Reklama

Kto nie zaklął siarczyście choćby kilka razy na widok tytułu rodzimego filmu, który do oryginału ma się jak pięść do nosa, nie jest prawdziwym kinomanem. Za tymi najtrafniejszymi stoi mariaż dystrybutora filmu z zawodowym tłumaczem, najczęściej takim, który "czuje branżę" i kocha kino. Tytuł bywa kluczem do sukcesu filmu, w przypadku skromnych kameralnych produkcji pozbawionych gwiazd. Może również skutecznie zniechęcić do niej i stać się antyreklamą.

Za tytułem filmu zawsze stoi jego dystrybutor, nie jak kiedyś sądzono, producent. Ten drugi ma jedynie przywilej ostatecznej akceptacji, i rzadko zgłasza liberum veto. Zdarzają się oczywiście tytuły na tyle wyraziste, mocne i proste w przekazie, że nie wymagają w ogóle tłumaczenia. W takich specjalizuje się np. Quentin Tarantin - jego "Pulp Fiction" czy nawet "Kill Bill" zupełnie nie potrzebowały tłumacza. Podobnie jak nie mniej znana "Pretty woman" Gary’ego Marshalla czy "Titanic" Jamesa Camerona.

Reklama

Z rozmów z polskimi dystrybutorami wynika, że najbardziej lubią te tytuły, które dają szanse dosłownego przetłumaczenia na język polski. Takie jak choćby tegoroczny oscarowy faworyt  w reżyserii Dan Kwana i Daniela Scheinerta "Everything, Everywhere, All at Once" (czyli Wszystko, wszędzie, naraz). Tyle tylko, że czasami tytuły to angielskie idiomy, nieprzetłumaczalne lub nic niemówiące polskiemu widzowi. Wtedy pozostaje zdać się na intuicję i "kombinować", podpierając się fabułą filmu. Doświadczenie uczy jednak, że im dalej od oryginału, tym gorzej według widza. Tytuły "od czapy", kompletnie niekojarzące się z oryginalnymi, wyśmiewane są od dekad, nawet jeśli same filmy odniosły sukces wśród widowni.

Niżej lista tych najczęściej obśmiewanych.

"Darty dancing", czyli seks zamiast tańca

Nakręcony w 1987 roku muzyczny melodramat "Dirty dancing", reżyserski debiut Emile Ardolino ,widnieje na szczycie wszystkich list opatrzonych hasłem: "Najgorsze polskie tłumaczenia filmowych tytułów". W dosłownym tłumaczeniu angielski oryginał oznacza po prostu "Brudny taniec", (także nieczysty, lubieżny, itp.) Co stało na przeszkodzie, by sięgnąć do oryginału bez uszczęśliwiania widzów idiotycznym "Wirującym seksem"?

Film trafił do Polski w 1989 roku, już po czerwcowych wyborach i być może nagły wybuch wolności sprawił, że ktoś dodał "wabik" w postaci seksu w tytule? W dodatku wirującego. Dodajmy, że w większości krajów obraz pokazywano pod oryginalnym tytułem, u naszych sąsiadów w Czechosłowacji, Bułgarii i Rumunii, a nawet w ZSRR także szalał "Brudny taniec". Jedynie Turcja do dziś rozmiłowana w kiczowatych, kwiecistych opowieściach i takim też języku wyświetlała go pod niewinnym tytułem: "Pierwszy taniec, pierwszej miłości".

Przypomnijmy, że film z udziałem Jennifer Grey i Patricka Swayze, opowiada historię nastolatki z zamożnej rodziny i przystojnego instruktora tańca, którzy zakochują się w sobie podczas wakacji w ekskluzywnym ośrodku. Uczucie między parą rodzi się właśnie podczas zmysłowego tańca, i jak to w melodramacie bywa, los rzuca zakochanym kłody pod nogi. O sile tego filmu stanowią jednak przede wszystkim muzyka i taniec, o czym świadczą Oscar i Złoty Glob za najlepszą piosenkę "(I've Had) The Time of My Life".

Dobra wiadomość jest taka, że tytuł "Wirujący seks" kompletnie się nie przyjął. Do dziś kolejne pokolenie kinomanów używa oryginalnego "Dirty dancing".

"Szklana pułapka", czyli facet nie do zdarcia

"Die Hard" - wielki przebój kinowy Johna McTiernanto z 1988 roku, z Brucem Willisem, w polskiej wersji znany jako "Szklana pułapka" również zajmuje wysokie miejsce na niechlubnej liście najgorszych tytułów. Precyzyjnie przetłumaczony zwrot "Die Hard" oznacza kogoś/coś trudnego do unicestwienia. Po prostu "nie do zdarcia", w reklamach czytamy tak np. o... bateriach, one też są  "die hard". Przyznajmy, że  po polsku brzmi to słabo. Najlepszym i najprostszym wyjściem było chyba pozostawienie oryginalnego tytułu. To był jednak czas, gdy język angielski nie był jeszcze u nas powszechnie znany.

Jeśli rozejrzeć się, jak inni dali radę idiomowi, to Grecja np. wypuściła film jako "Zbyt trudno, by umierać", Czechosłowacja jako "Śmiertelną pułapkę", zaś kraje  Ameryki Południowej "Trudnego do zabicia". W tej sytuacji polska "Szklanka pułapka" nie wydaje się już takim "obciachem", w dodatku fakt, że akcja działa się w szklanym wieżowcu, do pewnego stopnia tłumaczył tytuł. (Warto dodać, że Hiszpanie wpuścili do kin "Kryształową pułapkę"!).

Przypomnijmy więc, że film przenosi nas do Los Angeles, gdzie w jednym z wieżowców trwa impreza świąteczna. Tymczasem budynek opanowują terroryści, pragnący ukraść  pieniądze ze skarbca. Na imprezie jest  była żona nowojorskiego policjanta McClane’a (Bruce Willis, a on sam zaszył się w budynku, i zamierza po kolei eliminować przestępców. Już wiemy, że budynek jest szklany, zaś bohater zamierza wykorzystać zamknięte pomieszczenia i szyby wentylacyjne. Rozpoczyna się krwawa rzeź... 

Co ciekawe, polski tytuł przyjął się, i właśnie jako "Szklana pułapka" film wciąż funkcjonuje. Niestety, wielki sukces sprawił, że powstały jego cztery sequele i choć schemat akcji w kolejnych był ten sam, każdy następny był słabszy. Piąty to już było kuriozum. Najgorsze jednak, że choć w każdym, akcja toczyła się w innym miejscu, tytuł "Szklana pułapka" pozostał, budząc śmiech i drwiny.

"Rzeczywistość gryzie", ale w Polsce orbituje

Nakręcone w 1994 roku przez Bena Stillera "Reality Bites" (czyli "Rzeczywistość gryzie") z Winoną Ryder i Ethanem Hawke'em, to portret pokolenia lat 90. na przykładzie grupy przyjaciół. Poznajemy ich po ukończeniu studiów, gdy próbują odnaleźć się w dorosłym świecie. Ich jest dwóch, a ona jest jedna, do tego marzy o karierze reżyserskiej i patrzy na świat, patrzy poprzez obiektyw kamery, kręcąc dokument o grupce przyjaciół.

Sympatyczne, refleksyjne kino, znacznie lepsze niż 90 procent filmów, w których Stiller zagrał. Tylko nie wiedzieć czemu "Reality Bites" po polsku ewoluowało w zdumiewające "Orbitowanie bez cukru". Zupełnie od czapy. Ktoś tęsknił za gumą do żucia Orbit i chciał być młodzieżowy? Nikt nie mówi, że "Rzeczywistość gryzie" to wdzięczny tytuł, ale tym razem zafundowano widzom pełen odlot. Bez cukru.

W kilku krajach, w obliczu "Gryzącej rzeczywistości", (takie tytuły zachowała część Europy), film wszedł do kin jako "Młodzi, piękni i bezrobotni", zgodnie z tym, co widzimy na ekranie. Polski tytuł jednak przebił wszystkich.

"Million Dollar Baby" potrzebne zaraz, "Za wszelką cenę"

Frankie Dunn to mało wylewny, twardy facet, trener bokserski. Kiedy zgłasza się do niego 31-letnia Maggie z prośbą, by ją szkolił na mistrzynię boksu zawodowego, odmawia. Nie trenuje kobiet. W końcu jednak ulega. Mordercze godziny przy worku treningowym zaczynają przynosić efekty i Maggie szybko pnie się na szczyt. Frank wystawia ją do walki o najcenniejsze trofea. W finale Eastwood robi gwałtowny "piruet"-  cała historia przybiera niespodziewany obrót, a kino sportowe zmienia się w dramat obyczajowy i psychologiczny potężnego kalibru. "Million Dollar Baby" okazuje się nade wszystko opowieścią o kobiecie, która nawet w skrajnie dramatycznych okolicznościach pragnie żyć (i odejść!) na własnych warunkach. Film stał się również pretekstem do burzliwej dyskusji o eutanazji, budzącej wciąż skrajne emocje.

Nagrodzony czterema Oscarami - w tym za najlepszy film, reżyserię, scenariusz i rolę aktorską dla Hilary Swank film Clinta Eastwooda "Million Dollar Baby", znamy wszyscy. Tytuł, prosty jak drut, oznacza jak u nas "gorącą kobietę", wyglądającą jak milion dolarów. Tymczasem w Polsce zmieniono go na mający się nijak do oryginału "Za wszelką cenę". Żeby było zabawniej, film pod takim tytułem, (z Nicole Kidman w roli głównej), mieliśmy już wcześniej w kinach - tyle że jego oryginalny tytuł brzmiał z kolei "To Die For", (Umrzeć za). Na ekrany wszedł już  jako "Za wszelką cenę".

Obraz Eastwooda (poza krajami Ameryki Południowej, które pokazywały go jako "Ciosy losu)" wszędzie prezentowany był pod oryginalnym tytułem, lub w dosłownym tłumaczeniu. Z jakiego powodu polski, doświadczony dystrybutor postanowił się wyróżnić, nie wiadomo.

 Za to widz nad Wisłą zachował się identycznie, jak w przypadku nieszczęsnego "Wirującego seksu" - zignorował, dziwaczny, polski tytuł i wybitny film Eastwooda wciąż znany jest także u nas jako "Million Dollar Baby".

"Wag the Dog", czyli Merdanie psem

Nakręcony w 1998 roku "Wag the Dog" (w dosłownym tłumaczeniu "Merdanie psem") Barry’ego Levinsona, miał być maksymalnie przerysowaną satyrą na ludzi zajmujących się Public Relation w świecie wielkiej polityki. I jest nią. Będący idiomem tytuł, uzmysławia nam, że to ogon merda psem, czyli, coś/ktoś nas kontroluje, a nie odwrotnie.

Oto kilkanaście dni przed wyborami, prezydent USA zostaje przyłapany tête-à-tête z nieletnią dziewczyną. Zanosi się na wielką aferę. Jego doradcy zaczynają myśleć nad sensacją zastępczą, która odwróci uwagę opinii publicznej od skandalu seksualnego z udziałem głowy państwa. W tym celu wraz z producentem filmowym fabrykują ...wojnę w Albanii.

Niestety, dystrybutorzy w większości krajów nie zrozumieli, że ten właśnie tytuł filmu, z zachowaniem wierności tłumaczenia, jest rzeczą istotną. Nagrodzony na Berlinale Srebrny Niedźwiedziem obraz Levinsona,  tylko w Niemczech i Austrii zachował oryginalny tytuł. Reszta świata nadała mu tytuły niemające nic wspólnego z przesłaniem twórców. W Polsce obraz znany jest jako "Fakty i akty", w Bułgarii nosi tytuł "Niech psy szczekają", w Hiszpanii "Zasłona dymna", w Argentynie "Kłamstwa, które zabijają", itd.

Na szczęście film obronił się nawet pod tymi dziwacznymi tytułami.

"In Bruges", czyli nowy rekord głupoty

Przez dekady "Dirty Dancing" był w Polsce najbardziej wykpiwanym dziwadłem w tytule. Dopóki w 2008 roku znakomity debiut Martina McDonagha "In Bruges", czyli po prosto "W Brugii" , nie pojawił się na naszych ekranach jako... "Najpierw zwiedzaj, potem strzelaj". Konia z rzędem temu, kto dostrzeże między oryginalnym i  tym "tłumaczonym" w Polsce tytułem cień podobieństwa.

Bohaterami "In Bruges" są dwaj płatni mordercy, odesłani po nieudanej akcji do Belgii. Mają tam siedzieć cicho i czekać na instrukcje. Spacerować i podziwiać architekturę miasta. Dwaj twardziele z kwaśnymi minami włócząc się więc bez celu po zjawiskowej Brugii, warczą na siebie genialnymi dialogami pióra McDonagha. Przebywają w niej nie tylko fizycznie, ale też duchowo. Nic, że to płatni zabójcy. To miasto okazuje się dla nich miejscem przejścia, rodzajem symbolicznego czyśćca, gdzie zmuszeni są zastanowić się nad swoimi grzechami i wybrać odpowiednią drogę - ku odkupieniu lub wiecznemu potępieniu.

Całość podlana jest czarnym jak smoła humorem, a znakomite kreacje aktorskie Colina Farrella i Brendana Gleesona, (duet oglądamy znowu w "Duchach Inisherin"), dopełniają artystycznej uczty. I tylko szkoda, że ten wyjątkowy film razi tytułem niemającym nic wspólnego z reżyserskim przesłaniem.

Duplex, czyli "Starsza pani musi zniknąć"?

Alex i Nancy odnajdują po długich poszukiwaniach mieszkanie swoich marzeń, piękne, dwupoziomowe. To właśnie ono podyktowało reżyserowi, Danny’emu  DeVito tytuł filmu "Duplex". Problem w tym, że kupując go, zgodzili się na dożywotnią obecność starowinki, pani Connolly mieszkającej na piętrze. Układ i tak wydawał się idealny: dom tani, duży, w świetnej okolicy, a babina dobija setki. Rzeczywistość okazuje się jednak inna. Początkowo sympatyczna starsza pani z czasem przeistacza się w demona rujnującego życie bohaterom. Ci postanawiają więc się jej pozbyć...

Jakim cudem tytuł oznaczający dwupoziomowe mieszkanie ewoluował na polskich ekranach w "Starszą panią, która musi zniknąć", pozostaje i tym razem tajemnicą dystrybutora. I choć można zrozumieć, że słowo "Duplex" przeciętnemu kinomanowi nad Wisłą za wiele nie mówi, choćby najmniejsze skojarzenie z oryginałem, pozostaje wielce wskazane. Znamienne, że i w tym wypadku, nasi bliżsi  i dalsi sąsiedzi, nie mieli z oryginalnym tytułem żadnych problemów.

"Pół żartem, pół serio", czy może na ostro?

W żelaznym zestawie głośnych, filmowych tytułów kompletnie rozmijających się z tłumaczonym oryginałem, nie może zabraknąć wspaniałej komedii Billy’ego Wildera (1959 rok). Historię uciekających przed gangsterami muzyków Jerry’ego i Joego, (Tony Curtis i Jack Lemmon), którzy przebierają się za kobiety i przyłączają do damskiego zespołu jazzowego, znają chyba wszyscy. W piękną Sugar Kane Kowalczyk, z pochodzenia Polkę, która natychmiast wpada im w oko, wciela się oczywiście Marilyn Monroe.

"Some Like It Hot" w dosłownym tłumaczeniu brzmi dość tajemniczo i znaczy "Niektórzy lubią to na ostro". Jak wyjaśnił krótko po premierze reżyser: "Tytuł jest nawiązaniem do gorącego jazzu, jaki wykonuje dziewczęcy zespół. Pojawia się mniej więcej w połowie filmu, kiedy Junior pyta Sugar, czy gra ‘tę szybką muzykę... jazz?’ A Sugar odpowiada: ‘Tak! Naprawdę jest ostra!’. Na co Junior przyznaje: ‘Myślę, że niektórzy lubią to na ostro’".

Ot i cała tajemnica. W recenzjach pisano trafnie, że nikt, słuchając tak pieprznych dialogów, nie myśli o jazzie. Polski tytuł "Pół żartem, pół serio" przyjął się błyskawicznie, choć zupełnie nie kojarzy się z oryginalnym. Stał się chyba wyjątkiem, potwierdzającym regułę. Zaproponować go miał znany krytyk filmowy Leon Bukowiecki. Nie była to decyzja z gatunku "hop-siup", lecz głęboko przemyślana. Twórcy filmu drżeli, że spełni się złowroga przepowiednia słynnego Davida O. Selznicka, który twierdził, iż mieszanka morderstwa, komedii romantycznej, a przede wszystkim "międzypłciowych przebieranek" musi skończyć się klapą. Stało się dokładnie odwrotnie. Dość neutralny emocjonalnie, (w porównaniu z "gorączką" oryginału) polski tytuł filmu, był więc być może dystansowaniem się wobec produkcji, której los na początku był niepewny z obyczajowych względów.

Dziś chyba nikt nie wyobraża sobie, by jedna z najsłynniejszych komedii wszech czasów, mogła nosić inny polski tytuł.