Ruinersi podejmują się trudnych i czasochłonnych prac renowacyjnych, aby przywrócić dawne, zaniedbane budynki do "życia". To miłośnicy unikalnych historycznych budynków, chcących przywrócić piękno zaniedbanej nieruchomości.
- O letnim domu na wsi, najlepiej na Mazurach, myśleliśmy już dziesięć lat temu - mówi Ewa Bakota, dziennikarka i psychodietetyczka. Jej mąż Adam pochodzi z Mazur. - To dzięki niemu poznałam Mazury i je pokochałam. Jednak za każdym razem, kiedy wreszcie decydowaliśmy się by kupić tam dom, wydarzało się coś nieoczekiwanego, co zmieniało naszą decyzję. A to otwarcie hodowli tuczników na sześć tysięcy sztuk bardzo blisko wypatrzonego siedliska, a to kilkunastu skłóconych spadkobierców, którzy nie doprowadzili spraw urzędowych do końca. Aż w końcu zdecydowaliśmy się na stary dom w lesie bliżej Warszawy i na kilka lat zapomnieliśmy o Mazurach. Pomieszkiwaliśmy w nim szczęśliwie przez trzy lata. Do tematu Mazur wróciliśmy, kiedy wybuchła pandemia, a nasza spokojna mazowiecka wieś zamieniła się w plac budowy domków letniskowych. Wokół zrobiło się ciasno i głośno, a my, przekonani wspaniałymi miesiącami sielanki, że życie na wsi to coś dla nas, przypomnieliśmy sobie o mazurskich marzeniach i uznaliśmy, że to ostatnia chwila, by kupić siedlisko w cenie nieprzekraczającej granic zdrowego rozsądku - opowiada z uśmiechem Ewa.
Tym razem miało pójść gładko. Obejrzeli kilka domów i wybrali jeden z nich.
- Byliśmy już nawet umówieni co do ceny. Niepokoiła nas jednak bliskość jeziora, tak bardzo ważna dla wielu osób, podczas gdy my widzieliśmy w niej spore zagrożenie! Otaczające siedlisko hektary pól miały być w perspektywie kilku lat wystawione na sprzedaż. Teren był tak atrakcyjny, że spodziewaliśmy się kolejnego ciasnego i głośnego, a prawdopodobnie i niezbyt ładnego "działkowiska" za płotem - wzdycha Ewa.
Podczas gdy wątpliwości się mnożyły, nagle pojawił się on. Dom “spod lady", na który zdecydowali się błyskawicznie.
- Zaprzyjaźniona agentka nieruchomości pokazała nam go, nim trafił do internetu. Od razu zakochaliśmy się w pięknym ganku i ogromnej wierzbie płaczącej w ogrodzie. Do dziś śmiejemy się, że kupiliśmy ten dom właśnie dla tej wierzby. Budynek, zgodnie z założeniem, był obszerny, ponad stuletni, poniemiecki, przepięknie położony wśród pól i łąk, na kolonii wsi, więc daleko od sąsiadów, za to blisko ściany lasu. Z drugiej jednak strony znajdował się dość daleko od okolic, które pierwotnie wybraliśmy... Dziś jednak gratulujemy sobie tej decyzji - ucina Ewa. - Tu nawet w szczycie sezonu nie jest ani tłoczno, ani głośno, widoki są przepiękne, a okolica bardzo malownicza. Do jeziora dojeżdżamy rowerem lub samochodem, ale gwarantuje to spokój i ciszę we własnym ogródku. Jednocześnie do Giżycka czy Węgorzewa dojazd samochodem zajmuje pół godziny, więc gdy potrzebujemy zakupów, lekarza, spotkania z kulturą lub po prostu rozrywki, odległość nie jest żadnym problemem. W Warszawie dłużej dojeżdżaliśmy codziennie do pracy.
Ewa rzuciła etat w redakcji jeszcze przed pandemią i od tej pory pracuje jako freelancerka. Dodatkowo nie tylko prowadzi instagramowe konto @siedliskonamazurach, ale również adminuje grupie ponad 200 ruinersów z Mazur i organizuje ich regularne spotkania. Adam pracuje w IT, od zawsze zdalnie i na własny rachunek. Wyprowadzka nie była dla nich wyzwaniem.
- Jesteśmy czterdziestolatkami bez dzieci, więc nie ogranicza nas też szkoła i związana z nią obecność w konkretnym miejscu. Życie na wsi, blisko natury i jak najbliżej jej rytmu było moim marzeniem od bardzo dawna, jedynie zimy spędzałabym w ciepłych rejonach świata. Natomiast Adam najchętniej nigdzie by się spod naszej wierzby nie ruszał - śmieje się Ewa.
Wymarzony dom Justyny i Marka również nie był ich pierwszym wyborem.
- Na początku szukaliśmy starego domu na Podlasiu i nawet zdecydowaliśmy się na jeden, ale transakcja nie doszła do skutku. W końcu znaleźliśmy ogłoszenie dotyczące domu w środkowej Polsce. Był to nasz dworek.
- Jego pierwszym właścicielem był Jan Kawczyński, felczer z pobliskiej Cukrowni. Dworek budowano w latach 1930-39, więc zaraz został przejęty przez niemieckiego okupanta. Po wojnie przechodził z rąk do rad, od gminy do prywatnego właściciela. Aż w końcu trafił do nas - opowiada Justyna. - Dom zachwycił nas od pierwszej chwili. Piękna, prosta architektura z nutką "dworkowości", wysokie sufity, duże tarasy i domek ogrodnika. Nie za duży, ale przestrzenny i dobrze przemyślany. Od pierwszej wizyty dostrzegaliśmy wielki potencjał tego miejsca. Do sprawy podeszliśmy co prawda nieco emocjonalnie, ale bez tych "motylków w brzuchu" być może w ogóle nie zdecydowalibyśmy się na taki krok.
U Ewy i Krzysztofa również nie tyle rozum, co serce podyktowało poniemieckiego ceglaka. Oboje przyznają, że tylko jeden drobny element przeważył szalę na korzyść domu, którym początkowo byli bardzo rozczarowani.
- Będąc pierwszy raz na rowerach w Dolinie Baryczy tak zauroczyła mnie ta okolica, że zapragnęłam tu zamieszkać. Zaczęłam intensywne poszukiwania domu. Trochę wbrew mężowi, bo do niedawna był bardzo "miejski" - opowiada z uśmiechem Ewa. - Poszukiwania domu trwały jednak kilka lat. Wiedziałam, że musi być to budynek z odkrytej cegły, jak najmniej "zniszczony" nowoczesnością. Taki trochę pomnik, zanikającej już niestety w tych okolicach, niegdysiejszej architektury. Widziałam nas w wielkiej, poniemieckiej, dwupiętrowej willi i pewnie dlatego nasz aktualny dom przy pierwszych oględzinach nie zachwycał. Był wprawdzie rzadkim okazem ceglanym i wyglądał na swoje 120 lat, jednak wyłącznie kolorowe witraże w drzwiach wewnętrznych nakazały mi obejrzeć go drugi raz.
Po daniu nieruchomości drugiej szansy i ponownych oględzinach zdecydowali się przywrócić domowi stan wyjściowy, czyli doprowadzić go do świetności roku 1902.
- O historii naszego poniemieckiego domu wiemy niewiele. Jedynym źródłem informacji o jego mieszkańcach był list i zdjęcia ukryte w polepie na poddaszu - opowiadają Ewa i Krzysztof. - Głowa rodziny opowiada w liście o ciężkiej służbie w Afrika Korps i martwi się o zbiór plonów. Nie wiemy, czy szczęśliwie wrócił do domu, ale jego rodzina została wkrótce wysiedlona i jej miejsce zajęli Polacy. Ostatnio nawet udało nam się spotkać z wnukiem pierwszej polskiej właścicielki.
- Miłość do starych domów nosiłam w sobie od dzieciństwa a wpływ na mój gust miał zapewne dom moich dziadków - mówi Ewa. - Był jak nasz: zajęty po Niemcach, z odkrytej cegły, z ceglaną stodołą, blisko lasu.
Ceglany dom nazwali z czasem Domem pod Królikiem.
- Sąsiad miał króliki hodowlane. Dwa z nich uratowałam. Mąż wybudował dla nich kojec, ale one rozmnożyły się niekontrolowanie i biegały na działce. Jak wspominam pierwsze lata w tym domu, widzę śpiące pod drzewami króliki - z rozrzewnieniem wraca pamięcią Ewa.
- Ruinersi to ludzie jak my, którzy wybrali życie z dala od miasta, ale przede wszystkim zdecydowali się na trudne dzieło ratowania starych domów i ich otoczenia - przedstawia swoją definicję Ewa z siedliska na Mazurach.
- Ruinersi to według nas marzyciele. Ludzie, którzy pomimo strachu decydują się na remont starego domu. Sporo w nich szaleństwa, wyobraźni i optymizmu. To ludzie, którzy doceniają zabytkową materię, a z miłości i szacunku do niej wydają swoje życiowe oszczędności, by ją ratować. I właściwie robią to, co dla zabytków powinno robić państwo troszczące się o swoją historię - nadmienia Justyna.
- Remont takiego domu to wyzwanie czasem większe, także finansowo niż budowa nowego, ale zyskuje się przestrzeń z historią i duszą. Wiem, że dla wielu ruinersów, podobnie jak dla nas, bardzo ważna jest też kwestia poszanowania lokalnego krajobrazu. Po co stawiać nowe budynki, zwłaszcza niekorespondujące z lokalną tradycją architektoniczną, skoro na swoją szansę czekają te, które już istnieją, otoczone starodrzewem, wtopione w zieleń od dziesiątków lat, nieszpecące piękna okolicy a będące jego częścią? - pyta Ewa z Mazur. - Z tego też powodu w czasie remontu używaliśmy tam, gdzie się dało, elementów z odzysku, takich jak belki, cegły i deski pochodzące z rozbiórek. Elementy nowe odtwarzaliśmy według starych wzorów i zamawialiśmy lokalnie, by wesprzeć okoliczne cegielnie i rzemieślników, a dom wyposażyliśmy w dużej części meblami z drugiej ręki. Jeśli nie nawet którejś kolejnej - śmieje się. - Nie chcieliśmy jednak mieszkać w skansenie, dlatego, mimo że w przedwojennych domach takich nie było, nie zamurowaliśmy wybitego przez poprzednich właścicieli, ogromnego okna tarasowego a w dachu umieściliśmy kilka okien połaciowych, które doświetlają piętro.
Według Ewy z domu "pod Królikiem" pojęcie ruinersów jest wielopoziomowe.
- Jedni z nich za punkt honoru obiorą sobie wielką zmianę ruiny w nowy dom. Będą z wielkim zaangażowaniem zacierać ślady "brzydkiego starego" i odejmować wieku budynkom. Tu miarą sukcesu będzie wielka metamorfoza, diametralna zmiana. Drudzy, tak jak my, będą z ortodoksyjną dokładnością wydobywać starego ducha i cieszyć się z cofania się w czasie. Pewne jest to, że wszyscy czerpiemy z efektów naszej pracy ogrom satysfakcji, chociaż nie ukrywam, że ubolewam nad zanikaniem tradycyjnej architektury, nad nieodwracalnymi zmianami wizualnymi całych miejscowości i piszę często o tym na swoim instagramowym profilu @dom_pod_królikiem.
Ruinersi szukają balansu między historią a wygodą, ale są gotowi na duże poświęcenia. W czasie remontu chcą uszanować tkankę architektoniczną, z którą pracują, jak najmniej w nią ingerując, a jednocześnie urządzając swoją życiową przestrzeń tak, by była komfortowa. Podobnie rzecz się ma z ogrodami.
- Ruinersi zwykle lubią dzikie ogrody. Nie grodzą się za bardzo, nie zakładają angielskich trawników, bo to w chwastach widzą potencjał ogrodowej bioróżnorodności. Wzdłuż ogrodzenia nie sadzą rzędów tuj, ani nie wycinają drzew, jeśli nie jest to absolutnie konieczne - bilansuje Ewa. - Te domy i ogrody są starsze niż my i to opowiadana przez nie historia prowadzi nas w czasie remontu czy renowacji. Efekty takiej współpracy są wśród moich ruinerskich znajomych bez wyjątków - zachwycające!
Każdy dom można przearanżować po swojemu na tysiące sposobów. Ruinersi w większości czerpią inspiracje na takie rozwiązania, które nie mają na celu przearanżowanie domu, lecz mają go ocalić i wydobyć jego odwieczne piękno. Nie mogłam nie spytać, skąd je czerpią.
- Patrzymy na świat - odpowiada Ewa z siedliska. - Urządzaliśmy już wcześniej jeden dom oraz dwa mieszkania i ponieważ bardzo to lubimy, na każdym etapie prac dużo rozmawiamy o różnych rozwiązaniach i pomysłach. Nigdy nie korzystaliśmy z pomocy architektów wnętrz, natomiast inżynierowie budowlani byli przy starych domach potrzebni non stop - śmieje się. - Ten dom to już drugi remontowany i urządzany przez nas stulatek, więc wiedzieliśmy już, jakie rozwiązania mogą się sprawdzić, a jakie niekoniecznie. Nie uniknęliśmy oczywiście pewnych błędów, ale na pewne nieułatwiające życia rozwiązania zdecydowaliśmy się całkowicie świadomie. Na przykład nie ociepliliśmy domu, żeby nie psuć proporcji jego bryły, a źródłem ciepła są u nas nadal tylko piece kaflowe.
- Jeśli chodzi o wnętrza, na pomysły natykamy się wszędzie. Przyglądamy się architekturze w czasie podróży i wycieczek, czytamy książki o historii naszego regionu, podglądamy rozwiązania u znajomych, badamy możliwości oraz ograniczenia konstrukcji i wnętrz, w których będziemy działać. Dobrze jednak wiemy, na czym nam zależy i co nam się podoba i z rezerwą podchodzimy do stylistycznych mód. Wychodzimy z założenia, że jeśli coś podoba się wszystkim, za kilka lat nie będzie pewnie podobało się nikomu, bo bardzo się opatrzy - uśmiecha się Ewa. - Przyjaciele, którzy nas odwiedzają, mówią, że wszystkie nasze wnętrza świadczą, że mieszkamy w nich właśnie my.
Ewa i Krzysztof, kupując dom po rolnikach w poniemieckiej wsi, w której wszystkie domy były kiedyś z odkrytej cegły, wiedzieli, że w takim stylu po prostu powinien pozostać.
- Tradycją było dobieranie rodzaju drewna w domu z gatunków drzew w najbliższym lesie, tak też zrobiliśmy. Zafascynowała nas autentyczność miejsca, które niczego nie "udawało". Założyliśmy sobie, że dom nie może być także udawany w środku. Całe wyposażenie jest zatem z drugiej ręki. Od widelczyka do ciasta, przez klamki czy muszle WC, skończywszy na piecach kaflowych. Mamy w domu naprawdę niewiele rzeczy, które są współczesne. Lubuję się w przedmiotach z niemieckimi napisami, typowych dla poniemieckich domów, ale podczas poszukiwań wyposażenia zakochałam się również w hiszpańskich okiennicach czy norweskim piecu, więc kilka niekonsekwencji też się u nas znajdzie.
- W realizacji projektu bardzo ważnym ogniwem był nasz stolarz, który z pietyzmem odtworzył całą wewnętrzną stolarkę i drzwi wejściowe. Wiele inspiracji czerpałam też z Pinteresta, na którym do tej pory mam kilkanaście tysięcy zdjęć odnoszących się do każdego domowego pomieszczenia. Jako projektantkę wnętrza naszego domu, interesowały mnie dwie rzeczy. Po pierwsze - autentyczność przedmiotów, które się w nim znajdą a po drugie - oryginalność, do której wszystkich namawiam. Idźmy pod prąd, słuchajmy tylko swoich porad, nie kopiujmy pomysłów naszych znajomych czy sąsiadów, realizujmy siebie w domach - taką receptę na komfortowe, ponadczasowe wnętrza wystawia Ewa z domu "pod Królikiem".
Justyna i Marek stawiają na wyobraźnię.
- Na jej brak nie możemy narzekać, co z jednej strony jest dużą zaletą, jednak widząc efekt końcowy w głowie, trudno cierpliwe czekać na mozolne kończenie poszczególnych prac.
- Do dostrzeżenia potencjału w starym domu niezbędna jest wyobraźnia - potwierdzają Ewa i Krzysztof. - Podobnie jak szacunek do historii, umiejętność zwizualizowania swoich marzeń, ale też ogromna determinacja. Trzeba to wewnętrznie czuć. Trzeba mieć odwagę się z tym zmierzyć, bo czekają chwile zwątpienia, obaw czy po prostu gorszych dni i porzucających fachowców albo "życzliwych" podszeptów np. "Czy Wy kompletnie powariowaliście?" - wymienia Ewa z domu "pod Królikiem". - Jednak najlepsze jest podejście systemowe, z dystansem do siebie samych, z dużą świadomością i wielką cierpliwością. Cały czas powtarzamy znajomym, że remont nauczył nas przede wszystkim pokory.
W czasie trwania remontu Ewa i Krzysztof w pewnej chwili "zastoju" zdali sobie sprawę, że zostali pozostawieni sami sobie. Żaden fachowiec nie chciał podjąć się pracy w ich poniemieckim domu.
- Z czasem nabyliśmy nowe umiejętności i po 6 latach renowacji mogę zapewnić, że mamy szeroką wiedzę ruinerską - uśmiecha się Ewa. - Teraz wręcz z zatrwożeniem patrzymy na kurczącą się listę rzeczy do zrobienia i już planujemy kolejne projekty. Takie remonty uzależniają. Otumaniają wielką, rodzącą się w bólach satysfakcją - zapewnia. - Teraz żyjemy trochę jak w innej epoce, wrażliwi na wiele rzeczy, których wcześniej, mieszkając w mieście, nie bylibyśmy nawet świadomi.
Bywa, że remont starego domu z potencjałem jest ekonomicznie nieopłacalny, ale podobno nie wszystko, co warto się opłaca.
- Niekiedy remont starego domu jest droższy niż budowa. To zależy od stanu budynku, od tego, co jest w nim do zrobienia koniecznie i natychmiast a co można odłożyć w czasie oraz gdzie można przyciąć wydatki, a co należy wykonać solidnie w stu procentach zgodnie ze sztuką - bilansuje Ewa z siedliska na Mazurach. - Wiemy, że sprawy budowlane wymagają dużego nakładu, natomiast we wnętrzu można osiągnąć świetne rezultaty, nie wydając na wyposażenie ogromnych kwot.
- Nie mamy doświadczenia w budowaniu domu od zera, ale patrząc na dzisiejsze ceny materiałów budowlanych, budowa domu również nie jest tania - mówi Justyna. - My remontujemy dworek powoli, co możemy zrobić, robimy sami, choć aktualnie weszliśmy w etap wymagający już profesjonalistów. Nie działamy jednak pod ciśnieniem. Prace idą wolniej, ale dzięki temu jesteśmy wolni od kredytu.
- A my chcielibyśmy obalić mit głoszący, że remont starego domu jest kilkukrotnie droższy od budowy nowego - mówią Ewa i Krzysztof. - Jeżeli planujemy remont, a nie renowację czyli wierne odtworzenie stylu budynku sprzed lat, już na starcie zyskujemy. Ceny takich budynków w zależności od ich stanu, bywają bardzo atrakcyjne. Oprócz samego budynku do dyspozycji mamy pełną infrastrukturę: doprowadzone media, nie musimy uzyskiwać dokumentacji, nie musimy czekać na decyzje urzędów, nie musimy kupować projektu... Bardzo często na takiej nieruchomości mamy także piękną roślinność, starodrzewie, sad, ogrodzenie, a także niedoceniane budynki gospodarcze. Przy nowych inwestycjach te wszystkie rzeczy powinniśmy analizować jako niezbędne nakłady. W wielu wypadkach konstrukcja domu i bardzo często też dachu jest w akceptowalnym stanie, a to kolejne oszczędności w remoncie. Idąc dalej: izolacje, docieplenie budynku czy instalacje wykonujemy jak w nowych domach, chyba że zdarzy się remontowa niespodzianka, którą ciężko było przewidzieć, nie jest to jednak norma - zapewniają. - Dopiero w przypadku renowacji koszty są dosyć wysokie. Odtwarzanie stolarki okienno-drzwiowej, dach z karpiówki już są znacznym wydatkiem, a cała "zabawa" zaczyna się przy wykończeniu wnętrz. Jednak wysokość budżetu zależy od naszej wyobraźni, a przede wszystkim od nakładu własnej pracy.
Okazuje się, że wiele rzeczy można zrobić własnym sumptem, oszczędzając nie tylko spore kwoty, ale i czas na znalezienie odpowiednich fachowców, którzy odnajdą się w tego typu przedsięwzięciach.
- Jest ich niewielu, przynajmniej z naszego doświadczenia - mówi Ewa z domu "pod Królikiem". - Natomiast komfort życia w domu z duszą, postawionym starymi metodami i z naturalnych materiałów, wynagrodzi wszelkie trudy.
- Od zawsze pociągała nas przedwojenna architektura. Stare ogromne drzwi, piece i drewniane schody. W nowym domu, choć bardzo byśmy się starali, nie osiągnęlibyśmy tego klimatu - mówi z satysfakcją Justyna.
Podobnie jak Justyna i Marek, Ewa i Adam również nie marzyli o nowym domu.
- W grę wchodziło zawsze tylko kupno starego, by podarować mu drugie życie, bo uważamy, że to lepsze dla świata, zarówno ze względów ekologicznych, jak i estetycznych. Jeśli krajobraz ma być piękny, nie może być zabudowany chaotycznie, gęsto ani według chwilowej mody. Dawna architektura jest naszym zdaniem przepiękna, a efekty pracy dawnych cieśli i budowniczych sprawdzają się do dziś, więc po co to psuć i dlaczego z tego dobra nie korzystać?
Jak widać, właściciele "ruin" często muszą się zmierzyć z problemami architektonicznymi tzw. starego budownictwa, niekiedy z poważnymi zniszczeniami, a gdy budynek ma status historyczny, koniecznością spełnienia wymogów związanych z ochroną zabytków. Jednak bycie ruinersem to nie tylko danie sobie szansy na stworzenie unikalnego miejsca zamieszkania. W większej skali ten trud przyczynia się do zachowania dziedzictwa architektonicznego danego regionu. Dzięki ruinersom nie tracimy z oczu wspaniałej historii, która, gdy zespala się z ich własną, staje się znów żywa.