Tristanik duży (Nesospiza wilkinsi) jest jednym z najrzadszych gatunków ptaka na świecie. Często błędnie - za sprawą tłumaczenia z języka angielskiego - nazywany trznadlem Wilkinsa. I choć wyglądem faktycznie przypomina trznadle, to jednak należy do innej rodziny - tanagrowatych.
Wprawdzie przymiotnik w nazwie dumnie wskazuje na jego okazałe rozmiary, ale w rzeczywistości jest ptakiem niewielkim. Największe okazy osiągają ok. 20 centymetrów długości ciała, o zaledwie kilka centymetrów pokonując innego przedstawiciela własnej familii - tristanika małego (Nesospiza acunhae).
Nasz tristanik ma jednolite oliwkowozielone ubarwienie. Po bokach i na brzuchu zauważyć można nieliczne ciemniejsze smugi. Od mniejszego brata wyróżnia go - poza wielkością - masywny dziób, którym rozłupuje twarde, orzechopodobne owoce Phylica arborea, jedynego rodzimego drzewa na wyspie Nightingale w archipelagu Tristan da Cunha.
Owoce niewielkiego drzewa (niektórzy twierdzą, że to w zasadzie duży krzew) przez wieki były podstawą diety tristanika, aż do XXI wieku. Po 2010 roku naukowcy zauważyli, że coś dziwnego dzieje się z populacją obu gatunków. Szybko ustalono, że na wyspach pojawił się nieproszony gość. To wysysający soki z komórek rośliny inwazyjny pluskwiak misecznik cytrusowiec (Coccus hesperidum), jak się wydaje, przypadkowo wprowadzony na wyspę przez ludzi. Owady te wydzielają spadź, sprzyjającą rozwojowi sadzawkowatej pleśni, która osłabia i ostatecznie zabija Phylica arborea. Wraz z jego pojawieniem się nad lasem zawisła groźba zagłady, a ta oczywiście łączyłaby się z końcem skrajnie nielicznej populacji ptaków.
Ta wiadomość była druzgocąca dla naukowców, badających i chroniących małego oliwkowożółtego ptaka. A nie była ona jeszcze najgorsza. Tragedia nadeszła w 2019 roku, kiedy ogromne burze zniszczyły znaczną część osłabionego lasu, a badania przeprowadzone przed kataklizmem wykazały, że pozostało tylko około 120 par lęgowych tristanika dużego.
The Royal Society for the Protection of Birds (RSPB) - brytyjska organizacja pozarządowa zajmująca się ochroną ptaków i ich siedlisk - wspólnie z paroma innymi agencjami i rządem Tristan da Cunha opracowały nietypowy plan ratowania tristaników. Uznano, że na pasożytniczego owada wypuszczą małą pasożytniczą osę Microterys nietneri, która zapobiega rozmnażaniu się miseczników.
Łatwo powiedzieć, ale trudniej wykonać. Dostać się na ten kawałek lądu położony na końcu świata nie jest bowiem czymś prostym nawet dla człowieka. Owady musiały przetrwać ponad miesięczną podróż, pokonując trasę 10 tysięcy kilometrów. - Osy stanęły przed epicką podróżą. Najpierw lot z Londynu do Kapsztadu w torbie chłodzącej, a następnie przymusowy pobyt w pokoju hotelowym w ramach kwarantanny Covid członka personelu. Później tygodniowa podróż łodzią na Tristan da Cunha, przy temperaturach spadających czasami poniżej zera. Na koniec kolejna podróż łodzią na wyspę Nightingale. Wydawało się, że wszystko było przeciwko nam, ale część os przeżyła - mówił w rozmowie z "The Guardian" dr Norbert Maczey, entomolog z Centre for Agriculture and Bioscience International.
Po dokładnym przeliczeniu okazało się, że eskapadę przetrwało 10 procent os i w kwietniu 2021 roku mała armia ruszyła na ratunek drzewom i ptakom. W ciągu kolejnych dwóch lat zaobserwowano zahamowanie dewastacji obu gatunków.
Naukowcy są przekonani, że osy pomogły uratować ptaki przed wyginięciem. Badania przeprowadzone w lutym tego roku wykazały, że pomimo utraty około 80 proc. lasu, na Nightingale nadal żyje około 60-90 par tristanika dużego. Populacja wprawdzie się zmniejszyła, ale las odrodził się w krótkim okresie od wypuszczenia os. Eksperci uważają, że liczba ptaków powinna się ustabilizować i będzie miała szansę na odrodzenie w ciągu najbliższych kilku lat.
- Ten projekt pokazuje, co można osiągnąć, aby odwrócić los zagrożonego gatunku. Żelazna determinacja, wiedza ekologiczna i duża dawka szczęścia przyczyniły się do sukcesu tej pracy, ale mamy nadzieję, że my i osy daliśmy tristanikowi bardzo potrzebną pomoc - podkreślał David Kinchin-Smith, kierownik projektu RSPB na terytoriach zamorskich Wielkiej Brytanii.
Archipelag od kilku lat podejmuje działania mające ochronić florę i faunę wokół wysp. W 2020 roku rząd Tristan da Cunha poinformował, że tworzy ogromną strefę ochronną. Na obszarze 627 247 kilometrów kwadratowych oceanu zakazane zostały połowy oraz wszelka "aktywność szkodliwa dla środowiska naturalnego".
Ta wyznaczona strefa zakazu połowów będzie największą na Oceanie Atlantyckim oraz czwartą co do wielkości na świecie, chroniącą ryby żyjące w wodach oraz dziesiątki milionów ptaków morskich. Wody wokół Tristan da Cunha są żerowiskiem między innymi dla krytycznie zagrożonych albatrosów atlantyckich (Diomedea dabbenena) i albatrosów żółtodziobych (Thalassarche chlororhynchos). Żyje tam również 85 proc. zagrożonych wyginięciem pingwinów skalnych (Eudyptes chrysocome), 11 gatunków wielorybów i delfinów oraz większość subantarktycznych fok na świecie.
"Nasze życie na Tristan da Cunha zawsze opierało się na związkach z morzem i trwa to do dziś" - przekazał w komunikacie informującym o utworzeniu specjalnej strefy James Glass, ówczesny główny zarządca wyspy. "Dlatego w pełni chronimy 90 proc. naszych wód i jesteśmy dumni, że możemy odegrać kluczową rolę w zachowaniu zdrowia oceanów" - dodał.
Mieszkańców archipelagu komplementował Beccy Speight, dyrektor generalny Royal Society for the Protection of Birds: - Ta mała społeczność jest odpowiedzialna za jedno z największych osiągnięć w dziedzinie ochrony przyrody w 2020 roku.
W tym miejscu nie sposób nie wspomnieć, kim są mieszkańcy tego odległego zakątka Ziemi. Najpierw jednak zacząć trzeba od miejsca.
Terytorium obejmuje sześć małych wulkanicznych wysp, z których największą jest Tristan da Cunha. Ona też jest jedyną zamieszkałą. A ponieważ do najbliższych sąsiadów mieszkańcy mają od północy 2420 km (Wyspa Świętej Heleny) i 2800 km na wschód (Kapsztad), ten skrawek planety jest najbardziej odosobnionym zamieszkałym miejscem. Nie może dziwić, że o Tristan da Cunha mówi się wyspa na końcu świata.
Pierwszym stałym mieszkańcem był Thomas Currie, który wylądował na wyspie w 1810 roku. W tym czasie amerykańscy wielorybnicy często odwiedzali sąsiadujące wody i w tym samym roku na wyspie osiedlili się Amerykanin Jonathan Lambert (wcześniej marynarz i obywatel miasta Salem) oraz mężczyzna o nazwisku Williams. Lambert ogłosił się władcą i jedynym właścicielem archipelagu (zmieniając jego nazwę na Islands of Refreshment) "osadzając swoje prawo i żądanie na racjonalnej i słusznej podstawie całkowitej własności". Samowładza Lamberta trwała krótko - utonął wraz z Williamsem podczas połowów w maju 1812 roku. Do Curriego dołączyło jednak dwoje innych ludzi i razem zajęli się uprawą warzyw, pszenicy i owsa, oraz hodowlą świń.
Brytyjczycy, tocząc wojnę z Amerykanami, postanowili utworzyć na wyspie niewielki garnizon, który był utrzymywany do listopada 1817 roku. Wtedy też zaczęła się współczesna historia osadników. Pierwszym był William Glass (urodzony w Kelso, w hrabstwie Roxburgshire, w Szkocji). W garnizonie pełnił funkcję kaprala artylerii i oficerskiego ordynansa.
19 listopada 1817 roku na własne życzenie, wraz z koloredzką żoną (wywodzącą się z ludności zamieszkującej Republikę Południowej Afryki i Namibię o mieszanym pochodzeniu rasowym, powstałą ze zmieszania się ludów Khoisan, Burów oraz Malajów w Kolonii Przylądkowej) i dwojgiem dzieci (chłopcem i dziewczynką), postanowił pozostać na wyspie i założyć osadę o nazwie Edinburgh of the Seven Seas. Razem z nim pozostało dwóch murarzy: John W. Nankiwell i Samuel Burnell, obaj pochodzący z Plymouth w Anglii.
W 1827 roku liczba mieszkańców wyspy wynosiła 14 osób, w tym 5 kawalerów. Gdy do wyspy zawinął statek Duke of Cloucester, jego kapitan został poproszony o pomoc w poszukiwaniu żon dla zdesperowanych mężczyzn. Akcja zakończyła się sukcesem, wkrótce jednostka powróciła z koloredzkimi ochotniczkami ze Świętej Heleny. Gdy w 1829 roku na wyspę zawitała załoga amerykańskiej fregaty Antarctica, wszystkie one wciąż współtworzyły szczęśliwe związki małżeńskie.
Od tego czasu populacja wyspy powiększała się, by osiągnąć stan 238 osób (dane aktualne na 8 października 2024 roku) - 36 rezydentów przebywa czasowo za granicą, a na wyspie mieszka dodatkowo 27 osób, w tym pracownicy-emigranci, ich rodziny i goście.
Niewielka populacja i izolacja od innych społeczności są też przyczyną pewnych problemów. Otóż każdy mieszkaniec nosi jedno z dziewięciu występujących na wyspie nazwisk; na co dzień nie są więc używane. A nieuniknionym zjawiskiem jest zawieranie małżeństw pomiędzy dość blisko spokrewnionymi osobami (np. kuzynami drugiego stopnia), w związku z czym pula genowa społeczności jest ograniczona. Mieszkańcy mają związane z tym faktem kłopoty zdrowotne: cierpią na astmę i jaskrę. Połowa mieszkańców wyspy choruje na dziedziczną postać astmy (choroba jest powodowana mutacją genu CC16).
Są też plusy. Niemal wszyscy mieszkańcy wyspy są zatrudnieni przez lokalne władze, w związku z tym zjawisko bezrobocia praktycznie nie istnieje. Zarówno chłopcy, jak i dziewczęta mają zagwarantowaną pracę po ukończeniu szkoły.
Ostatnimi czasy wiele dziewcząt decyduje się na kontynuację nauki. W tym celu zwykle wyjeżdżają na wyspę Świętej Heleny. Zdecydowana większość z nich powraca jednak na Tristan da Cunha
Życie towarzyskie na Tristan da Cunha jest bardzo ograniczone. Jedyny sygnał telewizyjny, który dociera na wyspę, jest wysyłany przez brytyjską armię stacjonującą na Falklandach. Odbiorniki telewizyjne są używane również do gier wideo i oglądania wideo (chociaż na wyspie nie ma wypożyczalni filmów). Wydawana jest gazeta "Tristan Times". Jest także szkoła, urząd pocztowy, muzeum, basen, kawiarnia i pub (wśród mieszkańców notuje się wysoki poziom spożycia alkoholu).
Najważniejszym źródłem dochodu mieszkańców tego archipelagu są komercyjne połowy raków, zwanych Tristan Rock Lobster, które są sprzedawane jako produkt luksusowy w USA, Europie, Japonii i Chinach.
Opieka medyczna jest zapewniana przez Kapsztad, choć na wyspie istnieje przychodnia zdrowia, nazywana przez miejscowych szpitalem. Jest w niej także karetka pogotowia, w której - jako chyba jedynej na świecie - nigdy nie włączano sygnałów świetlnych i dźwiękowych.
Najważniejszą informacją dla wszystkich, którzy chcieliby odwiedzić ten zapomniany zakątek, jest to, że na wyspie nie ma lotniska. Jedyny sposób, by się na nią dostać jest droga morska. To też jest jednak problematyczne, gdyż do wyspy statki zawijają zaledwie kilka razy w roku. One też jednak nie wpływają do portu - nazwa nadana przez miejscowych nieco na wyrost, bowiem większe jednostki nie są w stanie w nim zacumować, a pasażerowie na ląd dowożeni są pontonami.
Pierwszeństwo w dostaniu się na statek otrzymują mieszkańcy wyspy, lekarze oraz przedstawiciele władz lokalnych. Dopiero kolejne miejsca mogą zająć turyści żądni przygód. Oczywiście rejsy są długie. Każdy z nich trwa tydzień.
Siłą rzeczy podróż na wsypę jest niezwykle długa i kosztowna, ale i tak wcześniej trzeba uzyskać zgodę zarządcy wyspy, co wymaga przede wszystkim dobrego uzasadnienia swojego przybycia oraz wykazania się odpowiednio dużymi środkami finansowymi, by w razie koniecznej ewakuacji np. z powodu problemów zdrowotnych, wystarczyły one na opłacenie transportu na stały ląd - do Kapsztadu.
Czy warto o to zabiegać? Coś wyjątkowego musi być w tym miejscu, skoro po wybuchu wulkanu w 1961 roku, który zniszczył większość zabudowań i zmusił mieszkańców do ewakuacji, wszyscy powrócili na wyspę dwa lata później.