W latach swojej świetności (początki XVIII wieku), Osagowie byli najpotężniejszym plemieniem Indian północnoamerykańskich, kontrolującym tereny pomiędzy rzekami Missouri i Red. Pod koniec XIX wieku zostali przesiedleni na bezwartościowe, błotniste tereny położone w północno-wschodniej Oklahomie.
Tak przynajmniej wydawało się w momencie, gdy ich tam wysłano. Dość szybko owa "zsyłka" okazała się jednak dla nich błogosławieństwem - niespodziewanie w tym regionie wykryto bowiem największe złoża ropy naftowej w Stanach Zjednoczonych. Niemal z dnia na dzień pogardzani Osagowie stali się nieprzyzwoicie bogaci. Wystarczy powiedzieć, że dochód na jednego mieszkańca Oklahomy w latach 20. ubiegłego wieku, oceniano jako najwyższy na świecie. W mgnieniu oka powstały tam wspaniałe posiadłości. Osagowie weszli w posiadanie luksusowych samochodów z szoferami, a nawet służby rekrutującej się m.in. spośród białych mieszkańców Ameryki.
W latach 20. XX w. - wtedy właśnie toczy się akcja filmu - majątek Osagów szacowano na ponad 30 mln dolarów. (Dziś byłoby to ponad 400 mln). Gorączka "czarnego złota" ogarnęła cały kraj: ludzie docierali do Oklahomy, licząc na łatwy zarobek, a walka o majątki Osagów rozpoczęła się na dobre. Jednocześnie cały porządek obywatelski tego obszaru - biznes, polityka a nade wszystko prawo - został zorganizowany tak, aby odebrać pieniądze Osagom i włożyć je do kieszeni białych.
Wymyślono więc upokarzająco rasistowski "system opieki" nad ich majątkami, uznając, że rdzenni Amerykanie są "niekompetentni" i nie potrafią sami zarządzać pieniędzmi. Rolę "opiekunów" przydzielono białym, którym musieli się tłumaczyć z każdego wydanego grosza. Innym sposobem dorwania się do ich majątków stały się małżeństwa białych mężczyzn z bogatymi członkiniami plemienia. Zapewniały one mężom kontrolę nad finansami żon.
Chciwość białych, pozbawiła ich wszelkich hamulców i kazała im posunąć się do zbrodni. W latach 1921 -25 w Oklahomie miała miejsce seria tajemniczych zgonów wśród Osagów. Ktoś został znaleziony z przestrzeloną głową. Inną ofiarę otruto. Jeszcze kolejną dźgnięto nożem. Komuś dom wyleciał w powietrze. Oficjalnie doszło do 24 morderstw. Nieoficjalnie wiadomo, że ofiar były setki. Opieszałość skorumpowanej, miejscowej policji nie zapowiadała znalezienia winnych. Właśnie dlatego raczkujące wówczas Biuro Śledcze utworzone przez J. Edgara Hoovera, wysłało tam swojego agenta Toma White’a. To on z grupą współpracowników odkrył, że mózgiem wszystkich zbrodni był niejaki William Hale, lokalna szycha, bogaty hodowca bydła (Robert De Niro). Nie bez powodu miejscowi nazywali go królem (Kingiem). Z pozoru wielki przyjaciel Osagów, w rzeczywistości zainteresowany był wyłącznie przejęciem ich majątków. (Spokojnie, to nie spoilery, to wszystko wiedzieliśmy już od pierwszych zwiastunów filmu!).
I właśnie wokół śledztwa prowadzonego przez agenta White’a, które miało okazać się pierwszym znaczącym sukcesem FBI, osnuł książkę "Czas krwawego księżyca" David Grann. Jak wiadomo, film Martina Scorsesego jest jej adaptacją. Ostatecznie jednak twórca "Taksówkarza" poszedł zupełnie innym tropem.
Choć nie od razu.
Początkowo scenariusz filmu, który Scorsese pisał wraz z Erikiem Rothem, podążał śladami powieści Granna i także przedstawiał historię zbrodni z punktu widzenia agentów Biura Śledczego. DiCaprio miał zagrać wspomnianego Toma White'a, (rola ta ostatecznie przypadła Jessemu Plemonsowi), i od początku było jasne, że w Hale’a wcieli się Robert De Niro.
Tylko to ostatnie nie uległo zmianie. Cały czas bowiem reżyser miał wrażenie, że nie ma w ręku właściwego klucza do opowiedzenia historii. Męczyła go świadomość, że będzie to "kolejny film o białym wybawcy rdzennych mieszkańców Ameryki", jakich powstało już mnóstwo. W pewnym momencie nastąpił jednak przełom. Odkrywając przed nami kulisy powstawania dzieła, Scorsese opowiada:
- Po dwóch latach pracy nad materiałem, Leo przyszedł do mnie i powiedział: "Odbyłem serię spotkań z Osagami. Wiele się od nich dowiedziałem o ludziach, którzy osiedlili się wtedy Oklahomie, o ich przodkach. Wszyscy tam nadal są ze sobą spokrewnieni i silnie związani, wszystko o sobie wiedzą. Znają też okoliczności zbrodni dokonanych przed wiekiem. Tam jest prawdziwe serce tej historii". I wtedy mnie olśniło: w końcu zrozumiałem, że klucz do tej opowieści, tkwi właśnie w tym, jak zbrodnie, które pokazujemy, wpłynęły na lud Osagów. To o wiele ciekawsze, niż aspekty proceduralne śledztwa - wspomina reżyser.
To wymagało napisania od nowa scenariusza, spojrzenia na całą historię z nowej perspektywy. Pierwszą decyzją była więc zmiana głównego bohatera. Twórcy uznali, że opowieść skupi się nie jak u Granna - na agencie śledczym, lecz na Erneście Burkharcie, białym mężczyźnie i mężu członkini plemienia Osage, Mollie Kelly. I to jego właśnie gra DiCaprio. Ernest zamieszany w zbrodnie na Osagach niemal od początku, nie jest jednak w przeciwieństwie do wuja, człowiekiem do gruntu złym. Jest słaby, niezbyt lotny i podatny na manipulacje. To wszystko wykorzystuje Hale.
Kolejną decyzję Scorsesego było przesunięcie z dalszego planu na pierwszy, postaci Mollie. Obsadzona w tej roli tej roli Lilly Gladstone, którą znamy choćby z utytułowanej "Kobiecej sprawy", to objawienie filmu - wielki, niezwykły talent i pewna kandydatka do złotej statuetki za główną rolę kobiecą. Już jako pani Burkhart odegra ona zresztą istotną rolę w rozwiązaniu zagadki seryjnych zbrodni, której ofiarami stają się niemal wszyscy członkowie jej licznej rodziny.
Warto dodać, że aktorka ze strony matki jest kuzynką byłego premiera Wielkiej Brytanii z końca XIX w., Williama Gladstone’a . Co jednak znacznie ważniejsze - jej prapradziadkiem ze strony ojca był wódz narodu Kainai, Czerwona Stopa, a lata dzieciństwa spędziła w rezerwacie. Martin Scorsese długo szukał do tej roli aktorki o indiańskich korzeniach. Na każdym kroku reżyser też podkreśla, że bez współpracy z członkami plemienia Osagów, których nazywa współtwórcami filmu, (nie tylko dlatego, że w nim wystąpili), ten obraz nigdy by nie powstał. Scorsese wyjaśnia: ‘"Czas krwawego księżyca" to film, który musiałem nakręcić i historia, którą musiałem opowiedzieć. Nigdy bym nawet nie pomyślał o jego zrobieniu bez zaufania społeczności Osage i bez współpracy z nimi. Powitali nas w Oklahomie i rozpoczęliśmy nie tylko pracę, ale i przyjaźń, która nadal trwa. Chciałem zrobić film, który będzie naszym wspólnym dziełem i doprowadzi do zbiorowej konfrontacji z morderstwami na tle rasowym, pomijanymi w publicznych dyskursach".
Leonardo DiCaprio niezwykle rzadko bywa obsadzany w rolach mężczyzn słabych, w dodatku tak gamoniowatych i antypatycznych jak Ernest Burkhart. Tutaj w niczym nie przypomina postaci z "Wilka z Wall Street" czy z "Gangów Nowego Jorku".
Jego bohater przybywa do Fairfax w Oklahomie po zwolnieniu ze służby wojskowej, tuż po zakończeniu I wojny światowej. Nie walczył na froncie, służył w wojsku jako kucharz i nawet nie widział walki. Nie ma żadnych ambicji, poza pragnieniem zarabiania pieniędzy. Przyjeżdża z wiarą, że wpływowy wuj zaoferuje mu pracę, i tak się dzieje. Ale wuj ma także wobec niego własne plany.
Ernest chciałby się ustatkować, przyznaje, że uwielbia kobiety i...pieniądze. W odpowiedzi wuj podsuwa mu plan, o którego dalszych konsekwencjach Ernest nie ma pojęcia: proponuje mu kandydatkę na żonę z plemienia Osage, uduchowioną i rzecz jasna bardzo bogatą, Mollie Kyle. Problem w tym, że Ernest nie tylko wykonuje polecenia wuja, ale naprawdę się w niej zakochuje. Z wzajemnością. Tym gorzej dla obojga. Mimo tej miłości, Hale jest w stanie zmusić Ernesta, by pomógł mu pozbyć się jej rodziny, aby odziedziczyć pieniądze z ropy.
Szybkość, z jaką bohater bez przebłysków samoświadomości, zostaje wciągnięty najpierw w drobne przestępstwa, a potem w prawdziwie mordercze intrygi, może szokować. Film pokazuje, jak oplata go pajęczyna zła, z której nie umie się już wyplątać. W miarę jak plany wuja stają się coraz bardziej przerażające, a krąg ofiar z rodziny Mollie się powiększa, Ernest próbuje się buntować. Wuj karze dorosłego mężczyznę chłostą w lokalnej sali masońskiej, ze wszystkimi jej atrybutami. Ta scena pokazuje patologię ich relacji. Rozdarty między autentycznym uczuciem do żony a koniecznością słuchania poleceń wuja, Ernest chwilami wzbudza nasze współczucie. Mimo że nie sposób go polubić.
DiCaprio jest specjalistą od pokazywania bohaterów rozdartych, niejednoznacznych, zagubionych. Łatwo było popaść w karykaturę, budując postać głupawego Ernesta, ale on skutecznie balansuje pomiędzy dramatem psychologicznym a tragikomedią. Szczerze mówi uczuciach do żony, ale są one częścią kontekstu przemocy. Silniejszy, do tego właśnie przemocowy związek tworzy oczywiście z wujem, do którego (co zapewne było celowym zabiegiem reżysera) zaczyna się nawet fizycznie upodobniać. Z czasem Leonardo zaczyna wyglądać jak De Niro, jak gdyby nagle przybyło mu lat. Zmienia się jego wyraz twarzy, kąciki ust wykrzywiają się w grymasie niezadowolenia... A może to ciężar win?
W Lilly Gladstone znajduje DiCaprio godną siebie partnerkę. Początek znajomości Ernesta i Mollie zupełnie nie zapowiada tragedii, przez jaką będzie musiała przejść. Scorsese kręci "kawałek" jakby zupełnie innego filmu, w scenach pojawia się lekkość, którą potem zmiecie ciężar gatunkowy opowieści. Pojawieniu się na ekranie Gladstone nierzadko towarzyszy szmer na widowni. Jest w niej niesamowita autentyczność, widać, że swoją rolę opiera na prawdzie, jaka jest sednem tej historii. Gdy najbliżsi krewni Mollie zaczynają padać jak muchy, a ona sama, (od lat chorująca na cukrzycę), nie wiedzieć czemu po insulinie czuje się coraz gorzej, cała staje się jednym, wielkim cierpieniem. To rola wybitna, a Gladstone wie dokładnie, jak ją zagrać, nigdy nie uciekając się do melodramatu. Nieszczęściem Mollie prócz tych, które przychodzą ze śmiercią bliskich, jest to, że bez pamięci kocha męża. W dodatku w przeciwieństwie do niego jest niezwykle inteligentna, co stara się przezornie ukryć. W ciągu kilku minut od pojawienia się na ekranie Gladstone przekazuje nam o wiele więcej, niż inni wciąż będąc na pierwszym planie. "Niekompetentna", czyli gorsza w świetle prawa białego człowieka, przerasta o głowę tych, którzy marzą o tym, by dorwać się do jej pieniędzy.
I wreszcie William Hale grany przez De Niro, rasowy gangster traktowany przez Osagów jak poczciwy biały dziadek, w rzeczywistości będący typem iście machiavellicznym: oszustem i złoczyńcą uważającym się za filar społeczności. Wciąż zapewnia, że kocha Osagów jak własne dzieci, w co ci ostatni wierzą bez zastrzeżeń. Gdy Mollie po stracie sióstr i kolejnych członków plemienia, w poczuciu bezsilności udaje się do Waszyngtonu, by prosić w Biurze Śledczym o pomoc w znalezieniu sprawcy zabójstw, Hale osobiście funduje nagrodę dla tych, którzy mają w tym pomóc. Czy ktoś mógłby go podejrzewać?
Tyle w wielkim skrócie o fabule trwającego trzy i pół godziny, monumentalnego działa Scorsesego. Filmu niezwykłego dla mistrza także dlatego, że udało mu się w nim nareszcie spełnić swoje wielkie marzenie: obsadzić na jednym planie swoich ukochanych aktorów: Roberta De Niro i Leonardo DiCaprio.
Panowie spotkali się wcześniej w pracy tylko raz - dokładnie 30 lat temu w "Chłopięcym świecie" Michaela Caton-Jonesa, gdzie 19-letni Leo wcielał się we wrażliwego nastolatka, zaś De Niro grał jego ojczyma-tyrana. To zresztą on zwrócił uwagę Scorsesego na młodego aktora. Zadzwonił do przyjaciela z planu i podpowiedział, by przyjrzał się mu bliżej, bo to nie lada talent. Jak wiemy Scorsese, dokładnie tak zrobił. Kilka lat później obsadził DiCaprio od razu w głównej roli, w "Gangach Nowego Jorku".
Co ciekawe i tym razem rola De Niro przywodzi na myśl figurę surowego ojca, a wspomniana scena chłosty, to wyraźne mrugnięcie reżysera w stronę tamtej produkcji. Jak jednak wypada starcie dwóch gigantów kina, z których jeden (wciąż określany jako młody) nieuchronnie dobija do pięćdziesiątki, a drugi właśnie przekroczył osiemdziesiątkę?
Nie ulega wątpliwości, że De Niro, który w przeciwieństwie do młodszego kolegi ostatnie dwie dekady rozmieniał talent na drobne, grając w kiczowatych produkcjach, tworzy tu jedną z ważniejszych swoich ról w XXI wieku. Grany przez niego Hale jest mistrzem gierek, które uczyniły go sojusznikiem każdego, kto coś znaczy w Oklahomie. Jednocześnie bez mrugnięcia okiem wydaje "zlecenia" kolejnych mordów, traktując swoje ofiary jak ludzi gorszego gatunku. Rasizm zresztą leży tu u podstaw relacji między rdzennymi mieszkańcami Ameryki a białą społecznością. De Niro - Hale mógłby podpisać się pod cynicznym powiedzeniem, że nie ma takiego zła, którego nie warto popełnić w imię starej, dobrej chciwości. Albo zacytować Machiavellego, który zwykł mawiać: "Syn potrafi wykazać hart ducha na wieść, że stracił ojca. W rozpacz wpędza go dopiero wiadomość, że utracił spadek". Ale choć jest w swojej kreacji przekonujący, moim zdaniem to DiCaprio wychodzi zwycięsko z tego starcia, budując kreację kompletnie inną od wszystkiego, co pokazał wcześniej.
Ernest Burkchard to prawdopodobnie najwspanialsza jego rola od czasu "Wilka z Wall Street". Mimo że trudno znaleźć w jego dorobku słabe filmy, czy nieudane role. Tymczasem nie mogę pozbyć się lęku, że De Niro daje nam tu jednorazowy "przebłysk" swojego geniuszu, by wrócić do grania w nieśmiesznych komediach.
Bez względu na wszystko jednak, w "Czasie krwawego księżyca" mamy do czynienia z dwoma wielkimi kreacjami godnymi mistrzów, którzy wyszli na ring, by potwierdzić to, o czym już wiemy: że obaj są zawodnikami ze ścisłej światowej czołówki.
Scorsese zapowiadał, że nakręci "ostatni western w Hollywood" i faktycznie, jak western ta opowieść się zaczyna. Otwierającą film scenę tańca młodych mężczyzn z plemienia Osagów, w strumieniach lejącej się na nich w nocnym świetle ropy, nakręcić mógł tylko on. Francis Ford Coppola nazwał go po obejrzeniu filmu "największym żyjącym reżyserem" i trudno się z nim nie zgodzić. Ten ważny niezwykle w dorobku amerykańskiego mistrza obraz, to także absolutny majstersztyk od strony czysto realizacyjnej, łączący płynnie kilka gatunków.
Dość szybko od westernu przechodzi bowiem Scorsese do tego, który lubi najbardziej - mowa oczywiście o filmie gangsterskim. I choć "Czas krwawego księżyca" nie jest tradycyjnym kinem gangsterskim, do jakiego nas przyzwyczaił, wpisuje się w historię o skorumpowanych, bezlitosnych facetach, którymi reżyser zajmuje się od początku kariery. W końcu przecież niemal wszyscy biali mieszkańcy Oklahomy okazują się być częścią jednego, wielkiego "gangu". Kto jednak szykuje się na zawrotne tempo akcji, będzie zaskoczony - tym razem dostajemy bowiem od mistrza klasyczne "slow cinema". (Oryginalny tytuł książki i filmu "Killers of the Flowers Moon" oznacza "Zabójców Kwiatowego Księżyca" i trochę szkoda, że polscy tłumacze nie pozostali mu wierni). Kwiatowy Księżyc to okres majowej pełni w kulturze rdzennych Amerykanów, czas gdy pola zakwitają, zwiastując zbiory plonów. Bliska więź Osagów z naturą, podobnie jak ich wierzenia i rytuały, zostały pokazane przez Scorsesego z wielkim pietyzmem.
Mało znana Europejczykom Oklahoma lat 20. ubiegłego wieku urzeka dzięki wspaniałym panoramom Rodrigo Prieto, który w miarę rozwoju akcji, przechodzi od zamaszystych, szerokich ujęć, do bliskich planów - do kameralnych, intymnych scen, jakie rozgrywają się między Di Caprio i Gladstone. W tym filmie gdzie nawet monumentalna partytura zmarłego niedawno Robbiego Robertsona jest przez większość czasu subtelnie wyciszona, by widz mógł bez reszty skupić się na dramacie Osagów, ważną rolę odgrywa też cisza. W scenach z udziałem wspaniałej Lilly Gladstone, jest niemalże drugim bohaterem, tak mocno wybrzmiewa. Mollie wie i czuje o wiele więcej niż mówi, a jej wnikliwość widzimy najczęściej w utkwionym w męża nieustępliwym spojrzeniu.
Niezwykłe jest także to, że w tym pełnym przemocy i zbrodni filmie, Scorsese umieszcza najprawdziwszą historię miłosną. I choć to miłość toksyczna, niosąca z sobą mnóstwo cierpienia,(Mollie wyrzuca sobie, że pokochała mężczyznę, który ściągnął na jej bliskich tyle zła), ma w sobie zbyt wiele godności, by okazać, jak mocno została zraniona. Myślenie o związku Ernesta i Mollie jako metaforze relacji między białą Ameryką a narodem Osagów, może wydać się zbytnim uproszczeniem ich skomplikowanych relacji. Jednak udręka bohaterki, jaką Scorsese z nich wydobywa, jest tak wielka, że umieszczenie ich w szerszym kontekście historycznym, wydaje się uzasadnione.
Ostatnia godzina filmu to już klasyczny dramat sądowy, który zaczyna się wraz z pojawieniem się w mieście agenta White’a, przysłanego do Oklahomy na prośbę Mollie. To, co wypełnia dziewięćdziesiąt procent książki Davida Granna, zajmuje jednak mniej niż jedną trzecią filmu. Przesunięcie punktu ciężkości opowieści o kulisach zbrodni w Oklahomie,z agenta FBI na Ernesta Burkcharta, było fantastycznym zabiegiem. W innym przypadku miast konfrontacji ze wstrząsającymi morderstwami na tle rasowym dostalibyśmy bowiem pean na cześć agentów FBI.
Choć jak cała twórczość Scorsesego film pozbawiony jest patosu, widać, że ma on ogromne poczucie wagi tematu, jaki wziął na warsztat. Czujemy to w każdej scenie. Ujawnia przecież haniebny epizod, przez dekady ukrywany przed głównym nurtem amerykańskiej kultury.
W przeciwieństwie do wielu amerykańskich filmowców, Scorsese nigdy nie miał dydaktycznych zapędów. Dlatego mógł nakręcić m.in. znakomitego "Wilka z Wall Street", który tak oburzył członków Akademii. Jest jednak w tym filmie głęboki humanizm i wielka potrzeba oddania sprawiedliwości Osagom, o której reżyser tak wiele mówił. W tle pobrzmiewa też wyraźna sugestia, że Scorsese postrzega pokazaną w filmie "epidemię przemocy", jako wstydliwie skrywany element amerykańskiej potęgi. Nie czyni tego zresztą po raz pierwszy
Niezwykły finał opowieści, jaki mógł nam zafundować tylko twórca "Taksówkarza"(nie, nie zdradzimy go), pozostawia nas z przekonaniem, że mamy do czynienia z kinem totalnym. I tylko obawy o to, by "Czas krwawego księżyca" nie okazał się testamentem, ostatnim dziełem wiekowego już, bo 81-letniego reżysera, mogą spędzać nam sen z powiek.