Reklama

- To najbardziej makiaweliczny przywódca dzisiejszego świata i mistrz przetrwania. To nie jest szaleniec, ale bardzo inteligentny realista i pragmatyk - mówi w dokumencie "Kim Dzong Un - Władca Korei" prof. Andriej Łańkow, rosyjski specjalista ds. reżimu z Pjongjangu i autor książek na temat życia w KRLD.

Podkreśla, że północnokoreański lider "widział, jakie konsekwencje poniosły reżimy złamane przez Stany Zjednoczone i kraje zachodu". - Mówię o Libii, o Iraku, Afganistanie. Kim Dzong Un nie chce skończyć tak, jak oni. Zrozumiał, że jedynym sposobem na przetrwanie jest broń jądrowa, ponieważ żaden kraj nie zaatakuje Korei Północnej posiadającej bombę atomową - przekonuje pisarz i zaznacza, że Kim jest na dziś po prostu "nieusuwalny".

Reklama

Zdaniem pułkownika Davida S. Maxwella z Instytutu Studiów Koreańsko-Amerykańskich, poparcie zapewniają mu wysoko postawieni urzędnicy, którzy boją się podzielenia losu popleczników Ceaucesu oraz "losu Kaddafiego i Saddama". - Ci liderzy zginęli, ponieważ nie mieli broni jądrowej i zadarli ze Stanami Zjednoczonymi, albo zbuntował się ich naród, jak w przypadku rumuńskiego przywódcy - zauważa wojskowy w filmie "Kim Dzong Un - ostatni czerwony książę".

Zaznacza równocześnie, że Kim zdobył pełnię władzy w kraju. - Nikt inny nie kieruje, bo system został tak zaprojektowany, aby u władzy była wyłącznie jedna osoba. Przetrwają w nim jedynie ludzie w pełni lojalni wobec lidera - mówi płk Maxwell.

Bajkowe życie "czerwonego księcia"

Jednak zanim doszedł do władania i dorosłości, Kim wiódł bajkowe życie w rezydencjach Kim Dzong Ila, które zostały dokładnie opisane w książce "Byłem kucharzem Kim Dzong Ila" przez osobistego kucharza, robiącego sushi dla poprzedniego władcy, ukrywającego się dziś pod pseudonimem Kenji Fujimoto.

Japończyk po raz pierwszy przyjechał do Korei Północnej w 1982 roku. Miał za zadanie nauczyć Koreańczyków, usługujących ówczesnemu następcy Kim Ir Sena, przyrządzania legendarnego dania z surowych ryb, które Kim Dzong Il wprost uwielbiał. Fujimoto spędził na dworze w Pjongjangu ponad rok i zrobił znakomite wrażenie.

Sześć lat później został zaproszony ponownie i mianowany szefem kuchni z doskonałą pensją w wysokości 70 tys. dolarów rocznie. To oznacza, że zarabiał o około 50 tys. dolarów, więcej niż wynosiło ówcześnie średnie, roczne wynagrodzenie w USA. Z upływem lat został również zaufanym znajomym i powiernikiem Ila oraz opiekunem małych, komunistycznych "książąt" - Kim Dzong Czola, Kim Dzong Una i najmłodszej Kim Jo Dzong.

Najstarszy z wymienionych Czol był zdaniem Fujimoto zniewieściały, zamknięty w sobie i mało ambitny oraz niezbyt lubiany przez ojca, ale przyjazny dla innych. Mocno i z serdecznym uśmiechem uścisnął dłoń Japończyka, kiedy miał 8 lat i razem z bratem poznali kucharza po raz pierwszy. W przeciwieństwie do młodszego ledwie 6-letniego Una, który popatrzył na przybysza wzrokiem pełnym nienawiści i nie zamierzał się z nim witać.

Mężczyzna wspominał, że wydawało mu się, iż malec pragnął mu swoją postawą zademonstrować pogardę."Ty wstrętny Japończyku" - wyrażała mowa ciała młodzieńca, pisał po latach we wspomnieniach i dodał, że dopiero Kim Dzong Il zmusił dziecko do wyciągnięcia ręki. 

Ich drugie spotkanie było lepsze i przyniosło zmianę. Najmniejszy Kim był zachwycony, kiedy 40-latek wypuścił przy nich w powietrze latawce. - Bardzo pięknie. Dzięki Panu Fujimoto latawiec unosi się - powiedziała Ko Yong Hui do synów i lody zostały między Unem a kucharzem przełamane. Zaledwie miesiąc później cudzoziemiec został zaskoczony propozycją, wedle której miał zostać "towarzyszem zabaw" dla dzieci.

Bawić się dało - pociechy Ila posiadały wszystkie rzeczy, jakich mogły zapragnąć. Un po okolicach różnych rezydencji i wielkich domach jeździł prawdziwym, zmodyfikowanym na wysokość widzenia i długość nóg 6-latka, samochodem oraz posiadał prawdziwy pistolet colt kaliber 45 i konsolę, na której nieustannie włączony był Super Mario Bros. Pokoje w willach pełne były klocków Lego i najnowszych zabawek PlayMobile. Na wyposażeniu posiadłości były parki ze sztucznymi wodospadami, jeziorami i skuterami, strzelnice, baseny i kina oraz boiska do koszykówki.

"Książęta" nie mogli jednak zadawać się z innymi dziećmi i nie mieli przyjaciół, z którymi dałoby się bawić we wspomnianych pomieszczeniach i opisanymi rzeczami. Żyli odizolowani od reszty społeczeństwa i przyrodniego brata Dzong Nama, a siostra była bardzo mała. Tymczasem w samotności nawet niezmierzone bogactwo może być nudne. Pomyślano więc, że kucharz-opiekun może się stać ich przyjacielem. 

- Trochę doskwierała mu samotność - wspominał Japończyk w rozmowie z nowozelandzką dziennikarką, Anną Fifield. - Stałem się dla niego kimś w rodzaju towarzysza zabaw, tak jakby kolegą - dodał.

Trzymani na dystans

Nadal jednak Un zwracał się do Fujimoto po nazwisku, w przeciwieństwie do Czola, który mówił uprzejme "Pan Fujimoto" lub "Panie Fujimoto". Dzisiejszy władca Korei wyraźnie próbował cudzoziemcowi pokazywać wyższość i zaznaczać dystans, ale później ich relacje przemieniły się w prawdziwą przyjaźń. Kucharz pokazał nawet Annie Fifield zdjęcie, na którym się przytulają z przyszłym wodzem.

Równocześnie Un był niezwykle butny i zarozumiały dla innych. Lubił rozkazywać i bywał bezwzględny dla nieposłusznych mu osób, a kiedyś zwymyślał nawet siostrę swojego ojca, kiedy kobieta rzuciła mu pieszczotliwe określenie "braciszku". Będący wówczas w pobliżu Fujimoto rozbroił napięcie, nazywając żartobliwie 10-latka "towarzyszem generałem" i nerwowa atmosfera opadła, a do przyszłego Wielkiego Następcy - któremu miano przypadło do serca - zaczęto się zwracać wspomnianym wyrażeniem na stałe.

Dziedzic, już wcześniej mający poczucie wyjątkowości, ponownie się w nim utwierdził. Tak, jak wtedy, kiedy podczas ósmych urodzin, w sali balowej rządowego ośrodka w Wonsan, hołdy składali mu najwyżsi rangą urzędnicy państwowi i północnokoreańscy wojskowi. To wtedy Japończyk zauważył, że ojciec najlepiej porozumiewa się właśnie z Unem, szalenie do siebie podobnym z zachowania i usposobienia. Jednocześnie chłopiec był dzieckiem nieprzeciętnie inteligentnym i pojętnym, a nauka przedmiotów - zwłaszcza ścisłych - przychodziła mu dość łatwo.

"Miał szmergla na punkcie wszelkiego rodzaju maszyn, zwłaszcza modeli samolotów i statków. Chciał wiedzieć, co sprawia, że latają albo pływają. W wieku ośmiu czy dziewięciu lat, kiedy mieszkał jeszcze w Pjongjangu, potrafił całymi nocami przeprowadzać eksperymenty i budzić nad ranem ekspertów, jeśli nie potrafił samodzielnie rozwiązać jakiegoś problemu" - pisze Fifield w książce "Wielki Następca. Niebiańskie przeznaczenie błyskotliwego towarzysza Kim Dzong Una".

"Zwykła rodzina" w Szwajcarii

Ta obsesja nie minęła, nawet kiedy w wieku 12 lat został wysłany do szkoły w Bernie, stolicy Szwajcarii. Dołączył wówczas do swojego brata Kim Dzong Czola, który jako "syn ambasadora" o nazwisku Pak uczył się w Europie od dwóch lat. W rzeczywistości wychowywała ich siostra matki Ko Yong Suk i jej mąż Ri Gang.

- Mieszkaliśmy w zwykłym domu i zachowywaliśmy się jak zwykła rodzina, ze mną w roli matki - mówiła kobieta, kiedy po prawie 20 latach namierzono ją w USA. - Zapraszali kolegów, a ja przygotowywałam dla nich przekąski. Mieli zupełnie normalne dzieciństwo. Świętowali urodziny, dostawali prezenty, bawili się ze szwajcarskimi dziećmi.

Kim Dzong Un, podobnie jak Czol i dosłana im później siostra, został posłany do prywatnej International School of Berne, anglojęzycznej szkoły dla dzieci dyplomatów i ważnych urzędników. Edukacja w placówce kosztowała ponad 20 tysięcy dolarów za rok.

Dwa lata później świat rodziny Kim zawalił się, kiedy u Ko Yong Hui - wielokrotnie odwiedzającej swoje latorośle - zdiagnozowano zaawansowanego raka piersi. Żona dyktatora podjęła intensywne leczenie we Francji, ale nie przynosiło ono zamierzonych rezultatów, więc wystąpiono o amerykańską wizę, aby mogła przejść nowoczesną kurację w Stanach Zjednoczonych. Podanie reżimu zostało jednak odrzucone przez urzędników i Waszyngton, który został poinformowany o sytuacji. Tymczasem lekarze nie dawali kobiecie dużych szans na przeżycie roku, więc obawiając się o swój los - kiedy nie będą już mieli nici pokrewieństwa z klanem Kimów i dużą wiedzę - szwajcarscy wuj i ciotka uciekli z prawdziwymi dziećmi do USA. W rzeczywistości Hui przeżyła jeszcze sześć lat.

Przyszły lider po ich odejściu został przeniesiony do Liebefeld-Steinhölzli, publicznej szkoły dla dzieci z bogatych rodzin. Tu nie musiał wyjaśniać, dlaczego ma "nowych rodziców", którymi zostali agenci służb specjalnych.

- Nie miał najgorszych wyników. Niekiedy szło mu średnio, innym razem nieźle. Bardzo lubił sport, zwłaszcza koszykówkę. Grał w nią naprawdę dobrze - wspomina Ueli Studer, który uczył północnokoreańskiego lidera.

Koleżanka z klasy zauważa z kolei, że był nieco odludkiem, nie pił alkoholu i "absolutnie unikał kontaktu z dziewczynami". - Był samotnikiem i nigdy nie rozmawiał o swoich prywatnych sprawach. Jeśli spędzał z kimś czas, to tylko z Markiem Imhofem lub Joao Micaelo - powiedziała w rozmowie z "Berner Zeiting" w 2010 roku.

Najlepszy szkolny przyjaciel dyktatora - Micaelo, który siedział z Unem w jednej ławce, przekonuje, że był on miłym dzieciakiem i wydawał się im zwyczajnym nastolatkiem. - Świetnie się razem bawiliśmy. Był dobrym facetem. Wiele dzieciaków go lubiło - mówił w rozmowie z "The Daily Beast" ten syn portugalskiego dyplomaty.

Podkreśla, że Un był wielkim kibicem Michaela Jordana i drużyny Chicago Bulls. - Cały świat sprowadzał się dla niego do koszykówki. Myślał o niej bez przerwy - zaznaczył Portugalczyk innym razem, w wywiadzie dla CNN.

Mark Imhof dodaje, że Kim "miał duże poczucie humoru i dobrze się dogadywał ze wszystkimi, nawet tymi uczniami, którzy pochodzili z krajów, które były wrogami Korei Północnej". - Polityka była w szkole tematem tabu. Kłóciliśmy się o piłkę nożną, a nie o politykę - podkreśla mężczyzna.

To właśnie wspomnianą dwójkę Un zapraszał najczęściej do domu. Tam bawili się na najnowszym PlayStation i przy filmach akcji z Jackie Chanem oraz o Jamesie Bondzie lub słuchali zachodniej muzyki pop na bardzo drogim miniodtwarzaczu. Podczas spotkań Kim opowiadał również wiele o swoim rodzinnym kraju. Raz nawet pokazał kolegom zdjęcie z prawdziwym ojcem i przyznał, że jest synem Kim Dzong Ila, a mieszkający z nim rodzice pracują pod przykryciem, ale przyjaciele mu nie uwierzyli. - Jasne, twój ojciec jest prezydentem - Portugalczyk wziął słowa przyjaciela za dowcip. Przyszły lider jedynie się roześmiał i postanowili nie wracać więcej do kwestii.

W 2001 roku Joao zrozumiał, że słowa szkolnego kolegi nie były żartem, kiedy Kim w okolicach Wielkanocy przyszedł pożegnać się z nim z powodu konieczności natychmiastowego powrotu do Korei Północnej. Powiedział mu wówczas - jako jedynemu - że naprawdę jest synem Ila. Nigdy więcej się nie spotkali.

"Tłusty Niedźwiedź"

Powodem nagłego wyjazdu było kompromitujące zachowanie najstarszego syna Kim Dzong Ila. Kim Dzong Nam - jak donosił przywódcy północnokoreański wywiad - bywał wielokrotnie w Japonii i korzystał w "łaźniach" z usług prostytutek oraz upijał się do nieprzytomności w barach i nawiązał kontakty "biznesowe" z przywódcami Yakuzy. Trwonił również na potęgę pieniądze rodziny w kasynach w Makau i w luksusowych hotelach. Kim Dzong Il w prywatnych rozmowach zarzucał mu niedojrzałość i zachowanie nieodpowiednie dla dziedzica władzy.

To nie były zresztą pierwsze wybryki pierworodnego potomka Umiłowanego Przywódcy. Już w 1994 roku 20-letni Kim Dzong Nam potajemnie, bez wiedzy ojca, bardzo dużo imprezował i "zbyt mocno bawił się" w barach i klubach nocnych Pjongjangu. Pewnego razu, po dobrze zakrapianej zabawie, wyjął pistolet i wystrzelił w klubie dla majętnych cudzoziemców w hotelu Kyoro. Kiedy wieści doszły do uszu Kim Dzong Ila, lider wpadł w straszliwy szał. Nałożył na syna i jego świtę miesięczny areszt domowy oraz zagroził wszystkim posłaniem do łagru w przypadku kolejnych, nocnych wyskoków na miasto. Kara pomogła na krótko, później znów widywano publicznie Nama na różnych parkietach i przy ladach z alkoholem.

Miarka przebrała się ostatecznie krótko po powrocie Kim Dzong Una do kraju, w maju 2001 roku. To wtedy 30-latek został, razem z żoną i synem, złapany na lotnisku w Tokio podczas podróży do Disneylandu. Miał przy sobie "lewy", dominikański paszport wystawiony na nazwisko Pang Xiong. To zwróciło uwagę japońskiej straży granicznej, bo po chińsku owe słowa znaczą "Tłusty Niedźwiedź".

Załamany zachowaniem syna dyktator, nakazał mu wyjechać na zawsze z Korei Północnej. Zaczynało być jasne, że kolejnym przywódcą kraju zostanie któryś z synów drugiej żony Ila, Ko Yong Hui. Media w Seulu spekulowały przy okazji, że macocha osobiście dała znać władzom Japonii o podróży pasierba, aby został skompromitowany i odsunięty.

Nieco ponad półtora roku później informacje o ostatecznym pozbyciu się Nama zostały potwierdzone pośrednio przez Koreańską Armię Ludową, która rozpoczęła kampanię propagandową pod hasłem "Szanowana matka jest najbardziej wiernym i lojalnym poddanym wobec Umiłowanego Przywódcy", odnosząc się powyższym sloganem do matki Una, Czola i Kim Jo Dzong. To oznaczało wyniesienie Hui na rodzicielkę kolejnego lidera Korei.

Wywiady przewidywały na Wielkiego Następcę, z uwagi na starszeństwo, Kim Dzong Czola. Fujimoto bez żadnych wątpliwości w swojej książce, wydanej w 2003 roku, stwierdził, że na sukcesję nie ma on żadnych szans. Nie interesował się polityką, nie wykazywał ambicji bycia liderem kraju, a w dodatku miał nieznane problemy hormonalne, które leczył w Europie, oraz pokojowe usposobienie. - To taki typ, który nikogo by nie skrzywdził. Sympatyczny chłopak, w życiu nie nadawałby się na czarny charakter - wspominał później Czola szkolny kolega ze Szwajcarii.

Został jednak on - dziś już wiadomo, że prawdopodobnie dla zmylenia świata - mianowany na różne stanowiska polityczne, mimo że pisał: "W moim idealnym świecie nie pozwoliłbym na żadną broń ani bomby atomowe. Zniszczyłbym wszystkich terrorystów razem z Jean-Claudem Van Dammem. Sprawiłbym, żeby ludzie przestali brać narkotyki" - czytamy w referacie, który odnaleziono po latach w Szwajcarii. Pozostawał więc, zdaniem kucharza, wyłącznie jeden kandydat - najmłodszy syn Kim Dzong Un.

"Taki szczeniak ma nami rządzić?"

Kiedy pod koniec 2011 roku przejmował władzę, miał bardzo kiepską pozycję i był zaledwie kilka lat po studiach na Akademii Wojskowej im. Kim ir Sena.  Formalnie był mianowanym sukcesorem dopiero od ponad dwóch lat, a w północnokoreańskim środowisku politycznym podobny okres budowania władzy jest uznawany za krótki.  Kim Ir Sen, dla przykładu, wdrażał Kim Dzong Ila oficjalnie w meandry samodzielnych rządów przez 14 lat, a wliczając inną działalność polityczną, mówić można łącznie o 31 latach przygotowań do objęcia rządów. Dodatkowo - miał do pomocy w szkoleniu Ila doradców z ZSRR.

Tymczasem Un był kształtowany na lidera podczas dużych kryzysów politycznych, związanych m.in. z produkcją broni nuklearnej i kiedy kraj przechodził przez poważne problemy wewnętrzne. Trudno było Kim Dzong Ilowi, poruszającemu się ze względów bezpieczeństwa wyłącznie pociągiem, przekazywać nabytą o lawirowaniu na komunistycznych salonach wiedzę, między dziesiątkami spotkań i kiedy musiał interweniować przy różnych "pożarach" w partii. Na domiar złego dla przyszłego lidera, Il był u kresu sił ze względu na ciężkie komplikacje zdrowotne, a w sierpniu 2008 roku miał rozległy wylew, w wyniku którego zapadł w śpiączkę i prawie pożegnał się ze światem.


Życie Najwyższego Przywódcy uratował François-Xavier Roux, znany neurolog z Paryża, potajemnie wywieziony przez północnokoreański wywiad z Francji. Doradcy zdawali sobie jednak sprawę, że Il może prędko umrzeć i zdecydowano o przyspieszeniu w przysposabianiu Una do władzy. Mając ledwie 25 lat, w styczniu 2009 roku, został przedstawiony partii i narodowi, jako przyszły wódz.

Trzy lata później, kiedy Kim Dzong Il zmarł, nadal jednak nie był odpowiednio umocowany i wielu sugerowało, że Korea Kimów przestanie istnieć. "To koniec Korei Północnej, jaką znamy. Może wszystko rozpadnie się w ciągu kilku tygodni, może kilku miesięcy, ale, tak czy inaczej, reżim nie zdoła się utrzymać" - prorokował "New York Times".

Także żyjący w Makau Kim Dzong Nam przekonywał, że "reżim Kim Dzong Una nie przetrwa zbyt długo". Podkreślał ponadto, iż jego przyrodni brat "będzie zwykłym figurantem, a prawdziwa władza spoczywać ma w rękach członków elit".

- Taki "szczeniak", przybyły z zachodu ma nami rządzić? - wspominał później nastroje komunistycznych bonzów, w rozmowie z południowokoreańską prasą, jeden ze zbiegłych członków partii.

Kimowi jednak, po wielu bojach i brutalnych czystkach - podczas których m.in. prawdopodobnie zlecił zabójstwo Kim Dzong Nama i rozstrzelał swojego najważniejszego doradcę i wuja Jang Song Thaeka oraz wsadził do więzienia i obozów pracy lub po prostu odsunął od władzy, wysokich i ważnych urzędników - w niezwykły sposób udało się przetrwać.

Dziesięć lat rządów Kim Dzong Una

Niektórzy, po śmierci Umiłowanego Przywódcy, wierzyli w zmianę na lepsze i koniec izolowania się kraju na arenie międzynarodowej. Liczono na złagodzenie aparatu represji, zmniejszenie kar dla obywateli i zlikwidowanie obozów pracy oraz reformy ekonomiczne. Kim Geum-hyok, jeden z uciekinierów, wspomina, że w dniu śmieci Kim Dzong Ila zrobił coś, przez co mógł zostać zastrzelony. Wydał przyjęcie.

- To było niezwykle niebezpieczne. Ale wtedy byliśmy bardzo szczęśliwi - mówi i dodaje, że marzyli, aby nowy lider kochający narciarstwo, koszykówkę i zachodnie kino, przyniósł nowe perspektywy. - Mieliśmy oczekiwania w stosunku do Kim Dzong Una. Uczył się w Europie, więc myśleliśmy, że może postrzegać rzeczywistość podobnie do nas - stwierdza Geum-hyok.

Po 10 latach, wbrew powszechnie panującym stereotypom, nie można powiedzieć, że nadzieje okazały się zupełnie płonne. Kim Dzong Un rzeczywiście dopuścił do pewnej liberalizacji w kraju. Pojawiły się przebłyski zachodniej kultury i przejawy wyjścia z zamknięcia państwa na społeczność międzynarodową. Młody lider wybrał ponadto inny styl rządów niż ojciec i wzoruje się na Kim Ir Senie, który inaczej niż znienawidzony Kim Dzong Il, jest naprawdę dobrze wspominany przez mieszkańców Korei Północnej.


Przemawia więc do obywateli - w przeciwieństwie do poprzednika, który nigdy do nich nie mówił, będąc dla Koreańczyków jedynie ruchomym obrazkiem w TV z lektorem - i pokazując się publicznie odwiedza zwykłych ludzi w pracy oraz rozmawia i naprawdę spoufala się z nimi. Przestał również udawać, że kraj płynie mlekiem i miodem, wielokrotnie wskazując duże błędy władzy i przyznając przed społeczeństwem, iż Korea ma poważne problemy i braki. Zburzył też mit przywódcy-superbohatera, kulejąc i idąc o lasce przez kamerą po operacji kostki.

Kim próbuje także nawiązywać stosunki dyplomatyczne z innymi krajami. Był pierwszym w historii Korei Północnej liderem, który spotkał się z prezydentem USA, Donaldem Trumpem i rozmawiał z zachodnimi dziennikarzami w Singapurze. Równocześnie wyraził nadzieję na spotkanie z premierem Japonii. Można zapytać więc - dlaczego bez przerwy widzimy demonstracje militarnej siły?

- Każdy północnokoreański lider rozumiał jedno - jeżeli złożą broń, wielkie mocarstwa będą ich traktować, jak zużyty i niepotrzebny mebel. Zdepczą ich i zignorują - wyjaśnia były agent CIA, Robert Carlin. - Muszą więc zadbać o szacunek, żeby KRLD nie było jedynie ciemnym punktem na mapie. Pragną udowodnić, że ich 24-milionowe państwo działa i dobrze się rozwija - dodaje emerytowany oficer.

To ostatnie zdanie można uznać za kawałek prawdy, ponieważ zauważalnie poprawił się za rządów Wielkiego Następcy poziom życia zwykłych obywateli. Kim przeprowadził bowiem śmiałe reformy na wzór Chin lat .80 i .90, kiedy rządzili nimi Deng Xiaoping i Jiang Zemin, dał ludziom więcej wolności ekonomicznej, zmniejszył daniny na rzecz państwa i próbował - przed lockdownem świata w 2020 roku - zbudować branżę turystyczną, zdolną przyjąć rocznie milion odwiedzających.

- Koreańczycy z Północy nie żyją już w zupełnej nędzy, klęska żywnościowa przeminęła i poziom życia jest zdecydowanie wyższy. Nadal panuje duża różnica między majętnymi i biednymi, ale nie można już mówić o skrajnej biedzie - mówił w 2017 roku Park Sun-Hong uciekinier z KRLD, były porucznik KAL. Teraz, przez samoizolację, zeszłoroczne klęski żywiołowe i zachodnie sankcje, kraj Kima ponownie wpadł w duży kryzys i ma problemy żywnościowe. Znów jest biedniej, ale w rzeczywistości sytuacji daleko do wieszczonej przez wielu klęski humanitarnej i jest ona stabilna dzięki pomocy Chin.

Nie wolno przy okazji rzecz jasna zapomnieć, że Korea Północna wciąż jest brutalnym reżimem z drakońskimi karami za "przestępstwa" polityczne - krytykę władzy ludowej i "brak szacunku" do Wielkiego Przywódcy. Niezwykle surowe wyroki - włącznie z karą śmierci - można usłyszeć nawet "za sprzedaż, posiadanie, spożywanie i reprodukcję "produktów kultury reakcyjnej" - mówi uchwalony pod koniec 2020 roku przepis ustawy przejętej przez Najwyższe Zgromadzenie Ludowe. To oznacza, że penalizowane jest słuchanie muzyki, przemycanie filmów i naśladowanie mody z "imperialistycznych" Korei Południowej, USA lub Japonii.

Trudno jednak równocześnie, w przypadku napływających informacji o drastycznych zbrodniach i represjach, odróżnić prawdę od plotki - wielokrotnie okazywało się już bowiem, że plotkarską prasę i dziennikarzy opisujących szalone kary i życie w KRLD ponosiła po prostu "ułańska fantazja".