Reklama

Autobus minął bramę portu lotniczego i ruszył na południe główną drogą na wyspie. Jedną z dwóch głównych dróg - pierwsza prowadzi w poprzek z portowego miasta Palmeira do położonego na wschodzie Pedra de Lume; druga ciągnie się od turystycznej miejscowości Santa Maria do znajdującej się w centrum wyspy stolicy Espargos.

Początkowo krajobraz budzi... niepokój? Niechęć? Myśli w stylu: "Matko, gdzie ja jestem"? Bo powiedzieć, że krajobraz wyspy Sal jest surowy, to jak stwierdzić, że Chopin całkiem nieźle grał na fortepianie. Jak okiem sięgnąć ziemia jest całkowicie płaska. Najwyższa "góra", będąca tak naprawdę powulkanicznym wzniesieniem, to Monte Grande licząca 406 metrów wysokości. Nie bez powodu wyspa nazywała się początkowo "Llana", czyli "płaska".

Reklama

Podobnie jest z roślinnością. Czasem tylko na środku pustyni stoi samotne drzewko albo karłowaty krzak. Nie wygląda to, jak dobre miejsce na wakacje. Raczej takie na scenerię filmu o wyprawie na Księżyc lub o świecie po apokalipsie. Z czasem jednak wzrok się przyzwyczaja i przychodzi błogi spokój. Jesteś na końcu świata. Hakuna Matata!

Yes, sir, I can... buggy

To, że na mapie są dwie drogi, nie znaczy, że na wyspie naprawdę są dwie drogi. Warto zastanowić się nad wypożyczeniem samochodu terenowego i pokusić o mały off-road. Po pierwsze dzięki temu można zwiedzić całą wyspę i bez problemu dotrzeć do wszystkich wartych zobaczenia miejsc. Po drugie spragnieni adrenaliny kierowcy mogą się wyszaleć, bo spotkać inne auto na drodze po środku pustyni jest naprawdę trudno. Po trzecie kto choć raz, oglądając amerykańskie filmy, nie chciał tak jak Teksańczycy stanąć na pace pick-upa, oprzeć rąk o dach i poczuć ciepłego wiatru od morza na twarzy? Żeby być do końca szczerym - ciepłego wiatru i tony pyłu wzbijanego w powietrze przez koła pędzącego po szutrowej drodze samochodu. Niech żyje wolność, wolność i swoboda!

Opcja nr 2, dla tych lubiących adrenalinę jeszcze bardziej - buggy lub quad. W tym przypadku już wcale nie trzeba trzymać się dróg, ani tych asfaltowych, ani tych z ubitego wulkanicznego piasku. Tak naprawdę im większe nachylenia terenu przy wjeździe i zjeździe, tym lepiej. O ile na początku możesz zastanawiać się, czy taki buggy się nie przewróci, o tyle po godzinie jazdy będziesz chciał tylko sprawdzić, czy można nim jeździć pionowo. Lokalne biura organizujące takie wycieczki dodają do kompletu jednoczęściowe kombinezony i kaski, które sprawiają, że patrząc na pustynny krajobraz i towarzyszy, masz ochotę zanucić "Is there life on Mars?" albo "We could walk forever, walking on the moon".

Ci chcący jednak trzymać się wyznaczonych traktów mogą skorzystać z lokalnych busików (aluguer). Plusy: można spokojnie usiąść i podziwiać, nie trzeba martwić się mapą i zająć się poznawaniem lokalsów. Minusy: ech, jest tyle pięknych miejsc poza trasą i tego ciepłego wiatru we włosach brak.

Jakie masz plany?

Tak można pomyśleć, patrząc na pustynną scenerię. Jakże bardzo mylne założenie! Piaszczyste plaże doskonale nadają się nie tylko do leżakowania, ale również jako miejsce do stawiania pierwszych kroków z kitesurfingiem, by potem przejść z deską i latawcem na wodę. Można zejść pod wodę z akwalungiem. Można wybrać się na pieszą wycieczkę brzegiem oceanu...

Można też skusić się na jedną z największych atrakcji wyspy - zipline. Tyrolka, znajdująca się na południowo-wschodnim wybrzeżu, to kolejna propozycja dla osób, które lubią mocne wrażenia. Najpierw busik z rozbrajająco hałaśliwymi animatorami zabierze cię na górę Serra Negra. Następny punkt wycieczki to pokonanie 4527891 (czy coś koło tego) stopni na szczyt. Trud wynagradzają jednak widoki - można stamtąd podziwiać całą południową część Sal. Później zostaniesz ubrany w uprząż, kask i... yeahu! Jazda z prędkością ponad 100 km/h, 103 metry nad ziemią. Długość tyrolki: około 1000 metrów. Czas trwania lotu: szybko. Żeby już podać wszystkie informacje: na zipline można dojechać podstawionym busem albo samodzielnie - jest możliwość zaparkowania samochodu lub konia.

Warto też przeznaczyć jeden dzień na objazd najważniejszych punktów wyspy. Większość turystów zatrzymuje się w zagłębiu hotelarskim przy mieście Santa Maria. To urocza miejscowość, w której można załatwić wszystko - od wykupienia lokalnych wycieczek i wypożyczenia samochodu, przez zaopatrzenie się w pamiątki, po poznanie Nelsona Mandeli. Serio.

W Santa Maria znajduje się też cmentarzysko muszelek - Shell Cemetery Beach. Jeśli wierzyć informacjom od lokalsów, to po prostu wysypisko na odpady z owoców morza produkowane przez okoliczne restauracje. Jeśli chcemy być romantyczni, te muszelki to symbole marynarzy, na których w domach czekają żony i dzieci, a oni błąkają się po morzach i oceanach, próbując odnaleźć drogę do domu. Tak czy tak - robi wrażenie.

Z Santa Maria kolejnym przystankiem może być zatoka Murdeira, nazywana również "koralową zatoką". Z brzegu doskonale widać słynną Lwią Skałę, która przydomek zawdzięcza swojemu kształtowi. Następna na mapie jest stolica wyspy - miasto Espargos. Nazwa wywodzi się od rosnących tam (po deszczu, czyli rzadko) szparagów. Niestety niejadalnych, dlatego mieszkańcy ochrzcili je "diabelskimi". W centrum zachowały się kolorowe, charakterystyczne budynki i ciepła, spokojna atmosfera. Drugie oblicze miasta to rozległe slumsy z rozpadającymi się domami, skleconymi z tego, co udało się znaleźć mieszkającym tam ludziom.

W pobliskim mieście - Palmeirze - położonym na zachodnim krańcu wyspy należy obowiązkowo zaliczyć dwie rzeczy: zobaczyć typowy targ rybny i odbyć spacer wąskimi uliczkami w poszukiwaniu kolorowych murali.

W przewodnikach kolejnym punktem jest Buracona, czyli tzw. wielka dziura, pozostałość po kraterze wulkanu. Obok znajduje się tunel - "oko Buracony" - gdzie codziennie między 11 a 14 można podziwiać grę światła, która sprawia, że woda wydaje się wręcz nienaturalnie turkusowa. Przewodniki nie wspominają jednak zazwyczaj o położonej niedaleko Blue Eye Cave. Po cichu powiem: efekt wizualny podobny, a monety za bilet do Buracony zostaną w portfelu.

Na wschód od Buracony leży Terra Boa. Miejsce znane z jeziora, którego nie ma. To znaczy oczy widzą wodę, mózg wie, że to niemożliwe. "Fatamo, fatamo, fatamorgana!" - nuci w tle Urszula. Jadąc dalej na południowy wschód dotrzesz do Pedra de Lume, gdzie można wykąpać się w salinach. Tamtejsza woda ma zasolenie podobne do tego w Morzu Martwym i też wykazuje właściwości lecznicze. 

Baby shark, doo doo doo...

Roślin na Sal nie ma zbyt dużo, za to zwierzątka są! I to jakie! Podczas spaceru plażą można natknąć się na żółwie jaja. Rozmawiając z mieszkańcami, szybko można zorientować się, że opieka nad tymi stworzeniami to jedna z bardziej zajmujących czynności na wyspie.

A odbywa się to tak: mama-żółw składa jaja w piasku zaraz przy oceanie i zostawia je na łaskę sił natury. Regularnie przypływające fale wymywają piasek, odsłaniając pozostawione skorupy. Na to tylko czekają drapieżne ptaki i... i tutaj pojawiają się dobrzy ludzie. Zbierają to, z czego mają wykluć się młode żółwiki, przenoszą w bezpieczne, specjalnie przygotowane miejsce i zakopują. Gdy nadchodzi czas, nadzorują wychodzenie żyjątek ze skorup, a następnie pomagają im dostać się do morza.

Jeśli zobaczysz na plaży zbiegowisko, oznacza to prawdopodobnie, że tłum gapiów dopinguje małego żółwia w jego walce o dotarcie do wody. Dla porządku trzeba zaznaczyć, że takiego stworka nie wolno zanieść bezpośrednio do oceanu - można za to stworzyć mu bezpieczne warunki, żeby sam poczłapał i dał się porwać falom.

Nie ma lepszego miejsca do śpiewania "Baby shark" niż Shark Bay na Sal. W tym miejscu na wschodnim wybrzeżu można wejść do wody po kolana i patrzeć na małe rekiny krążące wokół nóg. Czasem nawet można poczuć na łydkach dotknięcie szarego ciała, co jest już nieco przerażające, bo jednak płetwy mają i wyglądają jak rekiny. Miniaturowe, ale nadal rekiny. Doo doo doo doo doo doo!

No Stress, czyli jak się żyje na Cabo Verde

Kilka kroków po chodniku któregokolwiek z (pięciu) miast wyspy wystarczy, żeby naprawdę poczuć wakacyjny klimat. Tutaj nikt się nie spieszy. Nawet po zapadnięciu zmroku dzieciaki biegają z piłką, strzelając do bramek ustawionych z tego, co akurat było pod ręką, staruszki siedzą na ławkach i murkach prowadząc monitoring, a pozostali przechadzają się, wypatrując turystów.

Jadąc do afrykańskiego państwa, trzeba jednak przygotować się na nagabywanie, tak typowe dla tamtejszej ludności. Nie ma szans przejść deptakiem bez zaczepiania, propozycji kupna kawy, obrazu, soli, ludowych szat, magnesu albo laleczki voodoo. I co ważne - w każdym sklepie wszystko wygląda dokładnie tak samo, ale każdy sprzedaje rzeczy oryginalne, ręcznie robione przez schorowaną matkę, samotną siostrę albo młodszego, kilkuletniego brata. Wiadomo.

I tak te próby sprzedaży nie są tak nachalne, jak w bardziej turystycznych krajach typu Egipt czy Tunezja, a mieszkańcy Cabo Verde wynagradzają wszystko szerokimi uśmiechami i zapewnieniami, że jest "tanio jak w Biedronce".

Choć surowy, gorący klimat w dodatku na tak małej wyspie nie stwarza wrażenia idealnego miejsca do życia, to są i tacy, którzy właśnie na Sal znaleźli swoją przystań. Anthony spędzał wakacje na Cabo Verde od najmłodszych lat. Nauczył się kitesurfingu jako 12-latek i, jak sam mówi, uzależnił się od niego. Pięć lat później sam zaczął uczyć i podróżować po całym świecie. Z racji tego, że na Cabo Verde jest bardzo długi sezon wietrzny (od listopada do czerwca), to było dla niego wymarzone miejsce. W końcu postanowił przerwać studia i przenieść się na Sal, aby pracować jako instruktor. Trafił na okazję kupna szkoły kitesurfingu i nie musiał się długo zastanawiać.

Dziewczyna Anthony’ego - Lisette - przyjechała na Sal, żeby nauczyć się "latawca". Poznała Anthony'ego w szkole, w której pracował, i zakochali się w sobie od pierwszego wejrzenia ("Nie, nie byłem jej instruktorem, to nie aż taki banał" - przekonywał Anthony). Ostatecznie, po roku związku na odległość, Lisette również postanowiła się przeprowadzić i została kierownikiem szkoły. Obecnie wspólnie prowadzą Kite & Tonic.

"To, co kochamy w Sal, to fakt, że zawsze jest tu ciepło, słonecznie i bardzo długo wieje wiatr. Uwielbiamy przebywać na plaży i w błękitnej wodzie. Lubimy być w nocy w małym miasteczku Santa Maria i odkrywać lokalne restauracje oraz życzliwość miejscowych ludzi" - opowiadali. "Tutaj króluje mentalność ‘No stress’. Więc jeśli szukasz relaksu, to jest to idealna wyspa dla ciebie!" - tak podsumowali życie na Sal.

Kojarzycie tę scenę z "Króla Lwa", w której Timon, Pumba i Simba idą po konarze w środku dżungli, ciesząc się wolnością? Na wyspie Sal jest podobnie. Nie było tylko surykatek, guźców, lwów i dżungli. Ale... hakuna matata!