Reklama

O słabości ubiegłorocznych produkcji zza oceanu najdosadniej świadczy fakt, że zdobywcą największej liczby Złotych Globów nie został obraz anglojęzyczny, co zdarza się rzadko. To miano zgarnęła wraz z czterema statuetkami "Emilia Pérez" Jacquesa Audiarda, film francuski nakręcony w większości po hiszpańsku. Kto wie, czy 3 marca br. właśnie ten tytuł nie okaże się głównym zwycięzcą 96. edycji nagród Amerykańskiej Akademii Filmowej.

Lista tytułów aspirujących do miana filmowych katastrof roku - w większości nakręconych przez wybitnych reżyserów - jest tym razem wyjątkowo długa. Mało chwalebne 1. miejsce przypadło Francisowi Fordowi Coppoli, którego "Megalopolis" okazało się filmem tak kuriozalnym, że trudno uwierzyć, że wyszedł on spod ręki twórcy "Ojca chrzestnego". Rozczarowań grubego kalibru było jednak znacznie więcej.

Reklama

Przedstawiamy niechlubną pierwszą piątkę tych największych. Wybór jest subiektywny. Bo przecież inne nie istnieją.

"Megalopolis", reżyseria Francis Ford Coppola

To miało być opus magnum Francisa Forda Coppoli, który przygotowywał się do jego nakręcenia przez cztery dekady i ciągle coś stawało mu na przeszkodzie. I jak to z przenoszoną ciążą bywa, nie doczekała się szczęśliwego rozwiązania.

Nie do końca wierząc fatalnym recenzjom filmu w Cannes, czekałam jednak na premierę "Megalopolis" pełna wiary. Chciałam wierzyć, że nawet najsłabszy film twórcy "Ojca chrzestnego", będzie ciekawszy od tych udanych większości reżyserów. Tymczasem rzekome dzieło życia Coppoli, próbującego pokazać współczesną Amerykę jako Cesarstwo Rzymskie na skraju upadku, to produkcja tak zła, że trudno uwierzyć, iż stoi za nią jeden z największych żyjących filmowców. Ni to satyra polityczna, ni to science-fiction, raczej nieudane fantasy połączone z... operą mydlaną. Tak, brzmi dziwacznie, a jeszcze gorzej wygląda na ekranie. Chciałoby się rzec "film odjechany", ale odjazdowi bliżej raczej do "odlotu" twórcy.

Samo porównanie rzymskiego imperium do Stanów Zjednoczonych nie jest niczym odkrywczym, ale pożenione z taką ilością stylów, pomysłów, idei, a wreszcie epok, wypada kuriozalnie. Trudno też opowiadać o fabule w przypadku totalnego chaosu, jaki funduje nam reżyser. Z jednej strony miała to być osobista wizja ginącej cywilizacji, z drugiej opowieść o wielkim architekcie, Cezarze Catalinie, który marzy o lepszym świecie. Mieszka w mieście, które przypomina dzisiejszy Nowy Jork, (a nazywa się Nowy Rzym) i jest niczym raj dla bogatych i więzienie dla nędzarzy. Konieczność zmian w zniszczonym mieście staje się źródłem konfliktu. Cezar pragnie utopijnej, idealistycznej przyszłości. Jego przeciwnik, burmistrz Franklyn Cicero (Giancarlo Esposito), to fan kapitalistycznego status quo, przychylnego najbogatszym. Między dwoma mężczyznami staje piękna Julia Cicero (Nathalie Emmanuel), córka burmistrza i zarazem wybranka Cezara, która musi dokonać wyboru.  Nad całością unosi się pytanie: jak powinna wyglądać przyszłość naszej cywilizacji?

Jeśli streszczenie brzmi w miarę sensownie, zapewniam, że Coppola zadbał o to, by na ekranie całość pozbawiono choćby odrobiny sensu. W tym filmie wszystko dzieje się wbrew prawom logiki. Na dodatek bohaterowie nieustannie przerzucają się cytatami z antycznych myślicieli i filozofów. Od Cycerona po Marka Aureliusza, a pomiędzy także z Szekspira. Hamletowskie "To be or not to be" Coppola wkłada w usta Cezara w szczególnie doniosłym momencie. Ten film składa się zresztą w całości wyłącznie z podniosłych, okraszonych napuszoną frazeologią "momentów".

Po seansie dojmującym uczuciem jest smutek. Bo "Megalopolis" to dzieło do bólu megalomańskie, nakręcone przez artystę, który poczuł się bogiem i uwierzył, że jest nieomylny. Żadne studio nie chciało dać na projekt pieniędzy i najwyraźniej wiedziały, co robią. Ale Coppola od lat nikogo nie słucha. Nakręcił film tak zły, że krytyk "Variety" umieścił go poza skalą.  Amerykanie oceniają filmy w skali od A do F, gdzie A oznacza 6 gwiazdek, a F tylko 1. W dodatku musiał sprzedać większość swoich winnic i już ich nie odzyska, bo kosztujący 120 mln dolarów obraz, zarobił ledwie 13 milionów.

Oby tylko Megalopolis" nie okazał się ostatnim dziełem 85-letniego reżysera.

"Joker: Folie à Deux", reżysera Todd Philips

"Joker 2", jak umownie nazwano musical "Joker: Folie à Deux" Todda Phillipsa, to bodaj najbardziej oczekiwany film 2024 roku. Po gigantycznym sukcesie oryginalnego "Jokera", który zdobył Złotego Lwa w Wenecji, zarobił ponad miliard dolarów, a potem został nominowany do 11 Oscarów. Należało więc spodziewać się sequela. I choć ani Phillips, ani Phoenix, (który za rolę odebrał Oscara), wcale nie palili się do tego, po pięciu latach od premiery oryginału dostaliśmy drugi film.

Tym razem Warner Bros zapewniło twórcom gigantyczny budżet. To jednak za mało, by powstał kolejny, świetny film. Napisany przez Scota Silvera do spółki z reżyserem scenariusz z nieprzekonującą historią, dał początek niepotrzebnemu filmowi - nudnemu i na siłę ekscentrycznemu. Wielkim atutem "Jokera" z 2019 roku był robiący wrażenie realizm Gotham, miasta innego niż znane z filmów o Batmanie. Phillips nie ukrywał, że jego fundamentem były arcydzieła Martina Scorsese - "Taksówkarz" i "Król komedii", czyli Nowy Jork lat 70.

Ktokolwiek wpadł na pomysł, by sequel był musicalem, oddał twórcom niedźwiedzią przysługę, bo ten gatunek nie sprawdził się w przypadku ponurej historii. Piosenki, które mają za zadanie popychać akcję musicalu do przodu, nie dość, że średnio udane, raczej ją stopują. W dodatku jedyną osobą w filmie, która naprawdę potrafi śpiewać, jest Lady Gaga.

Spora część akcji dzieje się w więzieniu, do którego Arthur Fleck (Phoenix) trafił po tym, jak zamordował pięć osób, w tym jedną w telewizyjnym programie na żywo. Jego czyny poderwały tłumy tych, którzy jak on, doświadczyli upokorzeń i kpin. Teraz spotykamy go za kratami, w więzieniu przeznaczonym dla osób z chorobami psychicznymi. Czeka go proces i prawdopodobnie kara śmierci. Jego legenda jest jednak wciąż żywa wśród fanów.

Jedną z nich jest Harley Quinn (Lady Gaga), zafascynowana zbrodniczą przeszłością Jokera. Gdy śpiewa w więziennym chórku, Arthur do niej dołącza. Wraz z pojawieniem się Gagi przybywa musicalowych kawałków, które niewiele wnoszą do filmowej akcji. Jest nudno i nijako, a Phoenix w swojej oscarowej roli ma podcięte skrzydła. Gdy akcja przenosi się do sądu, więcej się dzieje, ale dopiero ostatni kwadrans mieści to wszystko, na co widz czekał dwie godziny. Finał to prztyczek dla wielbicieli Jokera -Arthura: Phillips burzy bowiem nasze postrzeganie bohatera wyniesione z pierwszego filmu.

Pomysłem reżysera na sequel była dekonstrukcja Jokera, i mogłaby pociągnąć film, gdyby ktoś tchnął w tę historię życie. "Folie à Deux" w medycynie oznacza rzadką, wspólną psychozę. W tłumaczeniu z francuskiego to "szaleństwo dla dwojga". Mimo ewidentnej chemii między Phoenixem i Lady Gagą niewiele tu szumnie zapowiadanej love story, bo chaos scenariusza ją torpeduje. Tym razem reżyser wycofuje się z krytykowanego w pierwszym filmie demonizowania osób chorych psychicznie. Za groźniejszy uznaje oszalały tłum, społeczeństwo karmione sensacją, przez żyjące z niej media.

Dla tej mało odkrywczej tezy z pewnością nie był potrzebny sequel "Jokera".

"Gladiator II", reżyseria Ridley Scott

Choć liczba widzów pełnych wiary w to, że "Gladiator II" okaże się objawieniem, nie przebiła raczej czekających na nowe dzieło Francisa F. Coppoli, nie brakowało entuzjastów projektu.

87-letni Ridley Scott, kręcący nadal nawet dwa filmy rocznie, przyzwyczaił nas ostatnimi laty do bylejakości. Czasy, w których twórca "Thelmy i Luizy" miał status wyrafinowanego artysty, to już przeszłość. Wystarczy przypomnieć nieszczęsnego "Napoleona" sprzed roku i wszystko jest jasne.

Nagrodzony w 2000 roku pięcioma Oscarami (w tym dla najlepszego filmu) "Gladiator" z Rusellem Crowe’em w głównej roli, to jednak dla wielu dzieło kultowe. I choć historycy wołali o pomstę do nieba, oglądając film Scotta, trudno zaprzeczyć, że Crowe urodził się do roli Maximusa a kariera Phoenixa zaczęła się od tego filmu. Trzeba też przyznać, że oglądało się film z przyjemnością. O "Gladiatorze II" nijak nie da się tego powiedzieć.

Sam pomysł kontynuacji obrazu, którego główny bohater ginie na końcu, początkowo uznano za kuriozalny. Gdy Crowe ogłosił, że mógłby zagrać... brata bliźniaka Maximusa, internet zalała fala podobnych pomysłów. Ale kto rozpozna w 60-letnim, ważącym 120 kg aktorze Maximusa? Reżyser zdecydował, że główna rola przypadnie młodszemu o pokolenie aktorowi.

Po wybitnych rolach w "Aftersun" i w serialu BBC "Normal People" młodziutki Brytyjczyk Paul Mescal wydał mu się idealnym kandydatem. Nominacja do Oscara za rolę w pierwszym filmie otworzyła przed nim drzwi Hollywood. Scott to wykorzystał. Ale mimo bicepsów jak bochny chleba po miesiącach na siłowni, rewelacyjny w rolach emocjonalnie kruchych bohaterów Mescal, nie odnalazł się do końca w tej czysto fizycznej roli.

Akcja "Gladiatora II" rozgrywa się 15 lat po bohaterskiej śmierci Maximusa. Wracamy do III wieku n.e. i do Imperium Rzymskiego gnijącego od środka. Obywatele głodują na ulicach, a Senat spiskuje, by obalić dwóch szalonych cesarzy bliźniaków - Karakallę i Getę, słynących z okrucieństwa.

W Koloseum tryska krew, miażdżone są kości, a inwazja od strony morza zapewnia pełną adrenaliny sekwencję otwierającą film. Film do bólu deklamacyjny, z pisanym na kolanie drewnianym scenariuszem, z fabułą będącą niemalże 1:1 powtórzeniem oryginalnego "Gladiatora", tyle że prymitywniejszą. Z milionem rażących niedoróbek. (Sklep z gazetami przed Koloseum? Poważnie? Napis na grobie Maximusa po angielsku? Scott rzecz jasna, był także producentem swojego filmu).

Akcja koncentruje się na synu Maximusa, Luciusie, granym przez Mescala. Wygnany i porzucony jako dziecko dla własnego bezpieczeństwa przez matkę (Connie Neilsen), jest teraz człowiekiem ziemi, żyjącym spokojnie z żoną w Namibii. Wkrótce ten spokój zburzy rzymska armia. Po śmierci zamordowanej żony, Lucjusz zostaje pojmany w bitwie i sprzedany do obozu gladiatorów. Trafia pod opiekę politycznego negocjatora Makrynusa (Denzela Washingtona), najbogatszego człowieka w Rzymie, marzącego o zostaniu cesarzem. Amerykanie zachwycają się tą kreacją, choć Denzel zachowuje się, jakby był na planie "American gangster", (także Ridleya Scotta) i wcielał się we Franka Lucasa. Jakby trafił tu przez pomyłkę. Dla mnie to nieznośna aktorska szarża i nic więcej.

Mescal - gladiator ma w sobie stoicki spokój i cichą charyzmę, podczas gdy rola wymaga tej bezczelnej, jaką emanował Crowe. Jest jeszcze generał Acacius (Pedro Pascal), który planuje obalenie cesarzy-głupków. On najbardziej przypomina Maximusa z pierwszego filmu. Ale  i jemu Scott nie pozwala zabłysnąć. Podobnie jak wciąż pięknej Connie Nielsen jako Lucylli, która nie dostała żadnej soczystej sceny do zagrania.

Jedyne czemu "Gladiator II" poświęca uwagę, to sceny bitewne. Ale i tutaj mamy kuriozalne ujęcia. Centralnym punktem filmu jest rekonstrukcja bitwy morskiej, która faktycznie miała miejsce w całkowicie zalanym Koloseum. Tyle że w filmie pływają w nim rekiny! Nie brak też hipopotamów, a Mescal walczył z gigantycznym nosorożcem. W dodatku cwałującym!

Darujmy sobie resztę kretyńskich detali i żałosny finał. Amerykański "Forbes" pokusił się o wypunktowanie w tym "dramacie historycznym" przeinaczeń dotyczących prawdziwych postaci. Scott ponownie zlekceważył całą historyczną wiedzę na ich temat i podopisywał alternatywne życiorysy, niemające nic wspólnego z faktami. W ich kontekście "Gladiator II" powinien być wyświetlany jako science-fiction.

Dla Scotta jednak liczy się wyłącznie fakt, że zdążył zarobić 450 mln dolarów. I już zapowiada "Gladiatora III".

"W pokoju obok", reżyseria Pedro Almodovar

Gdy w 2003 roku Pedro Almodovar odbierał na gali oscarowej złotą statuetkę  - za scenariusz do filmu "Porozmawiaj z nią", nie mówił słowa po angielsku. Miałam szczęście robić z nim wywiad tamtego wieczoru - z pomocą tłumacza, który przekładał pytania i odpowiedzi reżysera z angielskiego na hiszpański. Zapytany wtedy: "Czy wyobrażasz sobie, że za jakiś czas nakręcisz film anglojęzyczny, dla Hollywood" -  reżyser odpowiedział: "Jako artysta istnieję, wyłącznie posługując się moim rodzimym językiem. Robiąc film w innym języku, stałbym się kimś innym. Nawet nie planuję nauki angielskiego".

Czas pokazał, że bez znajomości angielskiego trudno dziś funkcjonować, zwłaszcza artyście tego kalibru. Wbrew zapewnieniom dwie dekady później, reżyser zadebiutował pierwszą nieanglojęzyczną fabułą "W pokoju obok".

Jak sobie poradził? Moim zdaniem sprawdziły się jego wcześniejsze słowa. Bariera językowa sprawiła, że przetłumaczone na angielski dialogi, po hiszpańsku brzmiące prawdziwie i dosadnie, wydają się płaskie i niezręczne. "Niealmodovarowe" gdyby posłużyć się przymiotnikiem. Przepadła gdzieś cała esencja jego kina, które okazało się autentyczne realizowane po hiszpańsku. Aż chciałoby się przywołać tytuł pięknego filmu Sofii Coppoli "Lost in Translation", co w dosłownym tłumaczeniu znaczy "Zagubione w tłumaczeniu" i oddaje sedno problemu. (Polski tytuł filmu jest jednak jeszcze ładniejszy, znamy go bowiem jako "Między słowami").

W głównych rolach hiszpański reżyser obsadził dwie amerykańskie gwiazdy i zarazem gigantki kina: Julianne Moore oraz Tildę Swinton. Samą historię zainspirowała powieść Amerykanki, Sigrid Nunez  "Pełnia miłości", z którą Almodovar napisał wspólnie scenariusz.

Akcja filmu rozgrywa się na amerykańskim Wschodnim Wybrzeżu . To w Nowym Jorku spotykają się przyjaciółki sprzed lat: pisarka Ingrid (Moore) oraz Martha (Swinton), reporterka wojenna, która toczy właśnie najtrudniejszą wojnę - z rakiem. Rozdzieliły je życiowe wybory, ponownie spotkały się po latach. Kiedyś obie pracowały w popularnym magazynie i miały nawet wspólnego kochanka, znanego pisarza. W przerwach między leczeniem raka Martha dzieli się z Ingrid historią swojego życia -  jakby ścigała się z czasem. Opowiada o problemach z odległą córką, o losach licealnej miłości i o lekcjach, które wyniosła z wojny. Gdy choroba postępuje, postanawia odejść na własnych zasadach. Nie chce umrzeć w męczarniach, planuje odebrać sobie życie. Chce także, by dawna przyjaciółka była wtedy przy niej.

Tę poruszająca historię o odchodzeniu  na własnych warunkach, ale także o sile przyjaźni, na ekranie gubią sztuczne dialogi i zbytnia teatralność. Całość brzmi drażniąco deklaratywnie i pretensjonalnie. Do tego fałszywie. Jakby bohaterki wygłaszały oklepane formułki. Bo wypada to powiedzieć: nie wierzymy nie tylko wygłaszanym monologom, ale również wygłaszającym je wielkim aktorkom.

Podczas gdy kino Almodovara jest gorące i pulsujące emocjami, dostaliśmy film zimny i nieprzekonujący. Jestem pewna, że gdyby nakręcić jego hiszpańskojęzyczną wersję, powstałby poruszający obraz. (Podobnie niespotykaną sztuczność filmu tłumaczą krytycy "IndieWire", mający dostęp do tłumaczenia scenariusza pozbawionego językowych niuansów.) 

Od jakiegoś czasu twórczość 75-letniego reżysera naznaczona jest obsesją śmierci. Najpełniej pokazał to wspaniały "Ból i blask", z  Antonio Banderasem w roli alter ego reżysera. "Kiedy oglądasz filmy Pedro, czujesz niemalże bicie serc wszystkich dookoła" - przekonywała Julianne Moore na konferencji w Wenecji, gdzie obraz ku zdumieniu publiczności nagrodzono Złotym Lwem, mimo niezbyt pochlebnych recenzji i chłodnego przyjęcia. Problem w tym, że akurat w tym filmie serca Pedro nie słychać, bo skutecznie tłumi jego bicie unoszący się nad całością fałsz.

Może należy więc uznać, że mamy do czynienia z dziełem jeszcze nie skończonym, i jak radzą redaktorzy "IndieWire" oddać je w ręce dwujęzycznego tłumacza, który przywróci mu charakterystyczny styl i język Almodovara? 

"Back to Black. Historia Amy Winehouse"

Opowieść o Amy Winehouse powinna być emocjonalną "jazdą bez trzymanki", jaką było jej krótkie życie. Tymczasem  oczekiwana w minionym roku przez fanów artystki jej biografia "Back to Black" jest mocno zachowawcza, bezpieczna i letnia. Jak nie Amy.

Podczas całego, ponad dwugodzinnego seansu, trudno pozbyć się uczucia, że dla reżyserki sprawą nadrzędną było to, by lepiąc jej portret, nikogo z bliskich Amy nie urazić. W efekcie dostaliśmy obraz nadto ugrzeczniony, co w przypadku wyjątkowo "niegrzecznej dziewczynki", mocno zgrzyta.

A przecież dążeniem reżysera powinna być chęć pokazania pełnokrwistej, prawdziwej postaci. Widać, że Sam Taylor-Johnson - reżyserka najbardziej kojarzona z "Pięćdziesięcioma twarzami Greya", najlepiej spełnia się, skupiając się na męsko-damskich relacjach, stąd pomysł, by związek z  Blake’iem był centralnym punktem filmu.

Były mąż artystki i sprawca większości jej nieszczęść, został potraktowany przez twórców nader życzliwie, choć na to nie zasłużył. Jego związek z Amy przedstawiony został jako romans skazany na porażkę. Nadużyciem wydaje się jednak to, że twórcy zrobili wszystko, by nie winić również Blake'a za problem narkotykowy Amy, podczas gdy wszystkim wiadomo, że to on zachęcił ją do ich brania. W 40. rocznicę urodzin piosenkarki, sam zresztą publicznie wyznał, że nigdy sobie nie wybaczy wpędzenia jej w nałóg.

Taylor-Johnson jest nader łaskawa również dla ojca Amy, którego pokazała jako kochającego, troskliwego tatusia. Ponoć zrobił wszystko, co mógł, by ocalić córkę przed nią samą. Niewykluczone, że była to cena za udostępnienie praw do utworów córki, ale żaden twórca nie powinien iść na taki układ. Co innego przemilczenie, a co innego przeinaczenie o 180 stopni prawdziwych wydarzeń.

"Blake i Mitch. Para chciwych oportunistów, którzy w dużym stopniu przyczynili się do nieszczęścia piosenkarki i prawdopodobnie także do jej śmierci, zostali w filmie Taylor-Johnson zrehabilitowani" - słusznie zauważył krytyk "Slant Magazine". Trudno się z nim nie zgodzić. Tylko jak wyjaśnić przyczyny tragicznego końca Amy, skoro zdaniem reżyserki "Back to Black" miała obok siebie tylu wspaniałych mężczyzn? Film nawet nie próbuje tego robić.

Film biograficzny o Amy miał dodatkowego pecha - powstał bowiem po wybitnym dokumencie Asifa Kapadii "Amy", nagrodzonym Oscarem w 2016 roku. Dla brytyjskiego filmowca nie istniały sfery tabu, dlatego rodzina artystki odcięła się od jego filmu. Chwalą za to nijakie i zafałszowane "Back do Black", które omija szerokim łukiem niewygodne pytania.

Najjaśniejszym elementem tej fragmentarycznej opowieści o gwieździe soul, pozostaje bez wątpienia odtwórczyni głównej roli - Marisa Abela, która wyposaża swoją bohaterkę we wrażliwość i kruchość, ale też w buntowniczość i skłonność do autodestrukcji. Nie poznamy, niestety jego źródeł, ani późniejszego pędu do samozagłady. Bardziej wymagającym widzom, polecam powrót do genialnego dzieła Kapadii, gdzie szef Island Record, który namawiał ją na zmianę stylu tłumaczy: "Jej młode ciało miało bardzo starą duszę, czego dowodzą niebywałe dojrzałe, pełne melancholii, poetyckie teksty".

W pełnym lukru nieszczerym filmie Taylor-Johnson o tym nie usłyszymy. I tylko wielka szkoda, wspaniałej Marisa Abeli, która w lepszym z pewnością doczekałaby się oscarowej nominacji za swoją świetną kreację.

To naprawdę nie był dobry kina dla kina zza oceanu. Oby 2025 okazał się znacznie łaskawszy.