- Próbowaliśmy zawrócić, ale auto wpadło do rowu, więc musieliśmy biec milę w jedynym bezpiecznym kierunku, podczas gdy po obu stronach drogi szalały ogromne pożary - opowiadała w swojej stacji prezenterka BBC Geeta Guru-Murphy, która wakacje spędzała na Lazurowym Wybrzeżu. Wielki pożar rozwinął się wielokrotnie szybciej niż pojawiające się wcześniej w tym regionie. Wybuchł w poniedziałek, w pobliżu postoju przy drodze ekspresowej. W ciągu 48 godzin strawił 5 tys. hektarów. Płomienie zniszczyły też ponad połowę rezerwatu Plaine des Maures.
Francja to kolejny kraj, który dotknęła seria niedawnych pożarów. Tego lata zapłonęła niemal cała południowa Europa. Grecy w ciągu dwóch tygodni stracili 100 tys. hektarów. Portugalia i Hiszpania zmagają się z rozpędzającymi się dopiero kataklizmami. We Włoszech pożary, które zdewastowały już Sycylię i południe półwyspu, przesuwają się na północ. Władze musiały już ewakuować mieszkańców rzymskiego Tivoli. To tylko Europa. Ogień szaleje jednak na wszystkich kontynentach z wyjątkiem Antarktydy. Część badaczy mówi, że wkroczyliśmy w erę megapożarów. Nadali jej nawet nazwę. To pirocen, epoka ognia.
- To są na razie rzeczy, które nas dziwią, przerażają, są czymś nadzwyczajnym. Przejmujemy się takimi wiadomościami. W przyszłości tak będzie wyglądała codzienność - mówił Interii prof. Zbigniew Karaczun, klimatolog ze Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego i ekspert Koalicji Klimatycznej.
Ogień jest stałym elementem naturalnego środowiska. W opublikowanym pięć lat temu badaniu, prof. Stefan Doerr i dr Cristina Santin z Uniwersytetu Swansea wyliczyli, że średnio każdego roku płonie nawet 4 proc. powierzchni Ziemi. Większość wszystkich pożarów obejmuje stepy, sawanny, łąki i inne obszary zarośnięte niskimi trawami. Odległe i bezludne obszary Azji, Afryki i Australii.
Najnowsze wydanie Tygodnika co sobotę w Twojej skrzynce. Zapisz się do newslettera >>
Ogień zaczął się jednak zmieniać. Ewoluuje. Liczba pożarów trawiastych stepów w ostatnich dziesięcioleciach zaczęła spadać, co wynika z tego, że takie obszary coraz częściej zastępowane były pilnowanymi przez ludzi polami i pastwiskami. Coraz częściej płoną jednak lasy i to intensywność takich pożarów stale rośnie, pochłaniając coraz większe obszary. Na przykład w Kalifornii, 13 największych pożarów w historii stanu pojawiło się w XXI w. Siedem największych - w ciągu ostatnich trzech lat, z czego pięć w samym tylko 2020 r. Wina leży całkowicie po stronie ludzkości. "Społeczeństwo musi zrozumieć, że mieszkamy na łatwopalnej planecie" - alarmowali uczeni z Uniwersytetu Swansea.
Część winy można zrzucić na błędy popełniane przy ochronie lasów. Skala greckich pożarów byłaby zapewne mniejsza, gdyby tamtejsze władze, co wytknęły im media, nie zaniedbały budowy i utrzymania dróg przeciwpożarowych. Z kolei Amerykanie przez dziesięciolecia tak gwałtownie zwalczali nawet najdrobniejsze ogniska ognia, że rzadkie górskie lasy stosunkowo odporne na ogień, dla których niewielkie lokalne pożogi były zjawiskiem zupełnie naturalnym, zmieniły się w łatwopalny gąszcz.
Najważniejszym czynnikiem, jaki wpływa na skalę pożarów jest jednak narastająca katastrofa klimatyczna. Europejskie lato ognia jest skutkiem niespotykanej fali upałów, jaka nawiedziła południe kontynentu. Termometry na Sycylii odnotowały temperaturę 48,8 st. Celsjusza, najwyższą w historii europejskich pomiarów. Zachodnie stany USA zmagają się od dekady z suszą, która jest najprawdopodobniej najpoważniejsza od co najmniej 1200 lat.
Jeszcze kilka lat temu naukowcy wahali się przed bezpośrednim wiązaniem zmian klimatycznych z konkretnymi katastrofalnymi zjawiskami, ograniczając się do suchego stwierdzenia, że "wraz z podnoszeniem się globalnej temperatury rośnie zagrożenie ekstremalnymi wydarzeniami". To jednak się zmieniło.
- Dziś możemy studiować dokładnie takie wydarzenia jeszcze w ich trakcie - tłumaczył Interii prof. Michael Oppenheimer, jeden z najsłynniejszych klimatologów świata i współtwórca Międzyrządowego Panelu ds. Zmian Klimatycznych IPCC. - Korzystając z symulacji komputerowych możemy sprawdzać, co by się stało, gdyby poziomy dwutlenku węgla były takie, jak w 1850 r. Jak intensywna byłaby dana fala upałów czy burza? Możemy to określać z dużą precyzją. Naukowcy mogą więc odnosić się do konkretnych wydarzeń i mówić o ich związkach ze zmianą klimatu. To nie odwaga, to nauka.
Modele pokazały, że pożary, które w latach 2019-2020 spaliły 20 proc. australijskiego buszu, były o 30 proc. bardziej prawdopodobne przez wzrost globalnej temperatury.
Fala równikowych upałów sięgających 49,6 st. Celsjusza, która w czerwcu tego roku wywołała serię niszczycielskich pożarów na chłodnym zazwyczaj pacyficznym wybrzeżu USA i Kanady, bez globalnego ocieplania powinna zdarzać się rzadziej, niż raz na tysiąc lat. Modele pokazują, że jeśli Ziemia ociepli się jeszcze o 0,8 st. Celsjusza, zjawisko będzie powtarzać się co pięć lat. To najbardziej prawdopodobny scenariusz.
Oppenheimer jeszcze cztery lata temu dawał ludzkości zaledwie 10 proc. szans na to, że uda się nam zrealizować cele Porozumienia Paryskiego, czyli że wyhamujemy proces ocieplania planety zanim sięgnie 1,5 st. Celsjusza ponad poziomy sprzed epoki przemysłowej. Dziś jesteśmy na poziomie 1,1 st.
- To prawdopodobieństwo jest dziś nieco niższe - tłumaczy legendarny klimatolog. - Prawdopodobnie przekroczymy tak zwany punkt zagrożenia. To oznacza, że coraz więcej złego będzie się działo jednocześnie. Jeden huragan za drugim, jedna fala upałów za drugą. Systemy nie będą miały czasu na odbudowę, a ludzie nie zdążą naprawiać szkód po pierwszym kataklizmie, zanim nadejdzie kolejny - mówi Oppenheimer.
W najnowszym raporcie, którego pierwszą część opublikowano na początku sierpnia, IPCC rysuje pięć scenariuszy możliwego rozwoju wypadków. W żadnym z nich, nawet w najbardziej optymistycznym, nie udaje się nam zatrzymać ocieplenia przed pokonaniem progu 1,5 st., a konsekwencje tego procesu w każdej kolejnej dekadzie będą tylko coraz bardziej odczuwalne. Sprawy zaszły już po prostu za daleko.
Najbardziej optymistyczny ze scenariuszy IPCC, nazwany SSP 1 - 1,9, zakłada, że ludzkości uda się osiągnąć zerowe emisje netto do 2050 r. Wówczas temperatura na kilka lat i tak przekroczy krytyczny poziom, ale potem zacznie opadać i przed końcem stulecia ustabilizuje się na poziomie 1,4 st. W drugim scenariuszu (SSP1- 2,6), zakładającym, że redukcja emisji będzie poważna, ale zbyt wolna, by osiągnąć zerowe emisje netto do 2050 r., planeta ustabilizuje się na poziomie 1,8 st. Kolejne trzy scenariusze są o wiele gorsze.
Jeśli emisje CO2 pozostaną na obecnym poziomie do 2050 r. i zaczną spadać dopiero potem, czeka nas ocieplenie o 2,7 st. Jeśli emisje będą stale rosnąć, wzrost temperatury osiągnie 3,6 st. Panel ONZ przewiduje, że w takim scenariuszu pod koniec stulecia państwa skupią się na własnym bezpieczeństwie i będą rywalizować o coraz rzadsze zasoby. Najczarniejszy scenariusz, SSP5 - 8,5 przewiduje podwojenie emisji do 2050 r. i wzrost temperatury o ponad 4,4 st. do końca stulecia. To zmieniłoby naszą planetę nie do poznania.
- W latach 30. będziemy zapewne świadkami zniszczeń dwukrotnie większych niż dziś, właśnie ze względu na zwiększoną koncentrację gazów cieplarnianych w atmosferze - mówił magazynowi "Forbes" prof. Jonathan Overpeck z Uniwersytetu Michigan. W tym samym tekście były główny naukowiec NASA Waleed Abdalati dodaje: "Jestem mocno przekonany, że kiedy będziemy wspominać dzisiejsze czasy za 10 lat, z pewnością za 20 lat a zdecydowanie za 50 lat, będziemy mówić 'wow, 2020 to był szalony rok. Tęsknię za nim.'"
Każdy stopień wzrostu temperatury zwiększa zagrożenie. Już dziś sezony pożarowe są dłuższe o 40 do 80 dni niż 30 lat temu. Rośnie też ilość wywołujących pożar błyskawic. Badania wskazują, że każdy stopień ocieplenia zwiększa ich liczbę o 12 proc. A i same pożary, w miarę jak stają się coraz większe, zaczynają wpływać na pogodę. Największym z nich towarzyszą chmury burzowe, tak zwane pirokumulonimbusy powstające przez ogromne masy ogrzanego powietrza unoszące się znad pożaru. Tworzący własną pogodę pożar staje się zjawiskiem samonapędzającym. Silny wiatr roznosi płomienie, a błyskawice mogą rozpalać nowe ogniska ognia nawet 30 km od czoła pożaru. Najsilniejsze wywołują wręcz płonące tornada. Po raz pierwszy zaobserwowano je w 2003 r. w australijskiej Canberrze. W 2018 r. podczas pożaru Carr w Kalifornii zaobserwowano już niezwykle silne tornado ogniowe kategorii F-3.
Ocieplanie klimatu tworzy doskonałe warunki do powstawania megapożarów, ale nie jest jedynym czynnikiem do nich prowadzącym. Drugim jest brak szacunku, z jakim ludzkość od dziesięcioleci podchodzi do dzikiej przyrody. "Dzisiejsze wielkie pożary pojawiają się dokładnie w tych regionach, w których doszło do ogromnych zmian w sposobach wykorzystania ziemi" - pisze Chris Pyne, emerytowany profesor Uniwersytetu Stanowego Arizony i autor książki "The Pyrocene". Przykład? "Wycinka lasów na Borneo doprowadziła do największych, najbardziej niszczycielskich pożarów w ciągu ostatnich 20 lat".
Ludzkie osiedla, drogi, pola, coraz głębiej wcinają się w dzikie dawniej tereny. A im więcej kontaktu między cywilizacją a dziką przyrodą, tym więcej zagrożeń. Wielkie pożary są wywoływane przez wypalanie pól czy uszkodzone sieci energetyczne. Dwa pożary w Kalifornii zaczęły się nawet od uderzenia tytanowym kijem golfowym w kamień. "Ludzkość nie wynalazła ognia, ukradliśmy go naturze" - pisze Pyne, dodając: "Ale to my decydujemy, gdzie on trafia i co się z nim stanie".
Co przyniesie nam pirocen? Jednym z problemów jest to, że związek między zmianami klimatu a wielkimi pożarami działa w obie strony. Płonące rośliny uwalniają do atmosfery ogromne ilości gazów cieplarnianych, które cierpliwie odsysały z atmosfery przez dziesiątki czy setki lat. Kanadyjczycy szacują, że w 2017 i 2018 r. płonące lasy Kolumbii Brytyjskiej wyemitowały do atmosfery trzy razy więcej gazów cieplarnianych niż wszystkie sektory gospodarki tej prowincji łącznie. A choć wielkie, niszczycielskie pożary w Unii Europejskiej czy USA skupiają na sobie uwagę, bo zdjęcia z nich obiegają błyskawicznie cały świat, to największy dramat rozgrywa się z dala od kamer i mediów społecznościowych.
Najnowsze wydanie Tygodnika co sobotę w Twojej skrzynce. Zapisz się do newslettera >>
Pierwszym punktem zapalnym pirocenu może okazać się Amazonia. Największy las deszczowy na świecie jest od dziesięcioleci niszczony przez mniej czy bardziej legalną wycinkę i wypalanie. Mniej drzew to w konsekwencji mniej opadów i wyższe temperatury. Skutek można było zaobserwować w czerwcu, gdy odnotowano tam aż 2308 pożarów. Najwięcej od 14 lat. Według opublikowanych w zeszłym miesiącu w magazynie "Nature" badań, płonąca Amazonia, dotąd jeden z największych "magazynów" dwutlenku węgla na świecie, emituje go teraz trzy razy więcej niż pochłania.
Jeszcze gorsza sytuacja panuje na dalekiej Północy. Syberia jest ogarnięta być może największym pożarem lasu w historii. Fale upałów przekraczających 40 st. C wysuszyły tajgę tak mocno, że w ogniu stanęło już ponad 40 tys. kilometrów kwadratowych lasów i torfowisk.
Według danych europejskiego systemu monitorowania atmosfery Copernicus, w ciągu zaledwie dwóch i pół miesiąca wywołane tym pożarem emisje CO2 przekroczyły roczne emisje całych Niemiec. A pióropusz dymu rozciągnął się na ponad 6 tys. km, po raz pierwszy sięgając Arktyki.
Ekstremalne temperatury i pożary mogą przyczynić się do wystąpienia zjawiska o wiele groźniejszego od samego ognia. W wiecznej zmarzlinie związane są miliony ton metanu, który jest groźniejszy dla klimatu niż dwutlenek węgla. Naukowcy już obserwują zdecydowanie wyższą jego zawartość w powietrzu na rosyjskiej dalekiej północy. Jeśli dojdzie do jego masowego uwolnienia, zmiany klimatu i towarzysząca im era ognia rozpalą się z siłą, której nie przewidują najczarniejsze nawet klimatyczne scenariusze.