Przez stulecia rybacy, a zwłaszcza wędkarze, nie cieszyli się w Polsce dobrą prasą. I to zarówno w przenośni, jak i dosłownie, bo za pośrednictwem pisma krytykowali ich niemal wszyscy. Od przedstawicieli elit, czego ślady znajdziemy w prozie i poezji, po chłopstwo - wystarczy przegląd zachowanej twórczości ludowej. Skąd taka niechęć wobec ludzi, którzy związali swoje życie z sieciami, wędkami czy ościeniami (widełki osadzone na drewnianym trzonku, wykorzystywane do połowu ryb)? Przede wszystkim, od średniowiecza po XIX wiek społeczeństwo postrzegało łowienie jako zawód lub sposób na zdobycie jedzenia. Jeśli ktoś w ogóle zdawał sobie sprawę, że można wędkować dla przyjemności, to uznawał to za marną rozrywkę, przeznaczoną dla obiboków i dziwaków.
Zresztą, osoby trudniący się rybołówstwem również nie były specjalnie poważane - w powszechnym wyobrażeniu rybak równał się biedak, nierzadko z marginesu społecznego. Pogardliwe? Niesprawiedliwe? W wielu przypadkach z pewnością, a taka postawa, czy to szlachty, czy włościan wynikała z przeróżnych czynników. Jednym z nich była niewiedza: dziedzic, który w życiu nie trzymał w ręku żadnego narzędzia do połowu np. szczupaków, nie czuł potrzeby, aby poznać bliżej ludzi zajmujących się tym zawodowo. Podobnie chłop, skupiony na pracy na roli - nieprzypadkowo XVI-wieczny poeta, Sebastian Fabian Klonowic pisał, że “Może nie wiedzieć Polak co to morze, Gdy pilnie orze".
Środowisko rybacko-wędkarskie nie miało więc lekko nad Wisłą, a mniejsze i większe złośliwości na jego temat znajdziemy tak u mistrzów pióra, jak i u twórców mniejszego kalibru. Co więcej, nie bawili się oni w subtelności i jeśli np. negatywnie opisywali sprzęt wykorzystywany "na rybach", to całościowo - od wędki, przez haczyk, po przynętę. Artystom wszystkie te elementy wydawały się czymś zdradliwym, co kusi i przyciąga w wodzie rozmaite gatunki, aby w pewnej chwili je porwać, prosto w ręce rybaka (wędkarza). Kilka przykładów: “Gospodarz z wędą idzie, a gęste więcierze wespół z sobą na zdradę drobnych rybek bierze" (Jan Andrzej Morsztyn), "Kto na haczek zdradliwą okryty łakocią zmykać z bliskiego strużka kiełby z lichą płocią" (Adam Naruszewicz), "Są jako ona wędka, co się w wodzie błyszczy, która niewinne rybki zawżdy zdradnie niszczy" (Mikołaj Rej), “Już się jak rybka wędki uchwyciła zdradnej" (Juliusz Słowacki).
Inny z naszych wieszczów, Adam Mickiewicz także wyrażał swój dystans wobec rybołówstwa, tyle że dotyczył on nie ekwipunku, a wyniku zmagań z rybami. Jak czytamy w balladzie "Świteź", “Prężą się liny, niewód [długa sieć rybacka] idzie z cicha, Pewnie nie złowią ni oka". Zarazem, byli i literaci, którzy pozostawili po sobie obraz rybaków kreślony nie tylko ciemnymi, ale i jasnymi barwami. Choćby autor z XIX wieku, Antoni Pietkiewicz - w jednym miejscu potrafił wieszać psy na łowiących ("nic nikczemniejszego nad rybactwo! [...] Zdradą porywa niewinne stworzenie, i wyrwawszy z czystego zdroju w powietrze [...] powolną, tyrańską śmiercią zabija! Bo albo dozwoli zdechnąć w srogiem konaniu, albo żywcem obedrze ze skóry, rozpłata, wydrze wnętrzności!"), w kolejnym doceniał widoki towarzyszące wyprawie na ryby ("Boa węgorzem, krokodyl szczupakiem, Cudny oazys zielsk podwodnych krzakiem; A to, co rajskich ptaków stadem zda się, drobne okónie, płocie i karasie!").
Lekceważący stosunek do kwestii okołorybackich wyrażała nie tylko literatura, ale również tzw. mądrość ludowa. “Na ryby i raki to chodzą próżniaki", “Poszli na ryby z wędą, nie wiadomo, czy ryby będą" - to raptem dwa z szerszej listy przysłów, na które można natrafić pod hasłami “ryby", “woda" czy “przyroda". Dodajmy do tego powiedzenie “łowić ryby złotą wędką" - bynajmniej nie nobilitujące wędkarzy, ale określające kogoś, kto poświęcił wiele (czasu, energii, pieniędzy itd.) na jakieś działanie, ale nie wyszedł na tym za dobrze. No i jeszcze jeden fakt: nasi pisarze i poeci przez dekady wrzucali ludzi z wędką do jednego worka z rybakami, słowa “wędkarz" i “wędkarstwo" zadomowiły się w naszej kulturze na dobrą sprawę dopiero w drugiej połowie XIX wieku.
Sytuację, nie tylko językową, naszych bohaterów, mogła poprawić najzamożniejsza warstwa społeczna, czyli arystokracja. Problem w tym, że szlachetnie urodzeni od rzeki, stawu czy jeziora woleli lasy, a od czekania na branie wystrzał w kierunku żubra, sarny czy dzika. Przeważnie ich zdanie podzielali królowie, którzy z rybami stykali się głównie przy okazji biesiad, przyjmowania podarunków lub nowych podatków (np. Stefan Batory i wdrożona przez niego w 1579 roku danina od handlu rybami w Kijowie). Niemniej, przez historię przewinęło się parę chlubnych wyjątków, ale po kolei. Piastowie preferowali wyprawy na grubego zwierza - zwłaszcza Bolesław Chrobry miał według Galla Anonima unikać łowienia i zamiast tego zapuszczać się w knieje.
Niechęć do wędkarstwa łączyła pierwszego króla Polski z Augustem III Sasem. Istniała jednak pomiędzy nimi zasadnicza różnica - o ile Chrobry był namiętnym myśliwym, o tyle przedostatni władca na naszym tronie wystrzegał się wysiłku fizycznego. W wolnych chwilach wycinał za to rybki z papieru, co przyznajmy, nie dodawało mu prestiżu. Za miłośników wodnej fauny mogą natomiast uchodzić Władysław Jagiełło oraz Stanisław August Poniatowski. Na talerzu zwycięzcy spod Grunwaldu ryby pojawiały się dość często, zdarzało się, że i codziennie. Przykładem wizyta Jagiełły w 1412 roku w Nowym Sączu, gdy monarcha, jego dwór i towarzyszący mu goście zajadali się łososiami, ślizami czy lipieniami. Szczególnie te ostatnie przypadły królowi do gustu - w dokumentach z czasu pobytu przewijają się aż 86 razy (!).
Nad Dunajcem Jagiełło spotkał się z szeregiem wpływowych postaci, m.in. księciem mazowieckim Ziemowitem, hrabią cylejskim, palatynem węgierskim Geramiclusem i przybyszami z Saksonii. Czy przy lipieniach - wjeżdżających na stół przy każdym obiedzie, a dwukrotnie podczas kolacji - udało mu się ubić jakiś ważny polityczny interes? Tego nie wiemy, ale do “dyplomacji wędkarskiej" jeszcze wrócimy. Z kolei Poniatowski w ramach odpoczynku w folwarku w Krystynowie miał osobiście doglądać pełnej rybackiej sieci i wskazywać, które spośród złapanych okazów mają trafić pod nóż kucharza. Wreszcie, pora na monarchów-rybaków: Władysława Wazę i Jana Sobieskiego. Pierwszy, jeszcze jako królewicz, łowił w okolicach Nysy - wydobył wówczas na powierzchnię sporo pstrągów, nie wiemy tylko jakim narzędziem. “Lew Lechistanu" upodobał zaś sobie rybołówstwo w Wilanowie - prawdopodobnie z ościeniem w dłoni polował na szczupaki.
Koronowane głowy pasjonujące się rybami to jedno, ale w gronie sympatyków - już nie tyle łowienia, co wprost wędkarstwa - znajdziemy niejedno znane nazwisko dawnej Polski. Za pierwszego wędkarza Rzeczpospolitej wypada uznać Mikołaja Reja - wiemy, że jako młodzieniec “z wędką biegając około [D]Niestru, aż do ośmnaście się lat ćwiczył, bąki strzelając. A gdy przyniósł pełne zanadrza płocic [...]". Przytoczony na początku tekstu cytat z Reja dowodzi, że ojciec polskiej literatury potrafił spojrzeć krytycznym okiem na łapiących ryby. Dla równowagi wystarczy jednak otworzyć “Żywot człowieka poczciwego", aby natrafić na następujący fragment: “Kto też ma jeziora, stawy wielkie, niewody, azaż nie rozkosz po głębokich wodach się nachodzić albo najeździć, niewody zapuścić, ryb rozlicznych nałowić [...]?".
Od Reja i jego płoci na Dniestrze historyczny szlak wędkarski prowadzi do Juliana Ursyna Niemcewicza - adiutanta Tadeusza Kościuszki, a także wybitnego pisarza i poety (autor słynnych “Śpiewów historycznych") oraz członka Rządu Narodowego w okresie powstania listopadowego. Do łowienia na wędkę przekonał się on zagranicą (przebywał m.in. w Finlandii, Szwecji, Anglii i USA), po czym starał się popularyzować to hobby w kraju, niestety nie do końca skutecznie. Niemniej, dzięki niemu dysponujemy ciekawymi opisami rybactwa i wędkarstwa w innych państwach, chociażby Finlandii (“taką tam mnogość łososi poławiają, że panowie w kontraktach ze swymi sługami kładą ten warunek, że co dzień jadać mają ryby"). No i Tomasz Zan - jeden z filomatów i przyjaciel Mickiewicza zapoznał się z wędkowaniem w dość ekstremalnych warunkach, bo w trakcie zesłania na Syberii. Aby złowić coś spektakularnego, był gotów na wiele - gdy nie szło mu na wędce, potrafił strzelać do ryb!
Za sprawą wspomnianych wyżej panów, bardziej anonimowych pasjonatów, ale i czynników niezależnych (spadek liczebności zwierząt łownych i związany z tym spadek zainteresowania myślistwem) wędkarstwo na ziemiach polskich zataczało coraz szersze kręgi. Wciąż pozostawało co prawda domeną wyższych warstw społecznych - epizod wędkarski zaliczył np. w latach 1818-1819 Aleksander Fredro, łapiąc w Bieszczadach pstrągi i kiełbie - jednak było już bliżej niż dalej do umasowienia tej rozrywki. Z kolei na Zachodzie “moczenie kija" wkroczyło na polityczne salony i szturmem je podbiło - zapalonymi łowcami ryb byli m.in. pierwszy prezydent USA, Jerzy Waszyngton, premier Wielkiej Brytanii Artur Neville Chamberlain i marszałek Ferdynand Foch. Jeden z następców Waszyngtona, Herbert Hoover doczekał się nawet pomnika - figury wędkarza.
Nic dziwnego, że zaczęła się rozwijać “dyplomacja wędkarska" - oparta już nie tylko na ucztowaniu, jak za czasów Jagiełły, ale i na wspólnym łowieniu. Jak wyglądało to w Polsce? Niewykluczone, że jeszcze przed odzyskaniem niepodległości w 1918 roku nasi politycy, w ten czy inny sposób powiązani z wędkarstwem, wykorzystywali ten fakt w działalności dyplomatycznej. Mowa o Adamie Jerzym Czartoryskim (potrafił łowić na sztuczną muchę) i Ignacym Janie Paderewskim (miał hodowlę karpi pod Tarnowem). II RP to zaś “dyplomacja wędkarska" pełną gębą - gdy w 1925 roku nasz kraj odwiedził brytyjski dowódca, generał Edmund Ironside (przyszły szef imperialnego sztabu generalnego) i w Zakopanem wypytywał o możliwość wędkowania, nazajutrz Polacy zabrali go nad Morskie Oko. Tam zadbali najlepiej, jak umieli, o komfort gościa (profesjonalny sprzęt, najlepsze stanowisko itd.) i wyprawa nie mogła się zakończyć inaczej niż sukcesem. Ironside złapał ponad 30 pstrągów, a że przy okazji poruszyliśmy z nim temat polsko-czechosłowackiej granicy i ewentualnego przyłączenia Spiszu do Polski? Kto by nie skorzystał?
Wędkowanie to nie tylko przyjemność, ale i adrenalina, o tyle większa, jeśli ktoś obok nas łowi i możemy z nim konkurować. Chodzi oczywiście o zawody wędkarskie, które nad Wisłą nigdy nie przyciągały takich tłumów - i widzów, i zawodników - jak we Francji (w 1904 roku w Chatellerault do rywalizacji stanęło kilkuset wędkarzy, a ich zmagania śledziło ponad 10 000 ludzi), ale z roku na rok cieszyły cię coraz większym powodzeniem. Premierowy konkurs odbył się 4 października 1896 roku na stawie dynasowskim w Warszawie - stolica nie dała sobie odebrać palmy pierwszeństwa - dzięki Warszawskiemu Towarzystwu Cyklistów. Jak głosili organizatorzy, "asumpt do tego sui generis sportowego... rekordu dała obfitość ryb w stawie cyklistowskim i duże zamiłowanie stowarzyszonych WTC do łowienia ich na wędkę".
W związku z tym, najlepiej zarybiony fragment stawu podzielono na działki, każda z nich przypadła 1 wędkarzowi, a rywalizacja miała trwać 3 godziny. Zasady? Proste - złowić jak najwięcej ryb, na zwycięzców czekały nagrody - srebrne (1 i 2 miejsce) i brązowe żetony (3 i 4 miejsce). Wreszcie, punktualnie o 7:35 “zapuszczono “robaki" w wodę i na burtach stawu w różnych punktach, poprzedzielanych flagami [...], ukazało się 11 postaci rybaków, pochylonych nad wędziskami i wytężających wzrok swój na ruchy spławika". Dla przechodniów musiał to być niecodzienny widok, tym bardziej, że w pobliżu startujących, niczym rybołów czatujący na ofiarę, krążył kolarz - Mieczysław Barański, bijący rekord jazdy na rowerze (przez 6 godzin). Tymczasem nad wodą bezkonkurencyjny okazał się niejaki Nowakowski (6 ryb), na drugim miejscu uplasował się Brühl (4 ryby), a o najniższy stopień podium dogrywkę rozegrali Marendowski i Deniszczuk (po 3 ryby).
Na następnych zawodach wędkarze zameldowali się blisko rok później, 19 września 1897, a kolejne lata to nie tylko wzrost liczby konkursów, ale i wymagań wobec amatorów połowu ryb. Na przykład w 1903 roku w Warszawie “sportsmeni-rybacy", zgodnie z regulaminem, musieli wykazać swój kunszt w: zakładaniu na haczyk naturalnej przynęty (rosówki i dżdżownice, szyjki rakowe, groch i żywiec), rzucie przynęty z wędki rolkowej (bez jej naruszenia!), rzucie żywca z wędki rolkowej (bez naruszenia), chwytaniu (podcięciu) ryby oraz wyciągnięciu jej na brzeg. Jak zawsze, znaczenie miały też liczba i waga wyłowionych sztuk - zmagania odbyły się prawdopodobnie ponownie na stawie na Dynasach.
W dwudziestoleciu międzywojennym mamy już do czynienia z zawodami w całej Polsce, zarówno w największych miastach, jak i mniejszych ośrodkach (m.in. Otwock Wielki, Grudziądz, Ujście, Świecie). Aby wziąć w nich udział, wędkarze nieraz wykazywali się godnym podziwu samozaparciem - jeśli konkurs rozpoczynał się jeszcze w nocy (02:00-03:00), docierali na miejsce nocnymi pociągami, rowerami, a w razie potrzeby wyruszali dzień wcześniej i nocowali w szałasach. Nagrody? Czy przed II wojną, czy po II wojnie, przeróżne - od gumowych butów rybackich, wędek i tarek do ryb, przez serwis do kawy na 6 osób, komplet do likieru i serwis do kompotu, po butelkę wina. PRL to już wędkarstwo uprawiane na masową skalę i choć nie obyło się bez ingerencji propagandy (w latach stalinizmu prasa informowała o “przodownikach wędkarstwa"), to liczba łowiących wynosiła zapewne setki tysięcy, jeśli nie przekroczyła miliona. Na koniec ciekawostka - przez pewien czas w programie niektórych spartakiad (np. w województwie rzeszowskim) gościł “wędkarski triathlon". Składały się na niego: 5-kilometrowy marsz ze sprzętem wędkarskim, pływanie stylem dowolnym (50 metrów) i połów (najwyżej punktowane łososie, sandacze, węgorze, szczupaki i karpie). Ciekawe, jak z takim wyzwaniem poradziłby sobie, dajmy na to, Robert Karaś...
y nad tekstem korzystałem z publikacji: "Wisła. Biografia rzeki" Andrzeja Chwalby, "Dyplomacja polska, a sektor rybacki" i "Ryby w życiu Polaków od X do XIX wieku" Stanisława Ciosa oraz numerów czasopisma "Pstrąg & Lipień".