Reklama

O rozwój w tym kierunku dbają nie tylko rodzice, ale także muzea, które coraz częściej dostrzegają potencjał w najmłodszych zwiedzających. Jeśli prezentują eksponaty, którym interakcja z małymi paluszkami szkodzi, dbają o dodatkowe atrakcje sensoryczne.

Muzea lubią dzieci i bardzo dobrze to pokazują. Może gorzej jest z rodzicami? To my zakładamy podczas takiej wizyty najgorsze, tłumacząc się później, że to maluch nie lubi zwiedzać.

Strach przed... zniszczeniem

Reklama

Największym problemem wydaje się więc zastosowanie do tabliczek "nie dotykać". U dzieci czasem trudno zahamować potrzebę pomacania wszystkiego - nic dziwnego, bo to ich naturalny sposób na naukę świata. I niestety bywa tak, że właśnie ta cecha powstrzymuje rodziców przed wizytami w poważnych galeriach. Bo coś może się zepsuć, co oczywiście się zdarza... Tak jak i w każdej dziedzinie życia.

- Mieliśmy we własnej galerii sytuację, że dziecko stłukło wielki totem. Na szczęście nic się nikomu nie stało, artystka też wykazała się dużym zrozumieniem - wspomina Natalia, mama dwójki kilkuletnich dzieci, która prowadzi galerię. Przyznaje, że sama z wizytami ogranicza się do niektórych ekspozycji. - Wyznacznikiem nie jest tematyka tylko raczej dostępność wystawy w sensie interakcji. Myślę, że wiele zależy od dziecka wieku i temperamentu, ale na razie nie zabieram swoich dzieci przede wszystkim na wystawy, gdzie niczego nie wolno dotknąć albo obiekty są delikatne (np. ceramika).

Ostatnio w mediach głośno było o czteroletnim chłopcu, który przez przypadek rozbił 3500-letnią wazę w czasie zwiedzania muzeum w Izraelu. Był tak ciekawy, co jest w środku, że pociągnął naczynie, a ono spadło i roztrzaskało się. Chciał po prostu zobaczyć, czy coś nie jest schowane w środku. 

Gdzie wina tam i kara... Tylko jaka wina, ciekawość dziecka? Nieupilnowanie? Można przypuszczać, że cała rodzina wyleciała z miejsca z hukiem głośniejszym niż dźwięk pękającego naczynia z okresu 1500-2200 roku przed naszą erą. Nic bardziej mylnego. Władze muzeum w Hajfie podkreślają, że nigdy nie karzą zwiedzających, którzy nieumyślnie uszkodzą, bądź zniszczą obiekty.

Dodatkowo kierownictwo muzeum doceniło zainteresowanie historią i zaprosiło chłopca oraz jego rodzinę na zorganizowaną wycieczkę. Z przewodnikiem na pewno pozwolono dziecku zajrzeć tam, gdzie najciekawiej, tym razem już ostrożniej.

"Muszę dotknąć"

Skoro jesteśmy przy temacie dotykania, obecnie muzea bardzo rozumieją tę potrzebę i wychodzą naprzeciw małym rączkom zaciekawionym np. wypukłościami z farb na obrazach olejnych. Wiadomo, że z bliska wszystko wygląda zupełnie inaczej niż w wydrukowanych albumach i może okazać się niezwykle ciekawe. Syn Kasi, gdy pierwszy raz zobaczył wielki obraz w muzeum w Berlinie z bliska, był zachwycony jego strukturą.

- Powiedział mi, że nie wiedział, że to wszystko jest w 3D. Od tego czasu chodziliśmy od obrazu do obrazu i przyglądaliśmy się z bliska, jak różnią się grubością poszczególne pociągnięcia pędzlem. To było dla mnie ciekawe odkrycie, bo nigdy aż tak nie wgłębiałam się w strukturę obrazu, raczej skupiałam się na całości, przedstawionej scenie, nie technice. Być może dlatego warto pójść od czasu do czasu z dzieckiem do takiego muzeum - to my możemy zobaczyć więcej.

Na wielu klasycznych wystawach - czyli "nudne sale z obrazami" są specjalne miejsca, gdzie maluchy mogą się wyżyć artystycznie - stoły z przyborami do malowania, kartki i pokazowe tabliczki z pociągnięciami farby tak, by można je było dotknąć, zamiast cennego obrazu.

W niektórych muzeach są specjalne płaskorzeźby, wprawdzie przygotowane z myślą dla niewidomych, ale doskonale sprawdzają się także przy dzieciach. Pozwalają dosłownie na dotknięcie obrazu i patrzenie na niego palcami.

Tak samo w tych już bardziej "dziecięcych" obiektach, jak muzea historii naturalnej. Kto nie chciałby dotknąć pazura dinozaura albo złożonego przez niego jaja? Pokusa jest duża, dlatego są specjalne stanowiska z przygotowanymi próbkami. Jeśli ustalimy na początku zasadę, że szukamy miejsc z np. naklejką "dotknij mnie" (w różnych językach), bo zwykle takie oznaczenie funkcjonują, mamy sporą szansę, że nikt nie będzie skupiał się na próbach złapania za nogę szkieletu wielkiego gada.

A jeśli zwiedzamy coś tak cennego, jak muzeum luksusowych samochodów, gdzie aż się prosi, o pokręcenie kierownicą czy poruszanie kilkudziesięcioletnią gałką zmiany biegów? Bardzo proszę! Np. w muzeum Porsche w Stuttgarcie co kilka stanowisk zorganizowana jest tablica, na której można sprawdzić się jako kierowca lub mechanik - zadania nie są takie łatwe i dają czas rodzicom na... obfotografowanie się z najpiękniejszymi autami.

Tylko nie zanudzić

Inaczej zwiedzamy miejsca, które odwiedzamy raz życiu. Wtedy bardzo często działamy w trybie: odhaczyć, bo trzeba. Jeśli robimy to np. na wakacjach z dziećmi, ryzykujemy trwały uraz do tego typu atrakcji - pędzimy, by zobaczyć jak najwięcej eksponatów, nie skupiamy się na tym, co może okazać się najbardziej wartościowe czy... po prostu o wiele bardziej interesujące dla dziecka.

Albo lecimy do muzealnych hitów, przy których zwykle jest tłum ludzi. Jeśli nam trudno jest spotkać się wzrokiem z Mona Lisą, co dopiero człowieczkowi, który ma około metra wzrostu. Dlatego pamiętajmy o tym, by choć na chwilę podnieść go nad głowy innych. Dodatkowo nie zawsze to, co najsłynniejsze musi być najciekawsze - nie ujmując nic pani Lisie Gherardini. Tłum męczy, a wypatrywanie plączącego się w nim dziecka jeszcze bardziej.

Zniechęcamy i siebie, i dzieci bardzo często wtedy, kiedy zobaczenie wszystkiego jest ważniejsze niż bolące nogi - a te w niektórych obiektach mają prawo boleć. I jeszcze do gry wkracza modne ostatnio wśród rodziców hasło - przebodźcowanie.  Nadmiar wrażeń zmysłowych, który dociera do mózgu, może sprawić, że towarzysz zacznie być "niegrzeczny", choć na początku wspólne zwiedzanie szło tak dobrze.

Dziecko ma mniejszy limit przyswajania "nudniejszych" form spędzania czasu niż zabawa w fontannie czy na placu zabaw. Dlatego uszanowanie momentu zmęczenia jest bardzo ważne. Przerwanie zwiedzania np. w połowie trasy ułatwia myśl: kiedyś tu wrócimy. Wynagradza natomiast brak nerwów. 

Motyw przewodni

Zwiedzając ze swoimi dziećmi muzea, a syn jest ich szczególnym fanem, zawsze wybieram motyw przewodni. Można szukać na obrazach psów, liczyć je, a nawet wpisywać do specjalnie na ten dzień przygotowanego notesu - co sprawia, że dziecko ma zajęte ręce i trudniej mu sięgać tam, gdzie nie wolno.

We florenckiej galerii Uffizi - "nudnym" muzeum z samymi obrazami - obraliśmy motyw mitologiczny, szukaliśmy postaci, wyłapywaliśmy bohaterów, o których czytaliśmy w trakcie wycieczki. Innym razem porównywaliśmy bobasy, jak malowane były w różnych czasach. Zaskakujące, jak wiele dziecko chce wtedy zobaczyć - na pytanie, czy już idziemy - usłyszałam, jeszcze kilka sal zostało do porównania. 

Tu jednak konieczne jest przygotowanie. Szczegóły, jakie potrafi dostrzec dziecko i dobrać do nich pytania, mogą sprawić, że nasza wiedza zostanie wystawiona na poważną próbę.

Zbieramy i wynosimy

Motyw przewodni sprytnie wykorzystują same instytucje, pozwalając dzieciom na zbieranie atrakcyjnych dla nich fantów, zostawiając pamiątki.

Galeria w niemieckim Kassel we współpracy z Playmobil przygotowała kopie obrazów z klocków. Rozstawione na salach gablotki skupiają uwagę dzieci, które mają szasnę na przedmiotach im znanych (zabawkach), zauważyć elementy wielkiej sztuki. A jeśli będą chciały zrobić swoje dzieła, czekają na nie klocki w auli. Do domu mogą zabrać katalog i specjalne zadania związane z wystawą.

Czasem przydaje się rozbudzić charakter zdobywcy - do biletów w niektórych miejscach dołączone są mapki, np. na których trzeba zbierać pieczątki ukryte w budynku. Za odhaczenie wszystkich, dziecko dostaje drobiazg w kasie.

Muzeum Powstania Warszawskiego ma natomiast kartki kalendarza - na każdy dzień od wybuchu do zakończenia powstania. Fakt, że coś ma numerki, można to zbierać podczas zwiedzania i zabrać za darmo (!) do domu potrafi zrobić wrażenie.

Byle nie szeptem

Myślmy o innych. Największy hałas robimy... szeptem. Choć wydaje nam się, że szepcząc na ucho dziecku (które jest metr w dół od naszych ust), opowiadając np. o obrazie, nie przeszkadzamy innym, bardzo się mylimy. Zwykle nie używamy wtedy głosu w sposób wybitnie cichy, a mówimy normalnie, ale szeleszcząc.

Większość rodziców czuje dyskomfort, jeśli ich dzieci są jedynymi na dorosłej wystawie obrazów i nie zachowują odpowiedniej powagi. "Po co oni je tu brali" - to hasło widzą w każdym oburzonym spojrzeniu. A no po to, żeby dziecko przypomniało sobie nawet za kilka lat w klasie, że np. Picasso albo Nowosielski nie są jedynie anonimowym malarzami, zbiorami literek w podręczniku, ale kimś więcej. Kimś, kogo obrazy widziało na własne oczy i może w pamięci odszukać informacje o tym, jakiej techniki używał, skojarzyć kolory, formaty. Porównać z tym, co książka podaje jako przykład i krytycznie ocenić.

Choć wydaje nam się, że niektóre dzieci jedynie przebiegają przez wystawy, nic nie zapamiętując, możemy bardzo się zdziwić, gdy w pewnym momencie odpowiednia szufladka w ich głowie się otworzy.

Dlatego opowiadajmy, opowiadajmy ile się da - cicho, ale nie szeleszczącym "wcalenieszeptem".

Bardzo trudne sprawy

A co z muzeami o trudnej tematyce, jak wojna, broń? Unikać? Obiekty tego typu, jeśli nie są dozwolone od lat 18, dbają o komfort psychiczny najmłodszych. Przedstawiają temat w taki sposób, by nie fundować nikomu traumy i nocnych koszmarów, a jednocześnie nie odejmują powagi sytuacji. Są doskonałym wstępem do rozmów o śmierci, zabijaniu, o których przecież w końcu porozmawiać z dzieckiem trzeba, bo jest częścią życia nie do uniknięcia... a wojna niestety częścią naszej rzeczywistości.

Muzeum Powstania Warszawskiego ma np. specjalną salę stylizowaną na lata 40. XX wieku. Dzieci mogą zobaczyć - dotknąć, przebadać po swojemu - jak żyli ich rówieśnicy kilkadziesiąt lat temu. Są zabawki z tamtego okresu, ubranka. Są też profesjonalni "animatorzy", którzy odpowiednio wprowadzają ich w temat.

Podobnie działają muzea na całym świecie. Historia D-Day (historia operacji Overlord podczas lądowania w Normandii). przedstawiona w brytyjskim Portsmouth też zawiera elementy "rozrywkowe" dla najmłodszych. Za pomocą specjalnie zbudowanych eksponatów, mogą sprawdzić, jak technicznie działały niektóre maszyny, wyważyć okręt, by nie zatonął transportując czołgi itp.

No dobrze, a co z dorosłymi? Skoro jest bezpiecznie dla dzieci, jak dowiedzą się o tej najbardziej bolesnej prawdzie? W specjalnych salach za kotarami, które oznaczone są jako treść drastyczna lub, jak w Muzeum Powstania Warszawskiego, poza zasięgiem wzroku dzieci, ale nie dorosłych. Np. filmy, na których pokazywana jest śmierć, są ukryte w betonowych blokach i tylko przy odpowiednim wzroście jest szansa do nich zajrzeć.

Najlepsze lekcje? Poza szkołą

Wiadomo, że najlepsza lekcja, to taka, której nie ma. Albo jest, ale nie w szkole. W dzisiejszych czasach już chyba niewiele dzieci reaguje "o nie, ale nuda" na wieść, że klasa wybiera się do muzeum.

W Madrycie, podczas zwiedzania Prado można natknąć się na wiele grup wczesnoszkolnych, które siedzą przed obrazem i słuchają, o dziwno z ogromnym zainteresowaniem. Być może dlatego, że nikt nie mówi im o datach, tylko omawia dzieło pobudzając wyobraźnię, pozwalając na własną interpretację.

Takie lekcje mają zwykle konkretny temat. Nie jest to jednorazowe wyjście, a cykl spotkań, które rozwijają i pozwalają zdobyć wiedzę znacznie wybiegającą poza to, co w podręcznikach.

Czy można iść z dzieckiem na wystawy, nawet te pozornie nudne? Warto. Ma to jednak swoją cenę - przygotowanie. Trasy, pomysłu na zwiedzanie i... odkurzenie naszej wiedzy. Będą pytania i to wcale nie takie proste. Ale imponujące.