Festiwal w Wenecji bez gwiazd? To po prostu nie mieści się w głowie. A jednak.
Trwający już kolejny miesiąc strajk aktorów sprawił, że ceremonia otwarcia tegorocznego, 80. już Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Wenecji, zaczęła się 30 sierpnia skromnie jak nigdy. Większość hollywoodzkich gwiazd z pierwszej ligi związana jest bowiem z wielkimi wytwórniami, a zrzeszająca aktorów gildia - SAG-AFTRA wymaga solidaryzowania się z mającymi mniej szczęścia, kiepsko opłacanymi kolegami. Stąd brak wielkich nazwisk na premierach najbardziej oczekiwanych tytułów roku.
Niestety, gildia nie uczyniła wyjątku dla najstarszego z europejskich festiwali. To sprawiło, że wbrew wcześniejszym planom nie zobaczyliśmy na otwarciu wielkiej produkcji z fabryki snów i gwiazd na czerwonym dywanie, lecz skromy włoski film, ze znanymi niemal wyłącznie Włochom aktorami. Co gorsza, nie zanosi się na to, by miało się coś zmienić do końca festiwalu.
A szkoda, bo lista aktorskich sław w głośnych w filmach zza Oceanu jest imponująca. Gildia wyraziła co prawda zgodę na pojawienie się aktorów grających w małych, niezależnych produkcjach, które potrzebują promocji, ale ci z kolei solidaryzują się z resztą branży. Wiadomo już, że nie pojawi się na Lido zapowiadany wcześniej Brad Pitt, Michael Fassbender i Tilda Swinton, czyli gwiazdy filmu "The Killer" Davida Finchera, a także Emma Stone i Willem Dafoe z "Biednych istot" Yorgosa Lanthimosa. Zamiast nich obecni będą na festiwalu jedynie reżyserzy wspomnianych filmów. Chociaż...też nie zawsze.
W ekipie oczekiwanego niezwykle filmu "Maestro" zabraknie także tego ostatniego. Bradley Cooper występuje tu bowiem w podwójnej roli - nie tylko jako odtwórca roli sławnego dyrygenta Leonarda Bernsteina, ale również jako reżyser. Film przyjedzie więc do Wenecji bez twórców. Nie wiadomo też, czy pojawi się Mickey Rourke grający w pokazywanym poza konkursem filmie Romana Polańskiego "The Palace". My możemy się jednak cieszyć, że obecni będą aktorzy z dwóch polskich filmów startujących w konkursie - "Zielonej granicy" Agnieszki Holland i "Kobiety z..." Małgorzaty Szumowskiej.
Ale mamy też propozycję dla tych, których smuci "gwiazdorskie bezrybie" na czerwonym dywanie w Wenecji. Proponujemy powrót do przeszłości i spotkanie z największymi gwiazdami kina, których kariera nabrała rozpędu właśnie w Wenecji.
Jedną z nich była legendarna Sophia Loren.
Jest jedną z największych gwiazd w całej historii światowego kina, ale pierwszą ważną nagrodę odebrała właśnie w Wenecji, w 1958 roku, w wieku 24 lat. Co ciekawe, zagrała tu kobietę co najmniej o dekadę starszą od siebie.
Jej zawarty w 1956 roku, (dzięki mężowi Carlowi Pontiemu) kontrakt na pięć filmów z amerykańską wytwórnią Paramount zapoczątkował światową karierę aktorki. Nim jednak w 1961 za główną rolę w dramacie "Matka i córka" została nagrodzona Złotą Palmą i Oscarem, (było to pierwsza w historii Akademii takie wyróżnienie za występ nieanglojęzyczny), właśnie w Wenecji odebrała swoją pierwszą, prestiżową nagrodę - Puchar Volpi dla najlepszej aktorki za rolę w nieznanym szerzej filmie "Czarna orchidea" Martina Ritta. Sam obraz nie jest jakimś dziełem wyjątkowym, to siła występu będącej wtedy u progu kariery, charyzmatycznej Sophii sprawia, że warto mu przyjrzeć się bliżej.
"Czarna orchidea" to opowieść o parze samotnych Włochów - on jest wdowcem, ona też niedawno została wdową - którzy zakochują się w sobie. Gdy wydaje się już, że uda im się ułożyć sobie wspólne życie, na przeszkodzie związkowi staje chorobliwie zazdrosna o ojca córka mężczyzny. Sophii Loren partneruje w filmie wspaniały Anthony Quinn, wówczas już sławny dzięki roli w "La stradzie" Federico Felliniego, ale wciąż przed "Grekiem Zorbą". A jednak to ona kradnie cały film, przyćmiewając przyszłego zdobywcę 2 Oscarów. Piękna Włoszka, którą pamiętamy nade wszystko z ról kobiet temperamentnych, tutaj tworzy skrajnie odmienną kreację. Jest cicha i wycofana, podczas gdy mężczyzna z anielską cierpliwością wyciąga ją ze skorupy, w której schowała się przed światem. Patrzymy, jak pod jego wpływem przechodzi przemianę, a w końcu jest znów gotowa odwzajemnić uczucie. I właśnie wtedy do gry wkracza córka jej partnera.
Decyzje obsadowe podjęte przez reżysera mogą zaskakiwać. Nie dość, że młodziutka Sophia wciela się w postać znacznie starszą od siebie, to córkę Quinna - Stevensa gra 39-letnia, czyli starsza od niej o 16 lat Virginia Vincent. Sam Quinn miał wtedy zaledwie 43 lata, więc był to naprawdę dość dziwny zabieg.
"Czarna orchidea" dostępna w sieci na portalu streamingowym nie przetrwała próby czasu, ale kreacja Loren wciąż robi piorunujące wrażenie. Trzy lata później Włoszka miała już na koncie Oscara, zaś Vittorio De Sica, twórca "Matki i córki" przyznał, że po tej właśnie roli postanowił obsadzić ją w swoim filmie.
Legendarny francuski aktor Jean Gabin debiutował w 1930 roku, stając się wkrótce najpopularniejszym aktorem w swoim kraju. Był głównym odtwórcą ról "romantycznych proletariuszy", napiętnowanych przez los w klasycznych dziełach reżyserów tamtego okresu. Po wojnie nakręcił dwa filmy w Ameryce i próbował wrócić na plan filmowy we Francji, grając - bez powodzenia - typ bohatera stworzonego przed wojną.
Dopiero rok 1954 roku i stworzone przez niego dwie wielkie kreacje w skrajnie różnych filmach, nagrodzone Pucharem Volpiego w Wenecji sprawiły, że odzyskał dawną pozycję, a z czasem dotarł na szczyt. Pierwszy z filmów "Nie tykać łupu" Jacquesa Beckera uważany jest za jeden z najwybitniejszych obrazów policyjnych lat pięćdziesiątych, i chyba największy sukces francuskiego kina w tym gatunku. Nadal ogląda się go z zapartym tchem.
Oto starzejący się gangster-dżentelmen Max i jego przyjaciel Riton pragną jeszcze przed przejściem na emeryturę dokonać wielkiego skoku, który zapewniłby im spokój na całe życie. Wszystko idzie wspaniale - w ręce wpada im 48 kg złota. Niestety, kochanka Ritona, (wspaniała Jeanne Moreau), opowiada o łupie szefowi innej bandy, a w efekcie ten porywa Mitona, domagając się w zamian złota. Max zgadza się na wymianę.
Obraz Beckera to jedno z największych osiągnięć francuskiego kina noir. Unikalnego, różnego od amerykańskich propozycji tego gatunku. Ale nade wszystko to opowieść o przyjaźni i lojalności. Gabin jest w nim niesamowity. Na naszych oczach z układnego, niegroźnego kolesia zmienia się w potwora, na którego widok cierpnie nam skóra i ogarnia strach. Później wielokrotnie będzie jeszcze obsadzany w tego typu rolach, ale ta przewrotna opowieść o honorze w przestępczym światku zajmuje wyjątkową pozycję na liście jego osiągnięć.
Fakt, że na tym samym festiwalu, w komedio-dramacie "Noc jest moim królestwem" wcielił się w trenera boksu, który z chęci pomocy biednym dzieciakom uprawia ten zawód, i pokazał inne, dobroduszne oblicze, dał mu okazję do popisania się pełnym wachlarzem możliwości. Od bandziora z zasadami po ciepłego, dobrotliwego poczciwca z sercem na dłoni, wiedzie, zdawałoby się droga daleka. Ale nie w przypadku Jean Gabina. Obie role uznano za wybitne, honorując go Pucharem Volpiego dla najlepszego aktora festiwalu.
Dopiero wiele lat później powstał "Klan Sycylijczyków" i "Dwaj ludzie z miasta", w których francuski mistrz stanie po drugiej stronie barykady w kultowych opowieściach o światku przestępczym. Sam aktor do roli w "Nie tykać łupu" miał jednak wyjątkowy sentyment do końca życia.
River Phoenix, starszy brat Joaquina Phoenixa, był wschodzącą gwiazdą Hollywood, z nominacją do Oscara zdobytą w wieku 18 lat za "Stracone lata" . W trakcie swojej krótkiej, błyskotliwej kariery został nazwany "Jamesem Deanem nowej ery". Zmarł w 1993 w wyniku przedawkowania narkotyków, które ponoć nieświadomie podał mu wraz z napojem znany muzyk.
W 1991 roku 21-letni aktor przyjechał na weneckie Lido z główną rolą w kultowym dziś filmie Gusa Van Santa "Moje własne Idaho", uważanym za arcydzieło kinematografii LGBT. Scenariusz tego dramatu psychologicznego zainspirowany został "Henrykiem IV" Williama Szekspira.
Film zdobył liczne prestiżowe nagrody, z których Puchar Volpiego dla Rivera Phoenixa - najlepszego aktora, był tą pierwszą. Film opowiada o nietypowym dość związku pary młodych mężczyzn - chorującym na narkolepsję geju Mike'u Watersie i uprawiającym prostytucję Scotcie Favor. Tego pierwszego zagrał River, a partnerował mu Keanu Reeves.
Bohaterów różni wszystko. Scott ma wpływowych rodziców i pieniądze, przyszłość w świecie polityki, ale też szacunek ulicy. Jest przebojowym zawadiaką. Mike Waters nie ma nic, do tego jest chory. Chłopak, sprzedaje swoje ciało, bo musi, a wśród innych męskich prostytutek wzbudza politowanie. Narkolepsja sprawia, że traci przytomność w chwili nasilonego stresu. Dba o niego tylko Scott, a między chłopakami zawiązuje się dziwaczny sojusz. Mike marzy o zwyczajnym życiu i "normalnej" rodzinie, a Scott od niego ucieka. Mike jest również szaleńczo zakochany w swoim towarzyszu, a on uważa go wyłącznie za przyjaciela. Młodzi mężczyźni wyruszają wspólnie w drogę: celem wyprawy jest odnalezienie matki Mike’a, która opuściła go w dzieciństwie. Dla obu będzie to także podróż w głąb siebie samego.
Van Sant jak wcześniej i potem, znów przygląda się outsiderom, bohaterom skazanym na ostracyzm społeczeństwa. Mike to chyba najwrażliwszy z jego bohaterów: nieszczęśliwy i zagubiony, przez chorobę funkcjonujący w dziwnym półśnie, faktycznie przypominający Jamesa Deana. Phoenix tworzy kreację przypominającą bohatera "Buntownika bez powodu" - jest nadpobudliwy, a pod maską twardziela skrywa kruchość ciała i duszy.
To wielka rola a porównanie z Deanem zasadne. River kompletnie przyćmił Keanu. Miał potencjał na drugiego Roberta De Niro, jak mówił Van Sant.
Olivia Colman i Cate Blanchett to obecnie dwie najwybitniejsze brytyjskie aktorki, a być może najlepsze w ogóle najlepsze na świecie. Ta pierwsza dwukrotnie sięgała po aktorskie nagrody na Lido, ale miała już wtedy na koncie nominację do Oscara. W przypadku Colman to właśnie festiwal w Wenecji stał się "katalizatorem", który sprawił, że jej kariera wystrzeliła z wielkim hukiem. Uhonorowana w 2018 roku w Wenecji Pucharem Volpiego za mistrzowską kreację w "Faworycie" Yorgosa Lantimosa, błyskawicznie zgromadziła za rolę królowej Anny niemal wszystkie istniejące w branży nagrody, włącznie z Oscarem.
Pojawienie się na angielskim dworze nowej służącej Abigail zaczyna zagrażać pozycji lady Sary, która rządzi krajem w zastępstwie schorowanej królowej Anny.
"Faworyta" to pierwszy film zrealizowany w Hollywood przez obdarzonego niezwykłą wyobraźnią greckiego reżysera, który najwyraźniej nie uległ dyktatowi wytwórni - pozostał sobą. XVIII-wieczna opowieść o konflikcie i sporze na dworze brytyjskiej królowej Anny w jego reżyserii okazuje się bliższa głośnemu obrazowi Stanleya Kubricka "Barry Lyndon", niż klasycznemu kinu kostiumowemu, nakręconemu "po bożemu". Bohaterki wspomnianego konfliktu rywalizują między sobą na ekranie księżna Sarah Churchill (Rachel Weisz) i pojawiająca się nagle na dworze jej kuzynka, Abigail Hill (Emma Stone). Pierwsza była dotąd prawą ręką nieudolnej królowej (Olivia Colman), a w zasadzie dwoma rękami. Przyjaźń, którą obdarzyła ją oderwana od rzeczywistości, zdziecinniała Anna, pozwalała jej bowiem tak naprawdę rządzić krajem. Pojawienie się Abigail, którą Anna jest wyraźnie zauroczona, psuje te relacje. Królowa coraz częściej woli towarzystwo młodej Abigail, co zazdrosną księżną doprowadza do szału. Obawiając się utraty swojej pozycji, Sarah usiłuje się jej pozbyć. Szybko jednak odkryje, że trafiła na godną siebie przeciwniczkę.
To jak reżyser wygrywa pełne intryg i podstępów relacje kobiecego trójkąta: Sarah - królowa - Abigail, warte jest kolejnych Oscarów. Skończyło się jednak na nominacjach dla filmu i reżysera, statuetka przypadła jedynie Colman. Choć wszystkie trzy panie dają aktorski koncert, bezwzględnie to Colman błyszczy najjaśniej. Wszyscy tu wszystkimi manipulują, a piętrowych intryg nie powstydziłby się Machiavelli. Władza przechodzi z rąk do rąk i wszystkie chwyty są dozwolone. Colman na przemian bezradna i wyrachowana, agresywna i budząca współczucie, tworzy genialną, niezapomnianą kreację, która na zawsze zapisała się w historii kina.
I oczywiście w historii weneckiej imprezy.
Jest specjalistą od ról straceńców i złoczyńców. Javier Bardem, najbardziej dziś uznany hiszpański aktor, (poślubiony hiszpańskiej aktorce numer jeden, Penelope Cruz), w Wenecji tryumfował dwukrotnie - w 2000 i 2004 roku. Pierwszy Puchar Volpiego dla najlepszego aktora zdobył za rolę w "Zanim zapadnie noc". Cztery lata później zgarnął go za rolę w filmie "W stronę morza".
"Zanim zapadnie noc" w reżyserii reżysera i malarza Juliana Schnabela to oparta na autobiografii kubańskiego poety i pisarza Reinaldo Arenasa, historia jego życia. Urodzony w wielkiej biedzie na Kubie przed Castro, młody Arenas o tym, że ma "talent do poezji" dowiedział się od nauczyciela. Gdy przekazał radosną wiadomość dziadkowi, ten go pobił. To zdarzenie to swego rodzaju prawidłowość, która powtarzać się będzie przez całe jego życie: on próbuje wykorzystać swój talent, by dać coś światu, ale "świat go bije". Dodatkowo obrywa za to, że jest homoseksualistą.
Bardem w roli Arenasa to wybór optymalny. Urodzony buntownik, sprzeciw wobec całego świata zdaje się mieć wypisany na twarzy. Arenas jako nastolatek przyłączył się do rewolucji na Kubie, ale kiedy Castro doszedł do władzy, nie okazał homoseksualistom wsparcia. Wręcz przeciwnie. Arenas szybko trafił do Hawany, do grona artystycznej bohemy. Wydał pierwszą powieść, tworzył świetne wiersze. I nie ukrywał swojej orientacji. Wręcz się z nią obnosił. Do tego stawiał się władzy. W efekcie przez siedem lat był więźniem we własnym kraju. Po wyjściu na wolność, w 1980 roku przeprawił się łodzią - w gronie przestępców i chorych psychicznie, słowem "niezdolnych do bycia Kubańczykami" - do Stanów Zjednoczonych. Do Nowego Jorku. Dziesięć lat później na Manhattanie umierając na AIDS, popełnił samobójstwo, zażywając pigułki i zabezpieczając się dodatkowo plastikową torebkę na głowie.
"Zanim zapadnie noc" opowiada historię życia Arenasa poprzez słowa jego twórczości i obrazy z wyobraźni Juliana Schnabela. Ci, którzy początkowo kpili, (a tak było), że homoseksualistę gra aktor tak chętnie obsadzany jako "macho", mieli się z pyszna. Pamiętam premierę filmu w Wenecji. Publiczność wstała i klaskała kilkanaście minut, wykrzykując nazwisko Bardema. Pierwsza nagroda na Lido dla najlepszego aktora była formalnością.
Drugą, chyba jeszcze bardziej zasłużoną, odebrał za szalenie trudną rolę w nagrodzonym potem Oscarem, doskonale znanym obrazie Alejandro Amenábara "W stronę morza". To film, który dwie dekady temu wzbudził wielkie kontrowersje, bowiem traktował o eutanazji.
To opowieść o życiu Ramona Sampedro (Bardem), człowieka, który przez prawie 30 lat swojego życia toczył walkę o śmierć, która w jego rozumieniu była ucieczką od cierpień. Po ciężkim wypadku, nieszczęśliwym skoku do wody, został sparaliżowany. Mimo że otoczony był miłością rodziny i przyjaciół, od tamtej pory cały czas starał się o skrócenie cierpień. W końcu rozgoryczony postawą sądu, postanowił popełnić samobójstwo.
W tej opartej na faktach historii Javier Bardem stworzył być może swoją największą kreację. Rodzina zmarłego Ramona, która początkowo nie chciała zgodzić się na film, po premierze oświadczyła, że Bardem wcale go nie grał - on po prostu nim się stał. I znowu nagrody z Wenecji - Puchar Volpiego dla najlepszego aktora oraz Nagroda Jury dla reżysera, stały się przepustką do dalszej kariery filmu. Na końcu tej drogi był Oscar.
Vanessę Kirby kojarzyliśmy wcześniej głównie z ról "dekoracyjnych". I ze świetnej kreacji młodej księżniczki Małgorzaty, siostry królowej Elżbiety w serialu "The Crown". I choć wypadła w niej znakomicie, rola w "Cząstkach kobiety" Kornéla Mundruczó przebiła jej wcześniejszy dorobek. Nagradzając Kirby w Wenecji Pucharem Volpiego dla najlepszej aktorki, jurorzy podkreślili, że to jedna z najbardziej przejmujących kreacji kobiecych ostatniej dekady.
Film węgierskiego reżysera opowiada historię kobiety, która uczy się oswajać wielką stratę. Vanessa Kirby (Martha) wraz ze swoim partnerem Seanem (Shia LaBeouf) oczekują narodzin dziecka. Zdecydowali, że poród odbędzie się w domu. Gdy Martha zaczyna rodzić, dzwonią więc do swojej położnej, która nie może niestety dotrzeć. Wysyła zaufaną koleżankę po fachu, Evę. Sam poród pokazany jest jako doświadczenie graniczne - z całym znojem, z paniką i wstydem. Reżyser pokazuje także przepaść pomiędzy teorią a praktyką, naszym wyobrażeniem o tym, co być miało, a tym, co się naprawdę stało. Martha rodzi córeczkę i wydaje się, że wszystko jest w porządku. Niestety, tylko przez chwilę, bo niemowlę umiera. Nie udaje się ustalić przyczyny śmierci, ale lekarze stwierdzają, że organizm dziecka nie otrzymał dostatecznej ilości tlenu. Wszczynają postępowanie przeciwko Evie.
Ale Martha nikogo nie obwinia. Być może położna zawiniła, ale ona jej wybacza. Próbuje uporać się z żałobą, ale otoczenie jej tego nie ułatwia. Piekło, przez jakie przechodzą z Seanem, oddala ich od siebie. W końcu dochodzi do rozstania. Ból kobiety jest nie do zniesienia. Dodatkowo potęguje go apodyktyczna matka Marthy, obwiniając córkę za śmierć dziewczynki - wbrew jej radom zdecydowała się przecież na poród domowy. Martha ma wrażenie, że jej ciąża, ciało, a nawet dziecko nigdy nie należały do niej. Decyduje się oddać ciało na cele naukowe.
Vanessa Kirby gra całą sobą, ale ani przez moment nie szarżuje. Widać, że wiele ta rola ją kosztowała, ale z całą pewnością ją uniosła. Nieobecny wzrok. Rozpacz. Żałoba - stan kompletnego otępienia i pretensji do świata. Czemu mnie to spotkało? W filmie jest dużo natrętnej symboliki, ale Kirby swoją grą sprawia, że widzimy wyłącznie ją.
Trudno wyobrazić sobie inną aktorkę w tej roli. W pełni zasłużony Puchar Volpiego, a potem również nominacja do Złotego Globu, BAFTA i wreszcie do Oscara. Niebawem zobaczymy ją w nowym filmie Ridleya Scotta, gdzie u boku Joaquina Phoenixa w filmie "Napoleon" zagrała kobietę życia najbardziej znanego na świecie Francuza - Józefinę de Beauharnais.
Ciekawe do kogo Puchary Volpiego powędrują w tym roku? Pamiętając o tym, że w Konkursie Głównym mamy aż dwa polskie filmy i świetnych aktorów w obsadzie, trzymajmy kciuki.