Reklama

Sędziwy, mocno otyły mężczyzna z wysiłkiem przewraca się na szpitalnym łóżku. Kiedy wstaje, z trudem rozpoznajemy w nim odmienionego Toma Hanksa. To właśnie tego kontrowersyjnego managera Elvisa Presleya znanego jako "Pułkownik" Tom Parker reżyser uczynił narratorem opowieści o życiu króla rock and rolla w swoim filmie "Elvis".

Ten wybór, (a Parker jest czarnym charakterem) pozostaje niezrozumiały. Głównie dlatego, że czyni z Elvisa bezwolnego obserwatora własnego życia. W dodatku Parker to narrator niewiarygodny. Naprawdę nazywa się Andreas van Kujik, jest nielegalnym emigrantem z Holandii i nigdy nie był pułkownikiem. Zarabiał na pokazach cyrku i niczym cyrkową marionetkę od początku traktuje też Elvisa, którego oszuka na miliony dolarów, co udowodnią sądy już po śmierci króla rock and rolla.

Reklama

Noszący protezy (tzw. fat suit) Hanks, z wielkim brzuchem, przyklejonym orlim nosem i makabryczną fryzurą "na pożyczkę" przypomina karykaturę, wtaczając się w obraz jak nieproszony gość na odlotowej imprezie. To bez dwóch zdań najgorsza rola w jego bogatej karierze, nie do końca za sprawą kiepskiej kreacji. To postać źle napisana, zbyt jednoznaczna. Krytyk "Variety" napisał, że relacje menadżera z muzykiem przypominają "baśń o pięknym, dobrym królewiczu i brzydkim, złym ropuchu". I  to celna uwaga.

W rzeczywistości Parker, mimo że oszukał artystę, był z nim blisko związany, i bez niego nie byłoby Elvisa Presleya.

Witajcie w show Luhrmana

W filmie Luhrmanna poznajemy Presleya (Austin Butler) jako młodziutkiego chłopaka, podczas jego pierwszego występu w Luizjanie. Jest ubrany w różowy garnitur, ma czarno-granowe włosy i fantastycznie śpiewa, poruszając biodrami, co doprowadza dziewczyny do szaleństwa. Kamera pokazuje jego fanki w ekstazie, z szeroko otwartymi ustami, i to jak szybko dostrzega ich zachwyt Parker. Ameryka nie słyszała jeszcze o Elvisie, ale on wie, że trafił na kurę, która będzie znosić złote jajka, jeśli stworzy jej ku temu warunki.

Szybko sprawia, że chłopak z błogosławieństwem rodziców podpisuje z nim kontrakt. Najpierw rekwiruje 10 procent jego dochodów, potem 20, a gdy Presley stanie się wielką gwiazdą, aż 50 procent z jego gaży. Pośrednio przyczyni się także do śmierci wyczerpanego, uzależnionego od używek Presleya, którego będzie zmuszał do występów, nawet gdy ten zemdleje na scenie. To także on podsuwał mu kolejne leki, które miały artystę na przemian to pobudzać, to uspokajać i doprowadziły do tragedii.

Historii upadku Presleya nie widzimy jednak niestety, na ekranie. Luhrmann pokazuje Elvisa łykającego proszki, upadającego na scenie, a kilka minut później słyszymy informację o jego śmierci. A przecież to trwało latami, miało wpływ nie tylko na niego samego, ale i na jego bliskich. Podobnie jest z małżeństwem piosenkarza z Priscillą Wagner, (Olivia DeJonge), które rozpadło się na skutek hulaszczego trybu życia artysty i licznych zdrad. Ich relacjom reżyser poświęca zaledwie parę ujęć. Luhrmanna, który ponad wszystko kocha show, po raz kolejny interesuje wyłącznie bohater w wersji scenicznej. Co kryje się pod maską, którą przywdziewa artysta, reżyser nie docieka. Szkoda, bo mając do dyspozycji aktora, który urodził się, by zagrać Presleya, powinien to zrobić.

Austin Butler nawet nie próbuje taniego naśladowania króla rock and rolla. Buduje od podstaw przejmującą, niesamowitą kreację, naprawdę przeistaczając się w Elvisa Presleya. I dla niego właśnie, przy wszystkich słabościach obrazu Luhrmanna, warto film zobaczyć. Na naszych oczach narodziła się prawdziwa aktorska gwiazda. Tych, którym podobał się Rami Malek jako Freddie Mercury, Butler jako Presley rzuci na kolana. To wielka rola na oscarową nominację, a może i na statuetkę.

Aktor pokazuje Presleya, jakim znali go najbliżsi, co po premierze podkreślały Priscilla Presley i córka Elvisa - Lisa Marie Presley. Obie płakały ze wzruszenia, przyznając, że na ekranie Austin jest Elvisem. Lisa poszła nawet dalej, podkreślając, że jeśli Butler nie dostanie Oscara, ona "zje własną stopę".

Niezwykłość tej kreacji bierze się stąd,  że aktor nasyca swoją postać wiarygodną niepewnością i wrażliwością, które sprawiają, że momentalnie zakochujemy się w jego Elvisie. Nawet kiedy później bywa humorzasty i rozdrażniony, jest w nim pewna delikatność, która przypomina skromnego chłopca z biednej dzielnicy.

Butler wykonał też niesamowitą pracę pod względem choreograficznym i muzycznym. Wszystkie utwory młodego Presleya wykonuje genialnie sam. Ponadto porusza się i co najtrudniejsze, mówi jak Elvis Presley. To ostatnie zawdzięcza miesiącom pracy z trenerem dialektu, który pozwolił mu osiągnąć charakterystyczny, południowy akcent piosenkarza. Nie jest tajemnicą, że wczuł się w swoją rolę do tego stopnia, że po zakończeniu zdjęć trafił do szpitala, za sprawą przewlekłych napadów bólu. Jakby "po zrzuceniu" z siebie postaci Elvisa, musiał uczyć się od nowa być sobą.

 Jest w filmie Luhrmanna kilka scen genialnych, choćby ta, w której Elvis i Parker podczas pierwszego spotkania, wsiadają na diabelski młyn. Karuzela zaczyna się kręcić szybciej i szybciej, a w kolejnym ujęciu kamery przechodzi w szybkie kręcenie się pierwszego z jego singli na gramofonie. Są też momenty, w których reżyser dotyka tematów ważnych, takich jak debata nad rzekomym "zawłaszczeniem" czarnej muzyki przez Elvisa. Luhrmann pokazuje sławnego już Elvisa otoczonego przez czarnych wykonawców, od siostry Rosetty Tharpe po B.B. Kinga, których uwielbiał.

Ale nie zmienia to faktu, że całość będącą szalonym show, niewiele mówi o Presleyu-człowieku. Coś takiego jak psychologia postaci u Luhrmanna nie istnieje. W dodatku narracja Parkera jest wypełniona samousprawiedliwieniami.

Luhrmann ani trochę nie stonował też swojego charakterystycznego stylu, dlatego opowieść pędzi na łeb na szyję, przybliżając nam i natychmiast oddalając kluczowe momenty z życia piosenkarza. Zaledwie prześlizguje się po nich, koncentrując się na relacji z menedżerem i na scenicznym show. Na tym polu jak zawsze nie zawodzi. Przyprawiająca o zawrót głowy sceniczna orgia barw, świateł, jaskrawych kostiumów, tańca, muzyki, potu, w ostrym, tzw. twardym montażu, każe nam pędzić co tchu, ani na moment nie zwalniając.

 Po 160 minutach (tyle właśnie trwa film!) wizualnej orgii wychodzimy jednak z kina zmęczeni. I rozżaleni, że trochę mało samego Elvisa Presleya w tym "Elvisie".

"Przed Elvisem nie było niczego" - powiedział John Lennon. Zasłużył na film, który nam, widzom, dałby szansę poznania go takim, jakim był naprawdę.

W świecie rasowej segregacji

Elvis Aaron Presley urodził się 8 stycznia 1935 w Tupelo w stanie Mississippi w drewnianym baraku, jako syn Gladys Love i Vernona Elvisa. Jego brat bliźniak urodził się martwy, 35 minut przed nim.

Ojciec Presleya był pochodzenia szkocko-angielskiego, matka francuskiego. Gladys była uważana przez krewnych i przyjaciół za osobę dominującą, a także nadopiekuńczą wobec syna, co - jak podkreśliło wielu biografów Presleya - odbiło się na jego psychice.

Dzieciństwo Elvisa minęło w skrajnej biedzie. Ojciec przechodził od jednej do drugiej pracy. Rodzina korzystała z rządowej pomocy żywnościowej. I to  widzimy w filmie Luhrmana, zaś scena, w której ojciec rzuca się na niedojedzony przez syna kawałek mięsa, mówi wszystko o sytuacji rodziny. W 1938 roku stracili także wspomniany dom, po tym jak Vernon został uznany za winnego sfałszowania czeku i skazany na osiem miesięcy więzienia.

We wrześniu 1941 roku Presley poszedł do pierwszej klasy. Nauczyciele uważali go za przeciętniaka, "który wykazywał wielkie zainteresowanie muzyką". Zachęcili chłopca do wzięcia udziału w konkursie śpiewu po tym, jak zaimponował im wykonaniem piosenki "Old Shep ". To był pierwszy publiczny występ dziesięcioletniego Elvisa. Wkrótce otrzymał pierwszą gitarę, a podstawowe lekcje gry pobierał u swoich wujków i pastora w miejscowym Kościele. Sam śpiewał coraz więcej, ale wciąż był bardzo nieśmiały, uchodził też za samotnika. Z czasem zaczął codziennie przynosić gitarę do szkoły.

W 1948 rodzina przeniosła się do Memphis w stanie Tennessee. Otrzymali dwupokojowe mieszkanie w czynszowym kompleksie dla biednych białych. Samo miasto było w znacznej części zamieszkane przez czarnych, do których Elvis jako jedyny z otoczenia, uwielbiał się przemykać. - Był jedynym białym, który biegał do afroamerykańskiego Kościoła Baptystów, aby słuchać muzyki gospel, którą ukochał - mówi w dokumencie "7 żyć Elvisa" jeden z jego dawnych kolegów, George Klyne.

I to akurat w filmie jest świetnie pokazane. Luhrmann odkrywa też, że wielu krytyków artysty w mediach, a nawet w otoczeniu prezydenta, potępiało go za opowiadanie się za desegregacją w jego mieszaniu białej muzyki country i R&B. Pod tym względem Elvis wyprzedzał swój czas.

Memphis pozwoliło mu zaznajomić się z popkulturą - chodzić do kina i do klubów muzycznych. Jego ulubionym miejscem stała się Beale Street - ulica w śródmieściu Memphis, serce czarnej muzyki bluesowej, z której potem miał czerpać garściami. Zabawne, że jako uczeń szkoły średniej, Elvis otrzymał tylko C z muzyki w ósmej klasie, (w skali od A do F). Kiedy nauczyciel powiedział mu, że nie potrafi śpiewać, przyniósł gitarę i zaśpiewał przebój "Keep Them Cold Icy Fingers Off Me", by udowodnić, że jest inaczej. Nauczyciel przyznał, że go nie docenił. 

W 1950 roku Elvis zaczął ćwiczyć grę na gitarze pod okiem Lee Densona, starszego sąsiada. Zaczął też skupiać się na swoim wyglądzie. Zapuścił włosy i bokobrody, stylizował  fryzurę olejkiem różanym i wazeliną. Nosił krzykliwe ubrania, które wyróżniały go na konserwatywnym Południu lat 50. "Zakładał do szkoły spodnie od garnituru, choć wszyscy nosili dżinsy. Nosił płaszcz i szalik jak krawat, jakby był gwiazdą filmową. (...) To było tak, jakby już był kimś, dopiero chciał zostać"- wspominają koledzy z Memphis. Temu stylowi pozostał wierny.

Chcąc sprawić mamie prezent urodzinowy, latem 1953 postanowił nagrać dla płytę w wytwórni Sun Records Sama Phillipsa, który go "wypatrzył". Wybrany kawałek go nie zachwycił, ale w przerwie sesji chłopak zaczął grać i śpiewać utwór "That’s All Right, Mama", co Phillips nagrywał. Później puścił nagranie w radiu.

Słuchacze dzwonili do studia, żeby dowiedzieć się, kto jest wykonawcą piosenki, a wielu odbiorców uważało go za czarnoskórego.

Narodziny gwiazdy

W lipcu 1953 roku Elvis wydał debiutancki singiel "Blue Moon of Kentucky", który pod koniec miesiąca dotarł do trzeciego miejsca na liście Memphis Country Music. W sierpniu 17-latek zagrał swój pierwszy koncert, na którym został dobrzeprzyjęty. We wrześniu odbył kolejną sesję nagraniową, podczas której zarejestrował m.in. piosenki - "Good Rockin’", "Tonight" czy "Uncle Pen". Stawał się coraz bardziej znany.

Presley, który nie otrzymał formalnego, wykształcenia muzycznego i nie potrafił czytać nut, uczył się i grał ze słuchu. Odwiedzał także sklepy muzyczne, które miały kabiny odsłuchowe. Znał wszystkie piosenki Hanka Snowa i uwielbiał nagrania innych piosenkarzy country.

Toma Parkera spotkał w 1955 roku. Dzięki jego kontaktom natychmiast trafił do największej wytwórni w kraju RCA Victor, podpisując umowę na 40 tys. dolarów. Miał już na koncie kilka znanych kawałków nagranych z Phillipsem, który jednak zrzekł się zrzekł się praw do twórczości Presleya, podobnie jak sam artysta. Dziś trudno w to uwierzyć. Ale miał dopiero 19 lat. (W USA pełnoletność osiąga się, mając 21 ). Biografowie piosenkarza nazywają zawartą z Parkerem umowę za "najgorszy kontrakt stulecia", który uzależnił go od "pułkownika" i zamienił w komercyjnego wykonawcę, zobligowanego do popularności.

Rozstając się z Phillipsem, który włożył sporo wysiłku w wylansowanie Presleya w największych radiach Tennessee, Elvis stracił szczerze oddanego promotora. W południowych stanach, w czasach segregacji rasowej, wypromowanie artysty śpiewającego muzykę czarną, było karkołomnym zadaniem. Musiało minąć kilka lat, nim dla sporej części Amerykanów oglądanie białego artysty śpiewającego rhythm and blues i gospel, do tego emanującego na scenie seksem, przestało być problemem.

Już pierwszy singiel - "Heartbreak Hotel" wydany w RCA, był wielkim sukcesem. Ale przede wszystkim pchnął go ku nowemu medium - telewizji, a zarazem ku wielkiej sławie. Pierwsze występy kamerzyści mieli polecone filmować...od pasa w górę, żeby nie "budzić zgorszenia". Gdy pojawił się w głośnym programie Eda Sullivana, zwyczajnie go ocenzurowano. Po koncercie na Florydzie doszło nawet do sprawy sądowej, jaką wytoczyła mu matka fanki Elvisa, "zdemoralizowanemu artyście". Sędzia nakazała mu "poskromienie zachowania". Wykpił to na kolejnym koncercie, stojąc zupełnie nieruchomo przed mikrofonem.

Kolejnym przełomem w jego karierze był pierwszy album długogrający, zatytułowany po prostu "Elvis Presley", który jeszcze przed premierą zamówiono w liczbie pół miliona. Znalazł się na nim jego gigantyczny przebój "Blue Suede Shoes" oraz "My Baby Left Me". Wiosną 1957 odbył pierwszą trasę koncertową po USA i wtedy elvisomania osiągnęła apogeum

Parkerowi jednak wciąż było mało. Na rynku, ukazały się pierwsze gadżety z wizerunkiem Presleya, m.in. koszulki, pióra, gitary, wody kolońskie, szminki...

Wreszcie "pułkownik" zdecydował, że czas na karierę w Hollywood.

Kicz w Hollywood

Z perspektywy czasu wydaje się, że to był największy błąd. Presley nie miał talentu aktorskiego, a wieloletni kontrakt z Hollywood, które specjalnie "pod niego" produkowało filmy, odsunął go na 7 lat od śpiewania na żywo.

Kręcił więc filmy, z których chyba żaden nie przetrwał próby czasu. Niedobre i kiczowate. Wszystkie skonstruowane były tak, by dać mu możliwość śpiewania. Czasami pojawiał się w towarzystwie dobrych aktorów, ale scenariusze były nijakie. Krytycy nienawidzili filmów Presleya, kinomani też, ale fani Presleya chodzili na nie tak licznie, że stał się jednym z najbardziej kasowych aktorów końca lat 50. Szkoda, że Luhrmann ten długi okres kariery artysty niemal zupełnie ignoruje. Aż trudno uwierzyć, że do 1968 roku  Presley zagrał w 31 filmach. 

Prawdopodobnie już wtedy Tom Parker potrzebował, sporego zastrzyka pieniędzy, z powodu hazardowych długów, zaś filmy przynosiły większe pieniądze od płyt. Stąd ich pomysł. Oficjalnie zgarniał z nich 50 proc. zarobków artysty, faktycznie, jeszcze więcej, oszukując już wówczas Elvisa na potężne kwoty. Zarządzający  dochodami syna ojciec, kompletnie nie znał się na rzeczy, nie groziło mu więc, że wszystko wyjdzie to na jaw.

W międzyczasie, w 1958 roku, za namową Parkera, by pokazać, że jest "prawdziwym Amerykaninem i patriotą" i poprawić swoją reputację Presley zgłosił się do armii. Trafił do Dywizji Pancernej w Niemczech, gdzie przebywał dwa lata. Tam właśnie poznał swoja przyszłą żonę Priscillę, która wraz z rodzicami mieszkała w Niemczech w wojskowej placówce. Niestety, grająca ją Olivia DeJonge, pojawia się na ekranie zaledwie kilka razy i to na krótko. Dlatego, jak rozwijał się ten związek, również nie wiemy.

To, co znajdziemy w filmie, to obraz niezwykle silnej więzi artysty z kochającą go bez pamięci matką. Elvis odwzajemniał to uczucie jednakowo mocno. Glady była dla niego niepodważalnym autorytetem. Nie rozumiała, dlaczego ludzi oburza jego zachowanie na scenie  i powtarzała mu: "Nie pozwól się zmienić". Za pierwsze duże pieniądze nie kupił domu dla siebie tylko dla mamy w Memphis, by mieszkała w nim wraz z ojcem. Sam również nie wyprowadził się z niego, dopóki żyła.

Luhrmann pokazuje czym dla Elvisa była jej śmierć, i jak ją przeżywał. Widzimy go skulonego wśród maminych sukienek w szafie, na powrót bezbronnego jak małe dziecko i nieszczęśliwego. W dokumencie "7 żyć Elvisa" również matka pojawia się jako najważniejsza osoba w jego życiu.

Las Vegas czyli pożegnanie

Nie dowiemy się z filmu, jakim ojcem i mężem był Presley, ale jedno nie ulega wątpliwości: wiecznie nieobecnym. Wiadomo, że Priscilla była jego największą i bodaj jedyną, wielką miłością. Dzień narodzin córki Lisy Marie nazywał najszczęśliwszym dniem w swoim życiu. To jej także zapisał cały majątek, gdy małżeństwo z Priscillą po pięciu latach się rozpadło. Do końca jednak pozostawali przyjaciółmi.

Nie ma sensu wymienianie kolejnych tytułów płyt i przebojów, które znają na pamięć fani artysty. Wypada jednak podkreślić, co pokazuje film, że najgorszą rzeczą, jaką zrobił Presleyowi Parker, (oprócz okradania go), było uniemożliwienie mu międzynarodowej kariery, o której Elvis marzył. Jako nielegalny imigrant, bał się bowiem, że wyjazd z kraju ściągnie na niego kłopoty. Dlatego właśnie zakontraktował mu, (bez jego wiedzy) pięcioletnie występy w nowopowstałym International Hotel w Las Vegas.

Reżyser poświęca temu wątkowi ostatnie pół godziny filmu, i ma ono zaskakującą moc. Presley był już uzależniony od narkotyków, niemal bezwolny. Luhrmann pokazuje jednak, że mimo wszystko lata w Vegas były pionierskie. Odkrywa, że pułkownik Parker, na swój chciwy sposób, był wizjonerem show-biznesu, który zaprosił Elvisa do scenicznego show, jakie nawet dziś trudno sobie wyobrazić. Wykonuje w nim niemal w ekstazie jedne ze swoich największych dzieł "Burning Love". Austin Butler jest w tych scenach genialny, także z czysto muzycznych powodów, ale aktorsko sięga szczytu. Postarzały i otyły za sprawą charakteryzacji, ma w oczach ból, który zdaje się przewiercać ekran. Jest elektryzujący, nie można oderwać od niego wzroku. Nie ulega wątpliwości, że nowe wcielenie Elvisa ma twarz i głos Austina Butlera. Czy zdoła się od w ogóle od tej roli uwolnić? Ma dopiero 30 lat.

Las Vegas, ostatni etap kariery Presleya, stało się jego więzieniem. Złotą klatką, w której przyszło mu umrzeć. Odszedł 15 sierpnia 1977 roku, w wieku zaledwie 42 lat. Jako przyczynę zgonu podano zatrzymanie akcji serca.

Tom Parker na wiadomość o jego śmierci powiedział mediom: "Teraz Elvis będzie jeszcze większy niż kiedykolwiek", po czym natychmiast pojechał do wytwórni nalegać, by wydali więcej jego płyt. Rozpoczął też zabiegi o prawo do domu zmarłego. Wtedy do akcji wkroczyła rodzina Presleya. Szybko wyszło na jaw, na jak ogromne sumy oszukał Elvisa.

Od momentu śmierci Elvis Presley sprzedał trzy razy więcej płyt niż za życia i jako jedyny piosenkarz na świecie przekroczył miliard. Jego menadżer-oszust  znów miał rację.