Reklama

W goszczących cały czas na naszych kinowych ekranach filmie "Dream Scenario" Kristoffera Borgliego Nicolas Cage wciela się w profesora Paula Matthewsa- zakompleksionego biologa, który z niewiadomych powodów zaczyna się śnić przypadkowym osobom, w tym jego własnym studentom. Są to sny na tyle ekscytujące (w tym erotyczne), że profesor Matthews staje się nagle ogólnonarodowym celebrytą, co on postanawia wykorzystać, by w końcu napisać upragnioną od lat książkę. Zgłasza się więc do niego agencja pijarowa, która ma pokierować jego nową karierą w showbiznesie. Tyle że wtedy w snach Amerykanów staje się on upiorem, gwałcicielem i mordercą. Zostaje więc skasowany i odrzucony, jako ten, który przeraża ludzi. W imię ich dobrego samopoczucia (przecież szczęście i samorealizacja są dziś złotym cielcem ludzkości) lud decyduje, że Paula powinien zniknąć z przestrzeni publicznej.  Nie przeszkadza to jednak jego agencji pijarowej nadal szukać dla niego miejsca w showbiznesie.

"Może wyślemy go do Tuckera Carlsona albo Joe Rogena?"- pyta jeden z pijarowców. Obie gwiazdy (szczególnie prawicowej części) internetu bardzo chętnie rozmawiają z odrzuconymi przez hollywoodzki establishement celebrytami. Carlson po wyrzuceniu z Fox News uruchamia własną platformę, gdzie obiecuje absolutny brak politycznej poprawności, ale póki co zgarnia milionową widownię w X, które Elon Musk zamienia w miejsce dla wszystkich "skasowanych" przez mainstream. U Tuckera w zeszłym roku wystąpił nie tylko kochający na równi Jezusa i Adolfa Hitlera Kanye West, ale też... Kevin Spacey, który wcielając się w prezydenta Franka Underwooda opowiadał Tuckerowi o swoim wielkim powrocie. Czy dwukrotny zdobywca Oscara, który po oskarżeniach o molestowanie seksualne został wyrzucony z "House of Cards" i wycięty z gotowego filmu Ridleya Scotta "Wszystkie pieniądze świata" został wysłany do Carlsona przez swoich agentów, jak bohater "Dream Scenario"? To możliwe, skoro Spacey został ostatecznie uniewinniony przez sądy w Nowym Jorku i Londynie, to pewnie teraz będzie mocno eksploatował wszystkie miejsca, gdzie krytykowano polityczną poprawność, zanim to było modne. Czy jest jednak już to modne w samym jądrze Hollywood? Stand-upy Chappelle’a i Gervaisa pokazują, że jest to możliwe.

Reklama

Oczywiście polityczna poprawność w USA od swoich początków była rozjeżdżana przez komików. Ba, Trey Parker i Matt Stone cały czas produkują "South Park", a zaczynali przecież pod koniec lat 90-tych, gdy hollywoodzkie kino przeżywało bunt postmodernizmu, pozwalający na łamanie każdego tabu. Twórcy najbardziej libertariańskiego serialu w historii amerykańskiej popkultury podpisali jakiś czas temu wyjątkowo intratny deal z Paramount + opiewający na kwotę, uwaga, 900 milionów dolarów! Pod koniec zeszłego roku Parker i Stone wytoczyli armaty w samego Disneya, którego wyśmiali za absurdalnie radykalną inkluzywną politykę. W specjalnym 50-minutowym odcinku Eric Cartman budzi się w Multiversum, gdzie wszyscy w miasteczku South Park są czarnoskórymi, latynoskimi albo azjatyckimi kobietami i przedstawicielami LGBT+. Co jakiś czas na ekranie pojawia się prezydentka Lucas Film (część imperium Disneya) Kathleen Kennedy, która domaga się umieszczenia w każdej scenie jakąś "niebiałą lesbijkę". Anty woke odcinek "South Park" A.D 2023 przypomina najmocniejsze epizody serialu w jego ponad ćwierćwiecznej historii, gdy twórcom na przemian grozili radykalni muzułmanie, urażeni chrześcijanie, katolicy wściekli za żarty z Jana Pawła II (gdy jeszcze żył), Tom Cruise oburzony za wyśmiewanie scjentologii oraz środowiska żydowskie i LGBT. Nic dziwnego, że został wzięty na sztandary przez Elona Muska, konserwatywnego Żyda i gwiazdę Daily Wire Bena Shapiro oraz zwolenników Rona DeSantisa, który jako gubernator Florydy wypowiedział ideologiczną wojnę Disneyowi, a teraz stara się o prezydencką nominację Partii Republikańskiej. To było do przewidzenia, ale fakt, że pojawiły się tak radykalnie uderzające w ideologie woke treści pojawiły się na czołowej streamingowej platformie jest już znamienny. Oczywiście można wzruszyć ramionami i powiedzieć, że to "South Park", którego twórcy jeńców nie biorą od czasu administracji Billa Clintona, natomiast sam Disney ma na swojej platformie niepoprawny politycznie wentyl w postaci "Family Guya" od twórcy "Teda" Setha MacFarlane’a. Nie jest przecież tajemnicą, że lewica odrobiła lekcję "Długiego marszu przez instytucje", przejmując rządy dusz nie tylko na wyższych uczelniach, ale też w korporacjach. Bankierzy przyszli więc do rewolucji, jak przewidywał Antonio Gramsci. Tyle że dla bankierów wciąż najważniejszym kolorem nie jest czerwień, ale zieleń amerykańskiej waluty, co dobitnie widać właśnie w reakcjach na apele o usuniecie obu stand-upów z Netflixa, ale też na samowolce chłopaków z "South Park".

Już poprzedni stand-up Dave’a Chappelle’a "The Closer" z 2021 roku spotkał się z wielkimi protestami nie tylko kolejnych grup z logo LGBT, ale nawet samych pracowników Netflixa. Zarzucano komikowi transofobie i domagano się jego usunięcia z platformy. "The Closer" był jednak tak popularny, że zamiast cenzury szefowie Netflixa wydali oświadczenie, iż wolność słowa jest dla nich najważniejsza, natomiast pracownikom zakazali publicznej krytyki produkcji ich korporacji.  W "The Dreamer" Chappelle kilka razy z szelmowskim uśmiechem odnosi się do swojej rzekomej "transofobii", łącząc swoje problemy ze spoliczkowanym przez Willa Smitha podczas pamiętnej gali Oscarów Chrisem Rockiem. Chappelle został w 2022 roku również zaatakowany na scenie Hollywood Bowl. Napastnik okazał się być biseksualistą, który chciał w taki sposób komika nauczyć tolerancji. Tyle że Chappelle miał swoich ziomów w tym Jammie Foxxa, który ze zwinnością Django powalił go na glebę. Brytyjski kolega Chappelle’a Rick Gervais również spotkał się z zarzutami o transofobię, tyle że on ataków doświadcza nie na scenie, ale na portalu X, gdzie chętnie wdaje się w dysputy zarówno z fanami, jak i hejterami. Zdjęcia jego poprzedniego stand-upu domagali się natomiast rodzice dzieci chorych na nowotwory. Co na to obaj panowie? Obaj w najnowszych netflixowych występach sporo miejsca poświęcają żartom właśnie z niepełnosprawnych.

Gervais w nagrodzonym kilkanaście dni temu (zresztą dosyć niespodziewanie) Złotym Globem stand-upie "Armageddon" znów bierze na widelec żarty z dzieci oraz osób chorych i niepełnosprawnych. Skoro to z tego powodu jego poprzedni występ wywołał furię, to twórca "The Office" z typową dla siebie rozbrajającą bezczelnością poszedł za ciosem. Tak samo jak Chappelle, który mimo potężnej krytyki ze strony środowisk LGBT+ na początku 2024 roku ostrze dowcipu wymierzył ponownie w literkę T z tęczowego skrótu. Obaj zrobili to z konkretnego powodu. I nie jest to wcale tylko  darmowa reklama ich stand-upów, którą dostaje się poprzez protesty i oburzenie. Chappelle i Gervais systemowo i konsekwentnie rozbijają skorupę z napisem polityczna poprawność i woke culture. Gervais mówi zresztą, że zawsze był woke, bo popierał równościowe i emancypacyjne prawa osób LGBT, tyle że dziś za słowem woke kryje się dziś purytańska cenzura. Chappelle jest Afroamerykaninem i również przez całą karierę walczy z rasizmem, ale jednocześnie nie ma oporów by tę kartę wykorzystywać w stand-upie. Już czekam na ich wspólny stand-up, który Gervais delikatnie zapowiedział w niedalekiej przyszłości.

Dlaczego obaj weszli na grząski grunt żartów z niepełnosprawności? Chcą pokazać, czym jest realnie Pierwsza Poprawka do amerykańskiej konstytucji, która gwarantuje wolność słowa szczególnie artystom i komikom, ale jednocześnie odsłaniają hipokryzję tych, którzy nerwowo reagują na żarty z LGBT, nie reagując tak samo radykalnie właśnie na roast (tzw. przypiekanie) osób z niepełnosprawnościami czy śmiertelnie chorych. Gervais w ostatnim występie kieruje najbardziej hardcorowe inwektywy w stronę wyimagowanego dziecka na wózku inwalidzkim, by nagle stwierdzić, że mu widownia wybaczy, bo dzieciak... jest otwartym homofobem i rasistą. To strzał porównywalny do słów Chappelle’a o tym, że mężczyzna transseksualny dla kobiet jest tym samym, czym blackface (malowanie twarzy przez białych na czarno) dla Afroamerykanów. W "The Dreamer" Chappelle podbił żart, porównując transseksualistów do Jima Carreya, który zastosował aktorską metodę Stanisławskiego i nie wychodził przez długi czas po skończeniu zdjęć z roli Andy Kauffmana (swoją drogą polecam wybitny netflixowy dokument o tym pt. "Jim & Andy").

Gervais i Chappelle mają jeden cel: obronić prawo do żartów z każdej grupy społecznej. W USA, które zostały zbudowane przez protestantów, kultura unieważniania nie jest czymś nowym. Czym innymi niż unieważnieniem było w dawnych czasach wypędzenie "odmieńców" ze wspólnoty? Dziś stosy płoną w mediach społecznościowych, gdzie zmasowany atak oburzonych wymusza na instytucjach odcinanie się od nieprawomyślnych czarowników i czarownice. Maccartyzm nie przez przypadek miał tak radykalną twarz w zbudowanych przez purytanów Stanach Zjednoczonych. Wycinany z gotowych filmów, niczym nieprawomyślni towarzysze Stalina ze zdjęć z wodzem i zwalniany z pracy przed sądowym wyrokiem Kevin Spacey dzieli los z tymi, którzy w latach 50-tych byli w Hollywood umieszczani na Czarnej Liście, tylko jako sympatycy komunizmu albo nawet socjalizmu. Wiele karier zostało wówczas niesłusznie przetrąconych za niepoprawne poglądy. Dziś jest dokładnie tak samo, co spotyka kolejnych popełniających myślzbrodnie celebrytów. Ba, nawet publiczne pokajanie się, samokrytyka i obietnica reedukacji wyglądają tożsamo z czasami zdawało się minionymi w 1989 roku. Czy komunizm nie był zagrożeniem w USA, które weszło do zimnowojennej rozgrywki ze Związkiem Sowieckim? Był. Tak samo jak dziś rasizm, homofobia i molestowanie seksualne są sprzeczne z demokratycznymi zasadami krajów zachodniej cywilizacji. Problem w tym, że walka z nimi przybiera totalitarne metody. To przeciwko nim buntują się klasyczni liberałowie i libertarianie. Właśnie na scenie.

Czy ogromny sukces stand-upów Dave’a Chappelle’a (w zeszłym roku sprzedał najwięcej biletów na swoje występy ze wszystkich amerykańskich komików) i oglądany przez miliony występ Ricka Gervaisa, opiewający na prawie miliard dolarów kontrakt twórców "South Park" z czołową hollywoodzką platformą streamingową spowodowały, że kultura unieważniania jest w odwrocie? Czy może problem jest jeszcze inny i jest immanentnie związany z funkcjonowaniem showbiznesu, który potrzebuje wciąż możliwości do napchania się dolarami? Chappelle’a i Gervaisa nie da się skasować za żarty, bo zarabiają za dużo dla swoich korporacji, ale co z Kevinem Spaceyem i resztą banitów uznanych za niepożądanych w Hollywood? Dla nich są już gotowe kanapy u gwiazd prawicy, mających przecież rozwinięty czerwony dywan dla innej ikony amerykańskiego showbiznesu, która posiadała swoją gwiazdę w Alei Sław na Hollywood Boulevard i bijący rekordy popularności show w telewizji, a dziś wraca pewnym krokiem z czteroletniej banicji. Donald Trump nie tylko nic sobie nie robi z politycznej poprawności, ale zmonetyzował ją, zanim było to modne. Ma do tego za sobą miliony tych, którzy są zmęczeni jej coraz bardziej totalitarnym wymiarem. Pochód tego Jokera zabawny jednak nie jest. Nie jest też snem z upiornym Nicolasem Cagem. Może więc lepiej było słuchać wcześniej Chappelle’a i Gervaisa?