Reklama

Wielką kreacją Miry, która w desperacji z kuchennym nożem napada na bank w "Kobiecie na dachu", najpierw podbiła festiwal filmowy w nowojorskiej Tribece, zdobywając nagrodę dla najlepszej aktorki. Teraz powtórzyła ten sukces na zakończonym przed tygodniem festiwalu w Gdyni. Nie miała w zasadzie konkurencji. Na ekrany kin "Kobieta na dachu" Anny Jadowskiej trafi 9 grudnia.

Od dyplomu w krakowskiej PWST Dorota Pomykała przez całe zawodowe życie, związana jest ze Starym Teatrem, gdzie stworzyła mnóstwo wielkich ról - między innymi w sztukach Andrzeja Wajdy czy Jerzego Jarockiego. Ze sceny lubiła uciekać w piosenkę i film. Nagrywała płyty z Markiem Grechutą, dwukrotnie była laureatką wrocławskiego Festiwalu Piosenki Aktorskiej.

Reklama

Szerokiej widowni najbardziej znana jest jednak z ról filmowych. Poczynając od "Aktorów prowincjonalnych" Agnieszki Holland poprzez pamiętne, wyraziste kreacje w "Wielkim Szu" Sylwestra Chęcińskiego a nade wszystko w filmie Jacka Skalskiego "Chce mi się wyć". Ten ostatni obraz zyskał nawet status "polskiego Tanga w Paryżu". Uwodziła jako krucha, liryczna poetka w "Dwóch księżycach" Andrzeja Barańskiego i kusiła w "Spisie cudzołożnic" Jerzego Stuhra.

   W 2002 roku za rolę drugoplanową w filmie Michała Lechkiego "Moje miasto" odebrała swoje pierwsze Złote Lwy. Ostatnio oglądaliśmy ją w nominowanej do Oscara krótkometrażowej "Sukience" Tadeusza Łysiaka.

Justyna Kobus: Zacznę od pytania, które może zabrzmi, jak lizusostwo, ale nie jestem jedyną, którą pani rola w "Kobiecie na dachu" naprawdę powaliła. Spytam wprost: Zdaje sobie pani sprawę z tego, jak wielką stworzyła kreację?

Dorota Pomykała: Chyba nie, bo kiedy widzę siebie na ekranie, to zwykle jestem przerażona. Tym razem także nie wiem, jak to zrobiłam, i co sprawiło, że to naprawdę działa. Wczoraj, (podczas pokazu festiwalowego w Gdyni - dop. red.), gdy nasza nieoceniona operatorka, Ita Zbroniec jak zawsze przed projekcją, pobiegła sprawdzić, jak to wypada na takim dużym ekranie, i mówi do mnie: "Dorota, idź zobacz, jak to wspaniale tutaj wygląda". Pobiegłam więc na balkon, żeby ludziom nie przeszkadzać w seansie. Trafiłam akurat na scenę rozmowy z mężem, kiedy policja przychodzi zgarnąć Mirę. Stałam, patrzyłam i pytałam sama siebie w duchu: "Boże, Dorota to naprawdę ty? Jak ty to zrobiłaś". A były ze mną moje trzy studentki, które specjalnie przyjechały na festiwal. Popatrzyłam na nie i powiedziałam: "Wiecie, co dziewczyny, dziś już bym chyba tak tego zagrać nie umiała".

Myślę, że na to złożyło się sporo rzeczy. Najpierw precyzyjny scenariusz Ani Jadowskiej, zarazem reżyserki filmu, potem świetna robota reżysera castingu Piotra Bartuszka, i wreszcie naszej autorki zdjęć. I to wszystko razem zadziałało. Myślę, że każdy z nas ma zapisany w górze jakiś własny scenariusz, i jeśli coś ma być, to na pewno to się stanie.

Skoro mowa o reżyserze castingu, po raz pierwszy w tym roku w Gdyni wręczono nagrodę w tej kategorii, doceniając jego pracę. Poza samym faktem zaistnienia aktora w obsadzie filmu szansą ubiegania się o rolę, dlaczego jest on tak dla niego ważny?

- Powiem o tym na przykładzie duńskiego filmu, przy okazji którego zadzwonił do mnie kolejny raz Piotr Bartuszek. Wiedziałam już o nim od mojego siostrzeńca, który skończył szkołę teatralną i powtarzał mi: "Ależ ty masz szczęście ciociu, dzwoni do ciebie najlepszy reżyser castingowy w Polsce". I on opowiadając mi o roli, o jaką mam się ubiegać - to piękna rola, kobiety po obozie koncentracyjnym, Polki, akcja dzieje się oczywiście w Dani, powiedział mi coś genialnego. "Dorota pamiętaj: nie grasz wariatki. Przeczytaj scenę bardzo dokładnie". I gdyby tego nie powiedział, to scena była tak napisana, że można było łatwo popaść w ton szaleństwa. Ale dzięki jego uwadze, ja ten casting wygrałam, za co mu potem dziękowałam. Właśnie wróciłam ze zdjęć w Dani kilka dni temu. A Piotr powinien założyć jakąś szkołę castingową, bo jest w tym, co robi, świetny.

Na castingu do "Kobiety na dachu" też mi bardzo dyskretnie towarzyszył. Chyba widział, że tak jakoś naturalnie płyną we mnie te dwie sceny, które miałam do zagrania. Kiedy Ania Jadowska spytała mnie, czy chcę najpierw porozmawiać, odpowiedziałam, że wolę od razu grać. Najwyraźniej przede mną aktorzy najpierw się oswajali z postacią. A ja chciałam wyłącznie z pomocą intuicji, niezamazanej żadnym obrazem czy sugestią pokazać, jak czuję tę postać.

To nie była prosta rola. Chyba łatwo było przeszarżować? Pani zagrała niezwykle oszczędnie. Kobietą, która zdecydowała się na desperacki krok, targały wielkie emocje, choć zupełnie tego po niej nie było widać.

- Nie była łatwa, zwłaszcza że ja mam spory temperament i były takie momenty, chyba dwa razy tak się zdarzyło, że niewiele brakowało, a by mnie tak "po włosku" poniosło. Ale Ania Jadowska bardzo pilnowała, by moja bohaterka nie wyszła poza ramy tego obrazu Miry, jaki ona w sobie nosiła. Myślę, że to jej wyobrażenie Miry i moje wnętrze szczęśliwie się spotkały i dlatego to zadziałało, stąd taki jak pani mówi przekonujący, ten ostateczny efekt. Ona wciąż powtarzała: "Pamiętaj, Mira to nie ofiara. To kobieta zamknięta, wewnętrznie zasznurowana, ale nie ofiara". Mnie zresztą introwertyzm nie jest obcy, przy całej ekspresyjności, jaką okazuje na zewnątrz, więc wiem, o czym mówi. Podobnie jak nasza cudowna operatorka zdjęć, o której wspomniałam. Ita cały czas podkreślała: "Nie pytaj Dorotko, gdzie masz stanąć, jak się poruszyć. To ja jestem tu dla ciebie, nie ty dla mnie. Rób, co chcesz, a ja za tobą idę". Jednym słowem na sukces tej postaci złożyła się praca trzech kobiet.

Mimo że bohaterka decyduje się na czyn szalony, potrafimy ją zrozumieć i usprawiedliwić. Niezauważana przez męża, stłamszona, nie sama, ale samotna, przechodzi jednak ewolucję. W finale robi wrażenie innej osoby. Nawet o zrobienie herbaty prosi, jakby wydawała polecenie.

- Tak, tu następuje u niej przełamanie, i tak to Ania Jadowska od początku widziała. A jeszcze wracając do pani słów - nie wiem, czy Mira jest tłamszona przez męża, choć na pewno jest samotna. Ona po prostu chce być taką cudowną, wspierającą wszystkich kobietą, jakich ja wiele znam.

Pochodzę ze Śląska, a tam rolą kobiety jest służyć mężowi i rodzinie. I one czerpią z tego satysfakcję, czują dumę z tego powodu. Może młody dziewczyny już nie, ale pokolenie mnie bliżej znane, jak najbardziej. Bardzo możliwe, że nie mają innych zainteresowań ani ambicji, i wtedy ten dom staje się jedynym celem i sensem życia. I nie można im tego odbierać.

Nie możemy zdradzać fabuły, ale próba "napadu" na bank z kuchennym nożem, nie jest jedynym aktem odwagi, czy też jak ktoś woli szaleństwa, na jaki zdobywa się pani bohaterka.

- Patrzę teraz na to wielkie okno przed nami i myślę, że to na co zdobyła się Mira, to jednak drastyczny akt wielkiej odwagi, o jaki chyba sama się nawet nie podejrzewała. I to jej pomogło, bo czasami w życiu tak jest, że musi wydarzyć się coś naprawdę drastycznego, żeby ono się odmieniło. Tu przywołam przykład mojej koleżanki, którą wyrzucili z krakowskiego teatru i sądziła, że to już dla niej koniec świata. Tymczasem wyjechała do Warszawy, gdzie dziś jest gwiazdą, robi karierę. Więc to pseudonieszczęście okazało się dla niej początkiem czegoś dobrego. To samo stało się z Mirą. Po tym wszystkim, co przeszła, nagle ma odwagę zapalić papierosa w kuchni, w obecności męża, nie biegnie już na dach, by palić w ukryciu.

Ale Mira to wcale nie jest jakaś narodowa cierpiętnica, ja znam wiele podobnych kobiet, które wcale nie są nieszczęśliwe. Pamiętam, że gdy byłam młoda, niektóre z moich koleżanek mówiły: "Ja tu do teatru przychodzę sobie odpocząć". Dla mnie to był szok. A tymczasem takich kobiet jest wiele. I to nie tylko w małomiasteczkowej Polsce. Przecież prezentowaliśmy nasz film w Nowym Jorku, na festiwalu w Tribece, a do mnie podchodziły po projekcji tamtejsze kobiety, najprawdziwsze mieszkanki Nowego Jorku i ze łzami w oczach dziękowały, bo to o nich opowieść.

A jaki jest pani osobisty stosunek do swojej bohaterki? Grała ją pani z pozycji kobiety, która jest w opozycji do takiej postawy życiowej?

- Przede wszystkim powinnam powiedzieć, że ja tego nie grałam - ja to czułam. A jak człowiek coś czuje, gdy w tym, co robi, jest jakiś rodzaj prostoty, to nigdy nie kłamie. Tak to było napisane, że naprawdę czułam. Tym, co grałam w filmie, było ...palenie papierosów, bo nie palę. W to musiałam włożyć odrobinę talentu, by wypaść przekonująco, tutaj naprawdę grałam. W Stanach ktoś mi powiedział, że to wręcz moja życiowa. Oby nie życiowa, ale zdaję sobie sprawę, że takie role zdarzają się raz na wiele lat.

Ja przede wszystkim nigdy nie dopuszczałam do siebie myśli, nawet wyobrażenia o tym, że będę zajmowała widzów swoją obecnością na ekranie przez półtorej godziny. Bo chyba bym się zdenerwowała.

Pani rola przeczy powtarzanej od lat tezie, że nie ma ciekawych ról dla kobiet dojrzałych. Faktycznie nie ma ich wiele, ale jednak są.

- Mam fantastyczną koleżankę, która pomagała mi w pracy na planie, i ona właśnie twierdzi, że nadszedł moment, w którym dojrzałe kobiety w końcu dopuszczono do głosu. Proszę popatrzeć na Emmę Thompson, która robi furorę w filmie "Powodzenia, Leo Grande", albo na Frances McDormand, która za "Nomadland" odebrała przed rokiem trzeciego Oscara. Ludzie chcą je oglądać, choć mają widoczne na pierwszy rzut oka zmarszczki i sylwetki już nie takie idealne. Najwyraźniej odkryli, że nie tylko młodość jest ciekawa. Jasne, że najchętniej patrzymy na piękno i młodość, na sceny, w których to młodzi się całują, przytulają, bo w wydaniu starszych to wydaje się jakieś dziwne i niezdarne, właśnie jakby grali. No ale może coś się przestawi w naszym myśleniu, skoro mamy tego pierwsze zwiastuny. Nie mniej dobrze wiem, że rola, jaką zagrałam u Ani Jadowskiej to ewenement.

Swój pierwszy pokaz "Kobieta na dachu" miała na wspomnianym, organizowanym przez Roberta De Niro festiwalu w Tribece, w Nowym Jorku. Pani kreacja wykosiła konkurencję, i to w pani ręce trafiła nagroda dla najlepszej aktorki festiwalu.

- Kiedy dowiedziałam się, że film trafił na festiwal w Nowym Jorku jedyne, o czym myślałam, to jak wytrzymam osiem godzin w samolocie, bo źle znoszę takie zamknięcie. Nie mam klaustrofobii, ale zamknięcie w puszce sprawia, że czuję się, jakbym była podduszana. Poprosiłam, żeby poleciała ze mną Kamilka Baar, moja przyjaciółka, aktorka, która w samolocie podtrzymywała mnie na duchu i powtarzała:"Dorota nie bój się", a ja prosiłam ją, by nie spała, tylko rozmawiała ze mną, by jakoś zabić ten czas. Jest taki piękny fragment w sztuce "Wyszedł z domu" Tadeusza Różewicza: "Trzeba zabić ten czas"...

Ale do czego zmierzam - leciałam tam z poczuciem, że czeka mnie fajna przygoda, nigdy wcześniej nie byłam w Nowym Jorku. O festiwalu wiele nie wiedziałam, nie znałam listy prezentowanych filmów, nazwisk gwiazd, jakie w nich występują, zupełnie nie myślałam o konkurencji, stresie, a tym bardziej o nagrodach. Zwiedzałam Nowy Jork, który jest niesamowity i piękny, uczyłam się nadal angielskiego, to mnie pochłaniało. Chyba jakoś dwa dni przed końcem festiwalu producentka powiedziała, że zgłosili mnie do nagrody aktorskiej. "Acha. To fajnie" - pomyślałam i zapomniałam o tym. Potem wróciliśmy do Polski i pamiętam, że to było Boże Ciało, gdy zadzwoniła do mnie reżyserka, Ania Jadowska. Powiedziała mi: "Dorota, dostałaś aktorską nagrodę". Najpierw w ogóle nie skojarzyłam o czym mówi, a potem przez tydzień byłam w szoku. Cieszyłam się dopiero tak naprawdę po powrocie do Krakowa, do mojego Teatru Starego, gdzie koledzy tak się z mojej nagrody cieszyli, że i mnie się ta radość udzieliła. Potem się dowiedziałam, że w programie były filmy m.in. z Emmą Thompson i z Antonio Banderasem, a jedyną nagrodę aktorską to ja zakosiłam. W tym roku po raz pierwszy nie było osobnych nagród dla aktorki i aktorka, tylko ta jedna dla wszystkich.

To naprawdę wielka sprawa. A jak film przyjęła amerykańska publiczność?

- Mieliśmy tam kilka projekcji, ale opowiem o jednej, która odbywała się w prywatnym kinie Roberta De Niro. W sali widniał wielki napis "No popcorn", bo jak wiadomo tamtejsza publiczność bez tego ani rusz. Kiedy tam dotarliśmy, od razu dojrzałam mężczyznę z kubłem popcornu, który właśnie zaczął go jeść. Pomyślałam sobie: ",A jednak". Ale nie minęły dwie minuty, gdy zaczął się film, on ten popcorn natychmiast odstawił, po czym zapadł się w fotelu. I dosłownie zamarł na półtorej godziny. Nawet nie drgnął. Na pytanie o przyjęcie naszego filmu w Ameryce, odpowiadam więc: "Odstawiliśmy popcorny".

Ale dla mnie najważniejsze było to, jak "Kobietę na dachu" odbiorą widzowie w Polsce. Pokaz w konkursie w Gdyni był pierwszym w kraju. Ten niezwykle ciepły odbiór widzów i dziennikarzy, bardzo mnie poruszył i był dla mnie największą nagrodą. Nie chcieli skończyć konferencji, wciąż pojawiały się pytania. Film rozbudził dyskusję na temat sytuacji kobiet. Tak życzliwie i ciekawie opowiadali o naszym filmie, że warto było poświęcić te 28 dni ciężkiej pracy na planie, by usłyszeć takie słowa.

 Dostałam też niezwykłego esemesa od nauczycielki z Koszalina. Napisała, że była na pokazie i wcięło ją w fotel, bo w Mirze zobaczyła siebie. "Koniecznie powinny zobaczyć ten film kobiety trzydziesto, czterdziestoletnie. Ku przestrodze. Żeby nie przegrać życia i zacząć myśleć o sobie"- napisała. To są jej słowa. I tak trzeba robić. Chodzić na jakieś babskie czombery, jak się mówi na Śląsku, wyjeżdżać w góry, tak, jak robią to panowie, oni mają przecież te swoje męskie piwa i mecze w pubach, dlaczego nie mają mieć swoich rytuałów kobiety? Niech wówczas oni zostają z dziećmi czy z gotowaniem.

To w żadnym razie nie jest wymierzone przeciw mężczyznom, tylko pytam: Dlaczego czegoś wyłącznie dla przyjemności nie mają robić kobiety?

Jak najbardziej! Ma pani w swoim dorobku sporo takich kameralnych filmów jak obraz Jadowskiej. Nie stroni też pani od pracy z nieznanymi, młodymi twórcami, jak choćby w krótkometrażowej, nominowanej do Oscara "Sukience" Tadeusza Łysiaka.

- Zadzwonił do mnie Tadeusz Łysiak z propozycją roli i gdy tylko przeczytałam scenariusz, od razu powiedziałam: "Tak". To było tak ładnie napisane, absolutny fenomen. Nie miałam najmniejszych wątpliwości. Potem spotkaliśmy się we trójkę, i już na pierwszej próbie udało się nawiązać z Anią Dzieduszycką fantastyczny kontakt, jakbyśmy się zawsze znały. On jest bardzo bezpiecznym reżyserem, w tym sensie, że ma się pewność, że jeśli propozycja nie jest głupia, to jej nie odrzuci. Tylko wykorzysta. A poza wszystkim niesamowity chłopak - nie tylko utalentowany, ale i z ogromną klasą. Praca nad jego filmem to była prawdziwa przyjemność.

Pojechała pani na galę oscarową?

- Nie, bo sama myśl o 11 godzinach w samolocie sprawiała, że czułam się fatalnie. Poza tym miałam też pracę w Polsce. No, ale trzy miesiące później jak wiadomo, poleciałam jednak w końcu do Ameryki, do Nowego Jorku.

Nowy Jork jest bliżej niż Los Angeles. A wracając do filmów, także krótkometrażowych z początkującymi twórcami, ma pani ich sporo na koncie, zwłaszcza jak na aktorkę z wielkim dorobkiem. Wypadły mi z pamięci tytuły.

- Mnie tym bardziej. Nie pamiętam, bo ja tym w ogóle nie żyję.

Jak to?

- Po prostu. Ja żyję tylko dzisiaj i gdy ktoś mnie pyta o rzeczy z przeszłości, to mam wielki kłopot. Bo nie żyję swoją historią, tylko tym, co dzieje się tu i teraz. A teraz patrzę na te ogromne drzewa za oknem, widzę, jak pięknie się kołyszą, świeci bajecznie słońce, i to jest fantastyczny moment.

Ma pani w sobie niezwykłą pogodę ducha. To dar od losu, czy lata pracy?

- Myślę, że to gen mojej mamy. Ona ją miała.