Reklama

Katarzyna Pruszkowska-Sokalla: Jedna z bohaterek pani najnowszej książki, Marianna Adameczek, która w dzieciństwie nazywała się Blima Kurchant, powiedziała, że od zakończenia wojny czuje żal. Żal o to, że innych żydowskich dzieci szukano, zapewniano im opiekę, niejednokrotnie umożliwiano wyjazd z Polski. A ona została we wsi, w której wymordowano jej bliskich. "Dopóki będę żyła, będę miała ból do Żydów. Tak mnie zostawić, sierotę?". Kto szukał ocalałych dzieci i dlaczego nie wszystkie udało się odnaleźć?

Anna Bikont: - Intensywne poszukiwania ocalałych zaczęły się niedługo po wojnie. Działacze organizacji żydowskich, zwłaszcza syjonistycznych i religijnych, jeździli po wsiach, wypytywali, sprawdzali tropy. Też Lejb Majzels, związany z  Centralnym Komitetem Żydów w Polsce, wyjeżdżał w teren niemal 30 razy, szukając kilkudziesięciu dzieci, o czym opowiadam w mojej poprzedniej książce "Cena". Oczywiście nie wszystkie dzieci odnaleziono. Niektóre zostały w polskich rodzinach i nigdy nie dowiedziały się, że miały żydowskich rodziców. Do innych, jak stało się w przypadku Marianny, nikt nie dotarł w porę. Poszukiwania były trudne, można to zrozumieć, śledząc losy innej mojej bohaterki, Elżuni Frydrych.

Reklama

Która była córką znanego działacza ruchu oporu w getcie warszawskim, czyli Zalmana Frydrycha. Zamordowanego podczas próby ukrycia kilku Żydów w Płudach pod Warszawą.

- Po tym, jak zdradził ich polski gospodarz, który wcześniej zgodził się ich przechować. To właśnie Zalman ulokował żonę i Elżunię w pierwszej kryjówce, mieszkaniu na warszawskiej Woli. Potem dziewczynka trafiła do klasztoru w Przemyślu, a stamtąd znowu do Warszawy. Znalazła schronienie u pewnej rodziny, ale kiedy pan domu poszedł walczyć w powstaniu, jego żona wyrzuciła Elżunię na ulicę. Tam wtopiła się w tłum polskich sierot i razem z nimi trafiła do Pruszkowa, gdzie upatrzył ją sobie mieszkający w okolicy młynarz. Miała mu paść gęsi, więc kiedy zrobiło się zimno, znowu zmieniła miejsce pobytu. Tym razem trafiła do rodziny ślusarza z Żyrardowa, w której została, aż odnalazł ja tam Marek Edelman, przyjaciel jej ojca. Oczywiście ludzie, u których mieszkała, nie mieli pojęcia, że jest Żydówką. Elżunia została odnaleziona, ale proszę zobaczyć, w ilu miejscach przebywała po drodze. W ilu mógł zaginąć po niej ślad.

A co działo się innymi odnalezionymi dziećmi?

- Wiele z nich trafiło do Żydowskich Domów Dziecka, które zaczęły powstawać jeszcze w 1944 roku na terenach wyzwolonych, a potem m.in. w Krakowie, Częstochowie, Przemyślu. Kiedyś myślałam, że  domy dziecka nie są najlepszym miejscem dla dzieci. Jednak czytając o żydowskich domach dziecka po wojnie, zmieniłam zdanie.

Zanim porozmawiamy o powodach tej zmiany, chciałam zapytać o stan dzieci - i fizyczny, i psychiczny.

- Te dzieci były potwornie, ale to potwornie wyniszczone fizycznie. Wiele z nich miało gruźlicę, tak silną awitaminozę, że nie widziały po zmroku (w wyniku niedoborów witaminy A - przyp. red.), trudno gojące się, ropiejące rany na całym ciele. Nieczęsto słyszy się też o tym, że ok. 5-6 proc. dzieci miało syfilis, a więc były wykorzystywane seksualnie. Ich zdrowie psychiczne także było w fatalnym stanie. Przez kilka lat żyły w ogromnym napięciu związanym najpierw z gettem, potem z ukrywaniem się, widziały egzekucje, śmierć swoich bliskich, same były wielokrotnie o krok od śmierci.

Po wojnie dzieci miały problemy z wchodzeniem w relacje i budowaniem więzi, bo podczas wojny były tych kontaktów często pozbawione.. W kryjówkach leśnych , gdzie przechowywała się kolejna moja bohaterka, Dorka, obowiązywała całkowita cisza, bo na Żydów polowano tam jak na zwierzęta. Nie było mowy o rozmowach, dzieci nie mogły się ze sobą bawić, bo zabawa wiązała się z hałasem, a hałas równał się śmierci. Zresztą ludzi ginęli tam i w ciszy - na przykład kiedy szli na pola lub do pobliskich wsi po coś do jedzenia. Dlatego typowe dziecięce zachowania były karane.

Doratak wspominała ukrywanie się: "Ciągle było tak samo: strach, głód, strach, ktoś umierał, ktoś nie wracał. Nic się nie zmieniało, tylko było coraz mniej ludzi i mniej nadziei". Z kolei Natan Milsztajn, na pytanie  o to, czy dzieci wzajemnie sobie pomagały, odpowiedział: "Nie pomagaliśmy sobie, nie dzieliliśmy się niczym, tylko kłócili. Bo byliśmy strasznie głodni. Nie mogłem o niczym innym myśleć, tylko jak siebie uratować. Najgorszy był głód, a potem strach".

- Tak, dlatego po wojnie te dzieci często nie miały wzorców zachowania społecznego. Bo niby gdzie miały się ich nauczyć - chowając się przez rok za jakąś szafą, głodując w leśnej ziemiance czy uciekając przed kulami? Jedyne, czego pod okupacją nazistowską się nauczyły, to, że  bycie Żydem równa się śmierć. Nic dziwnego, że wiele z nich marzyło wtedy o tym, żeby już tym Żydem przestać być.    

Zresztą wiele żydowskich dzieci ukrywano jako polskie sieroty, a dokumentem, który pomagał ocaleć, było świadectwo chrztu.

- To prawda, przynależność do kościoła katolickiego dawała większe szanse na przetrwanie. Dzieci, nie tylko te przechowywane w klasztorach, z pamięci recytowały "Ojcze nasz" i "Zdrowaś Maryja". Wiele z nich uwierzyło naprawdę, ich wiara była gorliwa, nieudawana. Nawiązując do żydowskich domów dziecka, o których wspominałam - tam wychowawcy traktowali kwestie religii z dużą delikatnością. Nie konfiskowali dzieciom krzyżyków, nie zabraniali modlitw, nie zabraniali chodzenia na msze. Chciano w ten sposób oszczędzić im kolejnego szoku i delikatnie przeprowadzić je z jednej religii do drugiej. Na przykład powoli zapoznając dzieci z żydowskimi świętami czy organizując różne zabawy. Czytałam, że w ten sposób postępowali nawet zagorzali syjoniści. Jonas Turkow (znany przedwojenny żydowski aktor i reżyser - przyp. red.) wspominał, że po wojnie zagryzał zęby, ale prowadził córkę do kościoła. Oczywiście były rodziny, które nie były w stanie tego znieść i próbowały doprowadzić do gwałtownego zerwania dziecka z polsko-katolicka tożsamością, ale wiemy, że dla dzieci było to bardzo trudne.

Porozmawiajmy więc o tym, dlaczego zmieniła pani zdanie w kwestii domów dziecka.

- Żydowskie domy dziecka miały wspaniałych wychowawców i dzieci, w towarzystwie innych żydowskich dzieci, mogły tam odtajać, przywracano im tam dzieciństwo i poczucie bezpieczeństwa. Trafiały tam oczywiście głównie sieroty, ale też zdarzało się, że rodzic - rzecz trudno wyobrażalna - odnajdywał po wojnie dziecko, co graniczyło z cudem i umieszczał je w domu dziecka. Sam nie czuł się na siłach. Bo przecież często byli to ludzie, którzy przeżyli w obozach zagłady, mieli za sobą tortury, codzienne znęcanie się, głód, strach. W takim stanie trudno było okazywać troskę i czułość. Warto też pamiętać, że dla wielu dzieci rodzice byli właściwie obcymi osobami - te, które na początku wojny były maleńkie, nie pamiętały ich wcale; starsze mogły ich nie rozpoznać w wyniszczonych, zabiedzonych dorosłych, którzy wrócili z obozów.

Przeżycia, które stały się udziałem Żydów, mogą prowadzić do rozwinięcia się zespołu wstrząsu pourazowego. Dziś wiemy już, jak pomagać chorym, są terapie, skuteczne leki, psychoterapeuci. Po wojnie wiedza o PTSD była w powijakach.

- Niemal wszyscy, którzy ocaleli, mierzyli się z koszmarami nocnymi, budzili się z krzykiem zlani potem. Zagrożenie minęło, ale tzw. flashbacki powodowały, że wspomnienia najgorszych chwil nieustannie wracały. Dziś wiemy, że osoby cierpiące na PTSD żyją w dwóch równoległych światach - rzeczywistości namacalnej i rzeczywistości minionej. Wystarczy więc, że coś, nawet pozornie błahego, skojarzy się z dawno minionym koszmarem, a obrazy zalewają nas tak, jakby on trwał nadal. Opiekunowie w domach dziecka obserwowali te zachowania u dzieci i starali się na nie empatycznie reagować.

Skupiano się tam jednak nie tylko na poradzeniu sobie z tym, co było, ale z wyzwaniami, które stanęły przed tymi kruchymi, zniszczonymi dziećmi. Wojna oznaczała dla nich 6 straconych lat, 9-letnie dzieci, które nie umiały pisać ani czytać, nie były przecież rzadkością. W domach dziecka bardzo dbano o edukację, uczono też hebrajskiego, to było szczególnie ważne w domach prowadzonych przez organizacje syjonistyczne, które stawiały sobie za cel przygotowanie dzieci do życia w Palestynie.

W pani książce można przeczytać historie sześciu dziewczynek, które przetrwały Holokaust. Na ich przykładzie widać, że nie było jednego scenariusza. Ale skoro wspomniała pani o wyjazdach, chciałam o nie zapytać. Jakie były najpopularniejsze kierunki?

- Najwięcej dzieci trafiło do Palestyny, ale akurat dwie moje bohaterki trafiły do Stanów. W tym Elżunia, o której już rozmawiałyśmy, przez Szwecję trafiła do USA. Tam została adoptowana przez Julka i Helen Shatzkinów, związanych ze społecznością bundowców (Bund - lewicowa, antysyjonistyczna partia żydowska - przyp. red.). Odchowali już własne dzieci, mieszkali we własnym domu w West Chester w hrabstwie Nowy Jork. Mieli warunki, i najwidoczniej siły, by zająć się dziewczynką z Polski.

Z pani książki, a konkretnie z cytowanego fragmentu bloga Mike’a Shatzkina, wnuka Julka, wynika, że nie bez znaczenia było, po kim jest sierotą, bo jej ojciec uważany był w kręgu nowojorskich bundowców za bohatera.

- Tak, zaopiekowanie się Elżunią było dla nich, jako działaczy Bundu, pewno sprawą honoru, Z przybraną mamą miała raczej chłodne stosunki, ale ojciec szczerze ją pokochał. W Ameryce rozkwitła, szybko nauczyła się języka. W szkole szło jej świetnie, do tego stopnia, że dostała się na Uniwersytet Cornella, znaną i prestiżową uczelnię. Potem dostała się na nowojorską Columbię (Columbia University - przyp. red.), na której poznała przyszłego męża. Elza, jak mówiono na nią w Ameryce, i Robert Dallek pobrali się w 1959 roku. Wydawało się, że mimo koszmaru Holokaustu, udało jej się ułożyć życie.

O dalszych losach Elżuni jeszcze porozmawiamy, teraz chciałam zapytać o inny kierunek wyjazdów, mianowicie - o Palestynę, do której wyjechała Janka Hescheles. Dziewczynka, która niezwykle dojrzale dokumentowała wojenną rzeczywistość - pisząc pamiętnik i wiersze. Która po wojnie zamieszkała w polskim sierocińcu, sama napisała do krakowskiej kurii list z prośbą o zgodę na chrzest, ochrzciła się, a potem wyjechała i już nie wróciła.

- Palestyna była oczywistym wyborem, ale wyjazd tam nie był tak łatwy, jak może się wydawać. Po wojnie przemieszczanie się po Europie było ciężkim przeżyciem, a kontrolę nad Palestyną sprawowali Anglicy, którzy nie chcieli tam wpuszczać Żydów, mieli bardzo małe wyznaczone roczne kwoty przyjazdów. Jednak Żydzi i tak wyjeżdżali, czy to legalnie, czy nielegalnie, dzięki organizacji Bricha. Janka wyjechała w 1950, kiedy na chwilę otworzono granice dla Żydów, którzy chcieli opuścić Polskę. Jej droga przypomina drogę wielu Żydów, którzy wyjechali - najpierw trafiła do obozu przejściowego dla imigrantów, potem szukała na miejscu krewnych. W przypadku Janki była to ciocia, która, tak się nieszczęśliwie złożyło, zmarła niedługo po ich pierwszym i jedynym spotkaniu. Wtedy Janka wyjechała do Hajfy. Zamieszkała w Domu Pionierek, rozpoczęła studia na wydziale chemii, potem wyszła za mąż i urodziła dwóch synów, Eitana i Zwiego. Całe życie pracowała naukowo, także na uniwersytetach w Niemczech i Anglii.

Wiersz Janki "Bełżec"

Jaki okropny to obraz

Pełen ludzi wagon

w kącie kilka trupów,

wszyscy stoją nago.

Jęk zagłusza kół turkot -

Skazaniec tylko rozumie,

Co koło do niego mówi:

Na Bełżec! na Bełżec! na Bełżec!

Na śmierć! na śmierć! na śmierć!

Do Bełżca, do Bełżca, do Bełżca!

po śmierć, po śmierć, po śmierć!

Jeśli chcesz żyć,

to skacz, to leć, to pędź!

Ułożyła sobie życie, ale do pisania wierszy już nie wróciła, bo, jak powiedziała, "Po przyjeździe do Izraela już nie pisałam wierszy. Polska była dla mnie skończona, a po hebrajsku nie umiałam".

- Nie znaczy to, że przestała tworzyć w ogóle, bo na emeryturze zaczęła pisać książki. Słusznie zauważyła pani przed naszą rozmową, że Janka była bardzo ciekawą postacią, szczególnie w obliczu tego, co dzieje się obecnie w Izraelu i Strefie Gazy. Już nie żyje, ale wyobrażam sobie, jakim byłyby dla niej dramatem straszne mordy dokonane teraz przez Hamas i to, co się po nich rozpętało. Ona wierzyła, że istnieją dobre rozwiązania. Była bardzo zaangażowana w walkę o prawa Palestyńczyków, mówiła, że przez to, co sama przeszła, potrafiła współodczuwać ich cierpieniu. Od samego początku, czyli od końca lat 80., należała do Kobiet w Czerni, dziś międzynarodowego ruchu pokojowego, zapoczątkowanego w Izraelu. Arabki i Żydówki co piątek stawały ramię w ramię, by zaprotestować przeciwko okrucieństwom konfliktu. Oczywiście nie wszystkim podobało się jej zaangażowanie, ale ona była niezłomna.

Wyobrażam sobie. Dość wspomnieć o warunku, który stawiała wydawnictwom zainteresowanym publikacją jej książek - musiały się w nich znaleźć słowa poparcia dla Palestyny. Brzmiały: "Bombardowania Gazy w lipcu 2014 r. przypomniały mi lwowskie i warszawskie getto i moją przeszłość" czy "Nasza tragiczna przeszłość nie daje nam prawa, by w Izraelu zabierać ziemię, niszczyć domy, wyrywać z ziemi gaje oliwne".

- Tak. Co ciekawe, jej synowie byli z niej bardzo dumni. To nie jest takie częste, dzieci aktywistów często ubolewają nad tym, że rodzice, zamiast zajmować się domem, angażowali się w jakieś "sprawy".

Ale o swojej przeszłości opowiedziała synom dopiero kiedy byli dorosłymi ludźmi, na 10 lat przed śmiercią. I słowa o skończeniu z Polską potraktowała poważnie, bo synowie nigdy nie słyszeli, by używała polskiego. 

- To prawda. Mogła mieszkając w Izraelu, odciąć się od przeszłości i z tego prawa, co zupełnie zrozumiałe, skorzystała.

Myślę, że dla osób, które wyjechały, odcinanie mogło być łatwiejsze niż dla tych, które zostały. Marianna, o której rozmawiałyśmy na początku, została w rodzinnej wsi, tej samej, w której wymordowano całą jej rodzinę. Morderca brata był nawet jej sąsiadem, przeciw któremu miała zeznawać. Nie zdecydowała się, a on parę lat później, pod wpływem alkoholu, wyznał: "To takie czasy były".

- Doświadczenie Marianny to doświadczenie wielu innych dzieci, które się chowały na wsi i już tam zostały. Jako dorośli mijali na ulicy czy w sklepie ludzi, którzy albo przyczynili się do śmierci ich najbliższych, albo wręcz za tę śmierć odpowiadali. I co robili? W większości nic, bo się bali, bo nastroje antyżydowskie były po wojnie bardzo silne. Kłaniali się więc i szli w swoją stronę. "Bo takie to były czasy".

Takie czasy, że na dzieciach ze wsi można było zobaczyć ubrania swoich zamordowanych sióstr. Marianna nawet poszła do sąsiadki, która miała te rzeczy przechować, bo potrzebowała ich dla swoich dzieci. Ale usłyszała, że żadnych rzeczy nie ma, no skąd.

- Nam może to być trudno zrozumieć, ale przecież przed wojną ludzie nie mieli tylu rzeczy, iloma my się dziś otaczamy. Ubrania się szyło, robiło na drutach, dlatego nie było trudno rozpoznać sukieneczki siostry czy sweterka brata. Nawet po latach, nawet na innym dziecku. Ale co ci ludzie mogli zrobić? Jak dochodzić swoich praw w czasie, kiedy nadal miały miejsce pogromy?

Marianna wyszła za mąż, urodziła siedmioro dzieci, jedno pochowała po urodzeniu, resztę wychowała. Mąż jej nie bił, "od Żydówek nie wyzywał", syn po latach został we wsi sołtysem, "to widocznie, że ludzie mają zaufanie". Ale w rozmowie z panią powiedziała zdanie, które mnie ogromnie poruszyło: "Życie układało się nam dobrze, ale nikomu bym nie życzyła takiego życia. Nie byłam zadowolona z małżeństwa, bo zawsze miałam na myśli, że mogło moje życie być inne".

- Mogło. Gdyby nie wojna, gdyby nie to, że wymordowano jej rodzinę. Gdyby nie to, że została w Polsce, bo zaliczała się do tych przypadkowo zostawionych dzieci. Jej przyjaciółka wyjechała do Izraela i jej życie potoczyło się inaczej. Zdobyła wykształcenie, otworzyła własne przedszkole. Przeszłość postanowiła odciąć grubą kreską, nie opowiadała o niej swoim dzieciom.  Jak tłumaczyła, nie chciała, żeby ci, którzy nie przeżyli Shoah, żyli w jego cieniu.

Bo ci, którzy Shoah przeżyli, nosili go w sobie już zawsze. Czasem, pod wpływem książek czy dokumentów o ludziach, którzy ocaleli z Holokaustu, zastanawiam się, skąd mieli siłę, by żyć dalej. Żyć z ogromną tęsknotą za bliskimi, cierpieniem psychicznym, wyniszczeniem fizycznym.

- To zastanawiało i mnie. Myślę, że do pewnego stopnia odpowiedzi można szukać w dzieciństwie tych ludzi. Na przykład rodzice Janki bardzo ją kochali, troszczyli się o jej edukację, prowadzili dom otwarty, w którym miała okazję nauczyć się nawiązywania relacji. Być może to właśnie te pierwsze lata były źródłem siły do przeżycia kolejnych. Jej synowie opowiadali mi też, że Janka i jej mąż, Kalman Altman, byli wyjątkowo zgodnym, kochającym i wspierającym się małżeństwem. Miłość mogła dodawać sił.

- Rozmyślając nad losami moich bohaterek, zwłaszcza Elżuni, doszłam do jeszcze jednego wniosku. Ona miała w USA dobry start, jednak z czasem zaczęły ujawniać się zaburzenia psychiczne, na początku lat 60. trafiła do szpitala psychiatrycznego z objawami załamania nerwowego. Dwa lata później odebrała sobie życie, zażywając środki nasenne. Zastanawiałam się więc, które wojenne przeżycie mogło ją złamać na tyle, że po latach postanowiła popełnić samobójstwo. Ale potem pomyślałam, że może wcale nie o to chodzi. Może po prostu przeżycie wojny nie musiało wcale oznaczać, że tej woli życia, tych sił, których źródło próbujemy teraz znaleźć, było niewyczerpywalne. Na przykład Elżuni starczyło ich na 16 lat.

Wiersz Janki "Do mamusi"

Ach, czemuś mnie tak skrzywdziła

I samą zostawiła?

Śród tylu obcych ludzi

Mam się sama trudzić?

Lecz chyba z nieba mnie widzisz

I całkiem już nie skrzywdzisz

I gdy noc będzie w obozie

I cisza już wkoło

Z nieba zejdziesz do mnie

Siądziesz na moją pryczę

I jak dawniej pocałujesz mnie w czoło.

Godziny, minuty liczę

Na takie cudowne spotkanie

Radosne powitanie

[...]

Ach przyjdź, mamo, przyjdź

Moje kochanie