lat. Tymczasem wszystkie związki w naturze, całe życie na tej planecie przystosowało się do innego poziomu. Wszystkie procesy rozprowadzania ciepła, kwestie roślinności, gleby, zasobów, z których korzystamy, są narażone w tej chwili na stres. I to inny stres niż w ciągu milionów lat fundowała im ewolucja. Aktywność słoneczna ma bardzo mały wpływ na klimat. To nasze wymuszenie jest bardzo silne. Ono wielokrotnie przekracza to, co powodowało epoki lodowe. Następuje szereg sprzężeń. A my nie do końca je znamy - ponieważ w historii występowały one w trochę innych warunkach. Wywołana przez nas zmiana jest niebezpieczna. Boimy się, że Ziemia może stosunkowo szybko zostać "przerzucona" w zupełnie inny stan energetyczny, do którego całe życie nie jest dostosowane. Taka zawartość gazów cieplarnianych w atmosferze jak dziś była około 5 milionów lat temu. Kiedy poziom morza był o kilkanaście metrów wyższy niż teraz, kiedy nie było dużej części lądolodów Antarktydy Zachodniej i Grenlandii. I temperatury były średnio wyższe. Myśmy jeszcze nie osiągnęli tego poziomu, bo kwestia narastania temperatury Ziemi związana jest z tym, w jaki sposób ciepło rozprowadzane jest w głębokości oceanów przez prądy morskie i właśnie z tempem, w jakim mogą rozpadać się lądolody. A to jest bardzo wolne. Ale nawet gdybyśmy w tej chwili zatrzymali emisje dwutlenku węgla, to temperatura nadal będzie wzrastać. 

Dobra jakość powietrza to 600 do 1000 ppm. Za próg bezpieczeństwa w budynkach uznaje się natomiast stężenie pięciu tysięcy cząstek dwutlenku węgla na milion cząsteczek powietrza. Mamy zatem sporą rezerwę. Zresztą, co to jest kilka stopni w jedną czy w drugą stronę? Brakuje nam wody? Przecież pada, i to jak - po kilka dni z rzędu! A w razie czego mamy rezerwy w lodowcach, lądolodach i w wiecznej zmarzlinie. "Naukowcy nie wiedzą na pewno, że klimat się ociepla. Nie ma na to dowodów" - powtarzają ludzie. "A nawet jeśli są, to wcale nie jest to wynik naszych działań, lecz część naturalnych cykli klimatycznych. Klimat zmieniał się zawsze, tylko ludzie są teraz po prostu bardziej wrażliwi lub nudzi im się w warunkach pokoju, wymyślają więc różne rzeczy".

- Gwałtowne zjawiska pogodowe i upały rzeczywiście były zawsze, na to nie mamy wpływu - odpowiada niedowiarkom fizyk atmosfery. - Planeta jest układem dynamicznym, który oscyluje wokół jakiegoś stanu równowagi i podlega mnóstwu naturalnych wymuszeń. Ale jak odchylamy wahadło coraz dalej, no to dzieją się różne dziwne i coraz bardziej skomplikowane rzeczy. To my to wszystko rozhuśtujemy.

Stabilny klimat = rozkwit cywilizacji. Przez ostatnie 10 tysięcy lat mogliśmy się nim cieszyć. W 1800 roku aktywność słoneczna i wulkaniczna były na podobnym poziomie co dzisiaj. Dzisiaj jest jednak odczuwalnie cieplej.

"Duża zmiana w poziomie dwutlenku węgla nigdy nie sprzyjała stabilnym warunkom na Ziemi. Pojawiała się we wszystkich pięciu procesach masowego wymierania" - w przejmującym dokumencie przestrzega biolog David Attenborought.

- My na ogół koncentrujemy się na dwutlenku węgla. Natomiast w kontekście równowagi energetycznej liczą się wszystkie gazy cieplarniane - podkreśla przy tym profesor Malinowski. - Wraz ze wzrostem temperatury rośnie ilość pary wodnej w powietrzu. Masa wody na planecie jest 300 razy większa niż masa powietrza, ocean pokrywa 3/4 globu i jest praktycznie niewyczerpanym źródłem pary wodnej. Para wodna jest sprzężeniem w systemie klimatycznym, takim wzmacniaczem. Inne gazy cieplarniane dostają się do atmosfery przez parowanie i wyparają w postaci opadów w ciągu jednego dnia. Samego dwutlenku węgla jest w tej chwili około 420 cząstek na milion. Natomiast jeżeli przeliczymy inne gazy cieplarniane na ekwiwalent dwutlenku węgla, to odpowiada to już zdecydowanie ponad pięciuset cząstkom dwutlenku węgla na milion. I to jest efekt cieplarniany, jakie one wspólnie wywołują. 

Metan to gaz cieplarniany wielokrotnie silniejszy od CO2. Za wymuszenie radiacyjne gazów cieplarnianych odpowiadają też tlenki azotu i freony. Nie cały wyemitowany przez nas CO2 kumuluje się w atmosferze - zostaje w niej jedynie około 45%. Gdzie Ziemia lokuje nadwyżkę energii? Jej 1% podgrzewa atmosferę, 3% ogrzewa lądy, drugie tyle powoduje topnienie lodu, a aż 93% nagrzewa oceany. To energia równa detonacji 175 milionów bomb atomowych rocznie. Nasza planeta pochłania ją, ale to zamknięty obieg.

Kiedy pęknie skala?

Tragedia dóbr wspólnych

W książce Nauka o klimacie autorzy wskazują możliwe scenariusze. Najbezpieczniejszy zakłada sprawną rezygnację z paliw kopalnych i wzrost temperatury poniżej dwóch stopni względem epoki przedprzemysłowej. W tym scenariuszu emisje osiągają szczyt szybko, a na początku drugiej połowy stulecia spadają do zera.

- Szanse na realizację tego scenariusza gwałtownie spadają - ocenia jednak brutalnie profesor Malinowski. - Kolejne raporty pokazują, że dwa stopnie to absolutna granica bezpieczeństwa, lepiej byłoby poprzestać na półtora. Natomiast taki wskaźnik osiągniemy prawdopodobnie jeszcze w tym dziesięcioleciu.

Chodzi o temperaturę o 1,5 stopnia wyższą niż poziom z okresu przedprzemysłowego. W 2015 roku przekroczyliśmy stopień. Rok później weszło w życie Porozumienie Paryskie. Ratyfikujące je państwa zobowiązały się do wprowadzenia zrównoważonego rozwoju celem ograniczenia globalnego ocieplenia, poprzez niskoemisyjny rozwój i uwzględnienie zgodności działań sektora finansowego z celami klimatycznymi.

Już 30 dni po ratyfikacji Porozumienia Paryskiego z przedsięwzięcia wymiksował się Donald Trump. W przyzwyczajonych do wzmożonej konsumpcji krajach pojawiają się głosy o zamachu na wolność ludzi, w państwach opartych na węglu mówi się o utracie suwerenności. Państwa rozwijające się są odpowiedzialne za 67% wzrostu konsumpcji energii po 2000 roku - przypominają Amerykanie. "Zaraz, a kto od nas kupuje?" - kontrują kraje, w których kwitnie tani przemysł wytwórczy. "Powinniśmy liczyć emisje na mieszkańca, a nie na państwo" - wtrącają Indie oraz Chiny.

I mamy pat.

- Podstawowym elementem jest tutaj hipokryzja - nie ma cienia złudzeń Malinowski. - Szwedzcy aktywiści na przykład zapominają o tym, że co prawda z produkcji mają stosunkowo niewielkie emisje terytorialne, natomiast z konsumpcji - niezwykle wysokie. Zasadniczy problem polega na tym, że mamy globalizację. Globalizacja to z jednej strony pewna wartość dodana - różne kraje specjalizują się w czymś innym i dzielą się tym ze światem. Ale z drugiej strony eksternalizacja kosztów środowiskowych jest przez nią globalna i totalna. Pesymistyczny wniosek jest taki, że nikt nie ma bezpośredniego i krótkoterminowego interesu w tym, żeby redukować emisje. A skoro nikt nie ma w tym interesu, to nawet jeżeli podjęte zostają górnolotne porozumienia, to i tak każdy patrzy tylko jak to obejść i jak na tym "wygrać".

W XIX w Anglii wiejskie społeczności wypasały krowy na wspólnych pastwiskach. Na jednego mieszkańca wsi przypadała jedna krowa. Wystarczająco dużo, by godnie żyć, a zarazem mało, dzięki czemu na pastwisku mogła odrastać trawa. Przyszła jednak rewolucja przemysłowa, a wraz z nią wzrost populacji i popytu na mięso oraz mleko. Jeden z rolników uznał więc, że doda do swojego stada jedną krowę. Od teraz miał dwie, przez co podwoił swoje dochody. Inni podpatrzyli ten patent. I każdy skończył na tym marnie. Pastwisko stało się klepiskiem i nie było w stanie wyżywić krów. W związku z powyższym mieszkańcy wioski popadli w nędzę.

Ziemia jest jednym wielkim pastwiskiem, którego mieszkańcy podejmują niezależnie od siebie korzystne dla każdego z nich decyzje. W rezultacie doprowadzają do zniszczenia współdzielonych zasobów. Decyzje te wydają się racjonalne, ale ich powszechność sprawia, że długoterminowy efekt nie leży w niczyim interesie.

"Gdyby nawet Australia zamknęła cały przemysł wydobywczy, nie miałoby to praktycznie żadnego wpływu na globalne zanieczyszczenie środowiska, jednak byłby to bardzo bolesny cios dla australijskiej gospodarki" - pisze Ted Marshall. Nic dziwnego zatem, że Scott Morrison najpierw wniósł baryłkę węgla do australijskiego parlamentu (krzycząc: "nie bójcie się, nic wam się nie stanie - to tylko węgiel"), a potem jego partia wygrała wybory, on zaś został premierem.

Rządy dążą przede wszystkim do tego, aby utrzymać władzę. Decyzje oszczędnościowe, które mają stać się kapitałem na przyszłość, nie są więc dla nich priorytetem. O działaniach na rzecz ocieplenia klimatu mówią najwięcej Skandynawowie. Tematem globalnego ocieplenia żyje Unia Europejska i gorąco dyskutuje się o nim w ONZ-cie. Ale na świecie nie ma konkretnego dużego regionu, który konsekwentnie realizuje założenia polityki klimatycznej.

Szymon Malinowski: - Politolodzy zajmują się krótkookresową analizą działań politycznych. Mamy wiedzę z zakresu przyrodniczego, matematyczno-fizycznego, mamy dużo rozwiązań inżynierskich, które można byłoby wprowadzić. Natomiast słabym elementem jest kwestia kulturalno-humanistyczna i cały czas za słabo intelektualnie pracujemy nad rozwiązaniami społeczno-ekonomicznymi. To jest problem, ponieważ (jako Zachód) stanowimy wzorzec dla wielu krajów. Nasze oddziaływanie kulturowe jest wciąż bardzo duże. Podpatrujące nas państwa powielają nasz model i realizują to, co robimy i jak żyjemy w sposób karykaturalny. W ich wzroście nie chodzi o to, żeby zapewnić ludziom oświatę, dostęp do wody, bezpieczeństwo żywnościowe i mieszkaniowe. Chodzi natomiast o sprawienie, by każdy jeździł samochodem po autostradzie.

Decyzje konsumenckie Amerykanów podpatrują Europejczycy. Europejczyków Afrykanie. Kulturę Zachodu - Kultura Wschodu. Posunięcia krajów bogatych - kraje rozwijające się. Rozwijających się - biedne. Na poziomie lokalnym objawia się to radością z pierwszego telefonu komórkowego, komputera, samochodu. Na poziomie krajów - wzrostem zamożności, dostępem do świata. Globalnie: mamy planetę, która niby jest coraz bardziej wydajna, ale jednocześnie cały system zaczyna się walić.

Prof. Malinowski: - Możemy sobie jeździć SUV-ami czy jeść tak dużo mięsa z tego powodu, że nie ponosimy wszystkich kosztów takiego postępowania. My te koszty rozmywamy, tak jak w tragedii wspólnego pastwiska, przerzucamy je na przyszłe pokolenia. Ten proces trwa od lat i od lat narasta. Stwierdzenie z ekonomii, że nie ma darmowych obiadów, jest prawdziwe. My chcemy tych darmowych obiadów, natomiast ich nie ma. To znaczy: ich koszty, z odsetkami, zaczynają w tej chwili być spłacane. A odsetki bardzo szybko narastają. Odsetki w sensie przyrodniczym.

W tej chwili 10% najbogatszych odpowiada za połowę emisji. A bogatych jest coraz więcej. Do 2040 roku zaś 60% konsumentów ma żyć poza światem zachodnim.

Rewolucja przemysłowa uruchomiła machinę. To dzięki niej jest nas znacznie więcej, mamy co jeść, a skrajna bieda i przedwczesna śmierć to wyjątki. To wszystko zasługa tego świata, który musimy dziś zakwestionować. Który niszczył dysproporcje społeczne, oferując dofinansowania na drogi i budowę lotnisk.

- Spojrzałbym na to troszkę inaczej - proponuje profesor Malinowski. - Vaclav Smil napisał książkę o energii i cywilizacji. Tak naprawdę rolnictwo i przemysł to jest cały czas kwestia wynajdywania narzędzi po to, żeby robić sobie dobrze. Czyli, krótko mówiąc: zamiast wykonywać pracę przy pomocy naszego organizmu (która jest dla nas przydatna i do której możemy wykorzystać różnego rodzaju siły natury), tworzymy narzędzia. To tworzenie narzędzi jest podstawą naszego rozwoju. Pomysł, żeby je tworzyć jest świetny. To, że tak się dzieje, jest fantastyczne. Natomiast jak wszystko w przyrodzie ma to swoje skutki. Im więcej mamy narzędzi, tym bardziej możemy zapanować nad coraz większymi energiami. Ale czy chcemy panować nad nimi totalnie? Nie. Chodzi nam tylko o to, żeby użyć ich do własnych celów.

Tymczasem każde z wielkich zagrożeń przyszłości dotyka zagadnienia zmiany klimatu. Klimat nie jest obojętny dla narodzin epidemii. Wpływa na niego wzrost populacji. Jest ściśle związany z kryzysem migracyjnym i wyczerpywaniem surowców naturalnych. Może wywołać gigantyczny kryzys finansowy.

Szymon Malinowski: - A w tej chwili stoi za wojną w Ukrainie. W aspekcie zbrojeń Rosji, naszych zależności od surowców energetycznych z Rosji. Mało kto sobie zdaje sprawę, że na terenie Ukrainy są bardzo duże zasoby litu. Z powodu wojny zaczyna wychodzić kryzys żywnościowy. A to wszystko wiąże się z tym, że żyjemy w świecie na krawędzi wydolności, gdzie systemy naturalne podtrzymywania życia i podtrzymywania naszej cywilizacji są napięte do maksimum. I każde zaburzenie powoduje wielką kaskadę zależności, która z powodu globalizacji odbija się wszędzie.

Ziemia - planeta bez ludzi?

Dzisiaj wpływ człowieka na planetę Ziemia jest potężny. Tak potężny, że stabilność holocenu może zostać utracona w czasie jednego ludzkiego życia.

Teoretycznie jesteśmy świadomi tego, że nie jest za wesoło. W Paryżu ustalono, że państwa dołożą starań, by ograniczyć globalne ocieplenie znacznie poniżej 2°C względem epoki przedprzemysłowej. Czy wszystko idzie zgodnie z ustaleniami?

- Oczywiście, że nie - stwierdza kategorycznie prof. Malinowski. - Mimo że kraje podjęły zobowiązania, to to, co robią, nie przynosi efektu. A w zasadzie przynosi: jest znacznie gorzej. Zamiast o wzrost o 2 stopnie, martwimy się dzisiaj o 3, 3,2°C.

Jeśli spalimy wszystkie paliwa kopalne, poziom wód wzrośnie o 70 metrów, znikną kompletnie tereny polarne, a strefy klimatyczne przesuną się o tysiące biegunów. Po przekroczeniu punktów krytycznych powrót do punktu wyjścia nie będzie możliwy. Wtedy pozostanie nam jedno. Gorzkie stwierdzenie, że szóste masowe wymieranie już trwa.

W dłuższej perspektywie na globalnym ociepleniu skorzystają głównie sinice i chwasty. Co do zasady, każdy stopień wzrostu temperatury to spadek plonów o 10% i wzrost zapotrzebowania na wodę o 15%. Upały to susze i ekstrema pogodowe. Przez wzrost temperatury z gleby szybciej uwalniany jest węgiel, przez pożary trafia on wprost do atmosfery.

Im będzie cieplej, tym to błędne koło zacznie coraz dynamiczniej się kręcić. Susze i ekstrema pogodowe zwiększą ryzyko nieudanych zbiorów. Topnienie śniegu wiąże się ze spadkiem wilgotności gleby i obniżeniem zasobów wodnych. A opady nie wzrosną - będą silne okresowo, lecz cholernie nieregularne. Lepsze warunki do rozmnażania będą miały za to kleszcze i korniki. Na Ziemi będzie znacznie więcej owadów, bakterii i różnego rodzaju wektorów chorobowych. Pożary będą pochłaniały płuca Ziemi, czyli puszcze.

Następstwem gwałtownych opadów i burz będą powodzie. Powiększy się pustynia i powiększą oceany. W związku z rozpuszczeniem lodowców zatopione w katastrofach zostaną miasta nadbrzeżne (w tym Gdańsk, Berlin, Londyn, Nowy Jork i Szanghaj), a z mapy zniknie kilka państw (w tym Holandia, Dania i inne kraje bałtyckie). Woda przykryje północne regiony Polski i Niemiec. Morze Bałtyckie zmieni się w Zatokę Bałtycką. Przez stulecia nie będzie stabilnej linii brzegowej.

Już w roku, w którym średnia globalna temperatura względem epoki przedprzemysłowej przekroczyła 1 stopień, z powodu zanieczyszczeń środowiska zmarło 9 milionów osób. My cieszymy się na coraz cieplejsze dni i ignorujemy przychodzące po nich fale upałów. Ale w Afryce sytuacja jest krytyczna, na Bliskim Wschodzie ciężka. Mamy oczywiście chłodniejsze miejsca, ale czy Skandynawia i Kanada pomieszczą 4,5 miliarda ludzi? Nawet jeżeli wzrost temperatury nie przekroczy 2 stopni względem 1800 roku, do połowy stulecia groźne dla życia fale upałów dotkną 350 milionów mieszkańców metropolii, czyniąc poszczególne miasta w Izraelu, Iranie, Indiach, Tunezji i w Mali prawie niezdatnymi do życia.

Przy wzroście o 4 stopnie zbierające śmiertelne żniwo fale upałów staną się normą. O 6? Połowa świata może zapomnieć o pracy na zewnątrz. Będziemy mówili wówczas o dramatycznej sytuacji nie tylko w Afryce, na Bliskim Wschodzie i w Indiach, ale też w dużej części Chin i południowo-wschodnich Stanach Zjednoczonych. Dla miliardów ludzi wykonywanie jakichkolwiek czynności na dworze w sezonie letnim stanie się niemożliwe.

A jak będzie na zewnątrz? Niespełna 100-letni sir Attenborough przewiduje, że - jeżeli niczego nie zmienimy - za kolejne 100 lat Ziemia będzie miejscem nie do życia dla ludzi.

W latach trzydziestych XXI wieku lasy Amazonii przekształcą się w suchą sawannę, a Arktyka latem będzie pozbawiona lodu. Dziesięć lat później wieczna zmarzlina uwolni metan. Po kolejnych 20-30 latach wymrą wszystkie rafy koralowe, a gleby będą wyjałowione. W 2080 roku pogoda będzie coraz mniej przewidywalna i powoli będziemy mogli żegnać się z planowaniem czegokolwiek. Stracimy owady zapylające rośliny, co spowoduje nieznany nigdy wcześniej kryzys w światowej produkcji żywności.

- Wszystkie te rzeczy już w jakimś stopniu się dzieją - podsumowuje profesor Malinowski. - W lasach Amazonii obserwuje się spadek opadów. Zaczynają zmieniać się stosunki wodne. Obserwujemy zanik lodów Arktyki. To nie jest tak, że ten zanik jest równomierny, bo lód co roku pojawia się od nowa. Natomiast jeżeli wygładzimy sobie fluktuacje, które tam obserwujemy, no to spadek jest bardzo widoczny. Blaknięcie raf koralowych było już wielokrotnie opisywane. Brak ryb? To też obserwujemy w bardzo wielu łowiskach. Problemy z glebą robią się coraz większe.

Z mórz na całym świecie zniknęło 90% dużych ryb. We wciąż ocieplających się wodach drastycznie spada nasycenie jonami węglowymi, a wzrasta kwasowość. To sprawia, że populacja ryb gwałtownie maleje. Gatunki zwierząt wymierają w tempie aż do dziesięciu tysięcy razy większym od naturalnego. Wskutek nadmiernych połowów, straciliśmy prawie 1/3 zasobów ryb. Zanieczyszczając i nadmiernie eksploatując rzeki i jeziora zmniejszyliśmy populację zwierząt słodkowodnych o ponad 80%. Do końca stulecia wymrze 30% gatunków zwierząt. Przy wzroście o 2,9 stopnia wymarcie czeka nawet połowę. Przy 3,5 - do 70%. Klimat zmienia się za szybko - zwierzęta nie zdążą dostosować się do nowych warunków, a ciężko by emigrowały i były w stanie przeżyć w zurbanizowanej przestrzeni.

A taką infrastrukturę im zapewniamy. Dziką przyrodę zastępujemy oswojoną. Teoretycznie możemy tak robić, ponieważ znajdujemy się na szczycie piramidy o nazwie "życie".

- Z tym że nieskończony wzrost na skończonej planecie nie jest możliwy - wskazuje Malinowski. - Ekosystem, który niszczymy będzie w stanie utrzymać coraz to mniej i mniej ludzi. Patrzymy wąsko, tylko z punktu widzenia nas samych. Rozbudowując szczyt, kosztem podstawy sprawimy natomiast, że cała piramida runie.

Na skutek wylesiania, lasy nie mogą uwalniać wystarczającej ilości pary wodnej. Zmienia się globalny obieg wody. Brak lodowej pokrywy powoduje, że mniej energii słonecznej wraca do przestrzeni kosmicznej. To tylko podkręca zjawisko. Zaniki górskich lodowców doprowadzą do okresowego wysychania rzek. To o ponad połowę zmniejszy plony w Azji i doprowadzi do niewydolności rolniczej w regionach, które karmią 1/4 całej populacji.

- Wszystkie elementy współgrają ze sobą i napędzają kryzys planetarny. W miarę narastania kryzysu klimatycznego i kryzysu bioróżnorodności będą one coraz bardziej ewidentne - rozkłada ręce fizyk atmosfery.

Pod koniec stulecia duże regiony Ziemi nie będą nadawały się do zamieszkania i miliony ludzi nie będą miały domu. Jeśli niczego nie zmienimy, zostaniemy strąceni z tronu. Spektakularnie i raczej bezpowrotnie.

Szymon Malinowski: - Oczywiście, jeżeli zatrzymalibyśmy emisje, to naturalne procesy prowadzić będą do powolnego spadku zawartości gazów cieplarnianych w atmosferze i powolnej zmiany sytuacji.

- Załóżmy, że tak będzie - nakreślam. - Jak długo nasza planeta będzie potem do siebie dochodzić?

- To są tysiące lat - nie ma wątpliwości profesor. - W przypadku niektórych procesów dziesiątki tysięcy.

- Dziesiątki tysięcy lat na regenerację w związku z działalnością zaledwie kilku pokoleń?

- Tak. Skasowaliśmy co najmniej jedną, a prawdopodobnie dwie, epoki lodowcowe. Czyli mówimy już nawet o dwustu tysiącach lat.

Czy wyginiemy jak dinozaury?

Historia życia naszej planety to parę miliardów lat. Pierwszy gatunek zaliczany do rodzaju Homo pojawił się na niej parę milionów lat temu. Historia naszej cywilizacji to tysiące lat. Człowiek żyje na tej planecie tylko 0,5% czasu jej istnienia. Człowiek rozumny - 0,3%. A taki jakiego znamy: 0,002%. "Oznacza to, że wkład, jaki wnosimy w historię życia na naszej planecie, jest mniej więcej taki jak wkład rozdeptanej muchy umieszczonej na czubku Pałacu Kultury do jego wysokości" - obrazowo przedstawia w Kwantechizmie profesor fizyki Andrzej Dragan.

Czy gatunek ludzki jest więc tylko niesfornym epizodem w historii świata?

Teoretycznie trzymamy rękę na pulsie, myślimy, co robić i mamy wpływ na to, co się z nami stanie. Dinozaury nie miały. 66 milionów lat temu uderzenie planetoidy wywołało globalną zmianę klimatu i z Ziemi zniknęło 3/4 życia. Na planecie było wówczas średnio o cztery do ośmiu stopni Celsjusza cieplej niż obecnie. Ale to nie upał przyczynił się do piątego w historii masowego wymierania gatunków. W wyniku uderzenia Ziemia trzęsła się wielokrotnie. Przeszły przez nią potężne burze, a oceany wypluły olbrzymie ilości wody. Słońce nie docierało do powierzchni naszej planety już tak efektywnie jak wcześniej przez unoszący się pył. Zrobiło się biało od śniegu i zimno. Stanowczo za zimno dla ogromnych gadów.

Dinozaury dominowały na Ziemi przez 135 milionów lat. Czy my będziemy tylko przez kilkanaście tysięcy?


Fragment pochodzi z książki Huberta Kęski "Świat naszych dzieci". Autor pyta w niej ludzi nauki o to, jak może wyglądać przyszłość. Począwszy od spraw życia społeczno-politycznego, przez rozwój sztucznej inteligencji, medycyny, podbój kosmosu, na zmianach klimatu kończąc.

Książkę "Świat naszych dzieci" można zamówić przez stronę: hubertkeska.com.pl

Premiera: 22 maja